Peregrinus Trelawney & Morpheus Longbottom
Został wezwany do Departamentu Tajemnic jeszcze przed świtem. Sowa cichutko zapukała dziobem w okno, co wybudziło Morfeusza z lekkiego, przepełnionego koszmarami snu. I tak unosił się w przestrzeni pomiędzy snem i jawą, słysząc, jak inni domownicy poruszają się po przestrzeni korytarzy Warowni, rozpoznając kroki kolejnych osób. Wpuścić ptaka, zdjął z jego nóżki krótką wiadomość, rozpoznając papeterię Ministerstwa, sam jej używał oraz charakter pisma swojego przełożonego. Minął mu już czas rekonwalescencji, ponownie wdrażano go w działania w terenie. Karteczkę spalił w ogniu świecy, podpalił od niej, a następnie wrzucił do miseczki kadzielnicy, którą trzymał na biurku, aby się dopaliła. Wiadomość od przełożonego nie była szczególnie tajna, on jednak praktykował nawyk. Większość otrzymanej korespondencji palił po roku, poza szczególnymi przypadkami, krótkie wiadomości, jak te, od razu. Gdy papier transformowł w dym i popiół, sięgnął po pierwszą lepszą talię, w tym przypadku była to talia tarota malowana w stylu impresjonistów, którą nabył we Francji. Pieczołowicie ją potasował i wyciągnął jedną kartę.
Zmarszczył brwi na ósemkę kielichów. Jednocześnie zabawny wyrok, bo rzeczywiście musiał wyjechać z domu, aby trwać na posterunku, trzymać rękę Departamentu Tajemnic na pulsie, bo dziwne zgłoszenie obejmowało żywych-zmarłych, a po Beltane zjawy w lasach i zaginięcia przyciągają pracowników tegoż wydziału Ministerstwa Magii, z drugiej strony zaś, to bardzo emocjonalna karta. Pożegnanie się z tym, co najdroższe, porzucenie na rzecz nowego miejsca. Gdyby wybierał się do Antoniusza, karta byłaby zasadna, ale nie. Kontemplując symbolikę ósemki, wyjął z szafy swoje najbardziej mugolskie ubrania, pakując do niedużej walizki parę butów, kosmetyczkę i kilka opcji, nie wiedząc, jak długo znów go nie będzie.
Mignęło mu kilka znajomych osób w ośrodku, ale korzystał ze swojego uroku znikania pośród tłumu, zwłaszcza gdy decydował się pożegnać z klasycznymi czarodziejskimi szatami, które by go ograniczały w przestrzeni, w której mógłby się poruszać. Ot, kolejny kuracjusz letniska, w lnianej koszuli i spodniach, który postanowił wybrać się na przechadzkę. Zameldował się wcześnie na wskazane nazwisko (które nie było jego), zgodnie z wytycznymi przełożonego. Miał być nieustającym widzem wydarzeń, gotowym wezwać innych do zajęcia się potencjalnymi widmami, które pożerają ludzi.
Nie szkodziło zanurzyć się w szmaragdową zieleń lasu, samemu poszukać śladów bytności jakichś istot, przynajmniej tak sobie mówiąc. Tak wiele losów, tak wielu ludzi w ośrodku powodowało u Morfeusza okropny ból głowy, a w obawie przed powtórką z wydarzeń w poprzednim miesiącu, zdecydował się na spacer, w celu wyciszenia i znalezienia kotwicy dla swojej obecności w teraźniejszości, bez bombardowania jaźni wizjami choroby lokomocyjnej podczas powrotu do domu czy menu w kantynie.
Błądząc wytyczonymi ścieżkami — Longbottom nie schodził z nich, to nie były jego domowe strony — natrafił na przepięknie kwitnący krzew budlei. Samosiejka Motylego Krzewu osiągnęła potężne rozmiary wyższej od czarodzieja kuli, a zgodnie ze swoją nazwą ludową, otoczony był różnymi gatunkami motyli, które przysiadały na białych kwiatostanów, aby spijać nektar.
Morpheus zerwał jedno grono kwiecia i zatknął sobie za ucho, chociaż pewnie zabawnie sterczało, aby przywołać do siebie barwnoskrzydłe insekty. Motyle uważano za inkarnacje dusz, które przybywają do świata żywych, aby przynieść wiadomości z Limbo. Oznaczały transformację z jednej formy w drugą, głównie przez swoją biologiczną przemianę. W głowie kołatała mu się ta ósemka kielichów.
Gdzież miałby zmierzać? Co zostawić za sobą?
Usłyszał szelest żwiru, ludzie kroki i odwrócił się nieco ku ścieżce, nie rozpoznając jednak kroczącej w jego stronę osoby. Różdżkę miał zawsze pod ręką, ale nie zamierzał jej wyciągać.
!szaleństwoWindermere