Ostatnie kilka dni było trudnych. Victoria zamartwiała się nie na żarty po tym, jak szukała Sauriela po całym Londynie z jego ojcem. Wrócił z nią do domu, siedziała przy nim dłuższy czas, ale zwyczajnie bała się, że będzie chciał to powtórzyć – a przecież nie o to chodziło, żeby go teraz pilnować dzień i noc. Potrzebował swobody, potrzebował miejsca na rozłożenie skrzydeł… Więc bała się, że może znowu wpaść na jakiś taki pomysł, który absolutnie nikogo nie uszczęśliwi. Poprosiła go nawet, żeby napisał do niej sowę, gdyby coś się działo. Albo żeby po prostu przyszedł do niej – nie muszą rozmawiać. Ale żeby po prostu nie siedział sam. Bardzo, bardzo się o niego martwiła, gdzieś na bok przy tym wszystkim zepchnęła też własne skołatane emocje, które ostatnimi czasy robiły też spustoszenie w jej własnym sercu – ściskały je mocno. A właśnie mijały dwa tygodnie od tego, jak zerwali więź, jaka była skutkiem rytuału Beltane. I wszystko wskazywało na to – że klątwołamaczka okazała się być rzeczywiście skuteczna. Nikt tylko nie mówił, że zerwanie więzi skończy się tym, że z jej oczu spadną też kolorowe łuski, które do tej pory skutecznie przesłaniały jej wizję. I to taką głównie na siebie, na swoje uczucia, na to co próbowała zepchnąć gdzieś w kąt, nie zastanawiając się bardziej na przykład nad tym, dlaczego tak ją irytowało, kiedy Rookwood na jej oczach flirtował z inną kobietą. Ale teraz… Teraz już rozumiała. I nie było wcale łatwiej. Znowu od tego uciekała, zamiast pomyśleć o sobie, myślała o nim. O tym, co się stało, o tym jak zareagował. O znaku, jaki nosił na przedramieniu – piętno, którego chyba nigdy nie zmaże.
Z pewnym zdziwieniem przyjęła, że Sauriel nagle zaproponował spotkanie. Na Pokątnej, w knajpce jego znajomej, o której wspominał kilka razy. Victoria nie wahała się długo, by się zgodzić; dłużej zastanawiała się po prostu czy zrobiło mu się cokolwiek lepiej, czy chciał pogadać o czymś poważnym, czy raczej zupełnie lekkim, a może gadać nie chciał wcale i po prostu… Potrzebował z kimś posiedzieć? Nie wiedziała. Ale zgodnie z umową pojawiła się na Pokątnej, przy przejściu przy Dziurawym Kotle, a kiedy zobaczyła Sauriela całego i zdrowego – po prostu się uśmiechnęła. Starała się być taka jak zawsze, żeby jej zmartwienie nie wylewało się na boki, i żeby Rookwood jakoś… zaraził się uśmiechem.
– Dobry wieczór – przywitała się z nim, gotowa do drogi. Była ubrana jak to ona – ciemna sukienka, torebka na ramieniu. Dzisiaj włosy miała związane w luźny warkocz, na końcu zebrany ciemną wstążeczką, przez co wyglądała bardziej dziewczęco.