Dom był nad wyraz cichy. Było tak wczoraj, przedwczoraj i nawet tydzień temu. Cichy, kiedy dym opadał, kiedy pewne wydarzenia skreślały życia jednych, żeby hołubić drugich. Sprawiedliwość odliczana była ziarenkami piasku w klepsydrze, tylko nigdy nie sypały się równo. Tym było życie - ziarenkiem piasku. A niektórych sądzili, że są królami i panami. Oj tak, niektórzy byli, w istocie. Układali swoje trwanie na piętrach trupów i przelanego złota. Mógł przedzierać się tak przez ciszę krzykami, ale wydzieranie się na Josepha zmieniało mniej niż krzyk na Eryka. Ten drugi przynajmniej był w stanie oddać cokolwiek. Emocje, pięść, gniew. Ale Joseph tylko spoglądał z zainteresowaniem. Czasem tracił cierpliwość, ale wtedy też nie było krzyku. Ten człowiek... ta istota nie musiała krzyczeć. Było to ponad nim, wysoko ponad. Tym razem Sauriel nie krzyczał. Nie było na niego sposobu - słowne przepychanki nie miały sensu, bo Joseph miał mnóstwo odpowiedzi na mnóstwo rzeczy, władał słowem jak najlepszy szermierz ostrzem, a Sauriel nie miał do tego cierpliwości. Nie miał też wystarczającej wiedzy i charyzmy - nawet najwspanialsze wątki nudzą i umykają, kiedy brakuje temu polotu. Nie mógł też go ignorować - to też nie wychodziło na lepsze.
Nie pojawił się w czas tam, gdzie pojawić się miał. Tak płynęła godzina, dwie, kiedy jego cierpliwość topniała, a wszystko rozpływało się właśnie w tym odczuciu - zniecierpliwieniu. Na dobre wyszło to, że chciał się wybrać do lasu przy wodospadzie o wiele wcześniej, niż się z Victorią umówił. Co wiedział ten staruch i ile mu przekazał Eryk - Sauriel nawet nie chciał wiedzieć. Może to jakiś pajęczy zmysł kazał mu podrażnić młodego Rookwooda, albo przypomnieć mu, że niektóre pionki zawsze będą ustawione na planszy dokładnie tak, jak on chce. I tak było. O połowie rzeczy Sauriel nawet nie miał pojęcia - o tych rzeczach, które Joseph knuł i toczyły się w cieniach. Cieniach, które były nawet poza zasięgiem łap Czarnego Kota.
Teleportował się. Ryzykując stratą brwi, ale chyba na dobre mu to wyszło - nic takiego nie miało miejsca. Nic takiego się nie stało. Trafił do umówionego cienia - pod wodospad, który rozbryzgiwał się na tęczę, do której pewnie spuszczaliby się artyści. Prawie wywrócił oczami, ale tego jednak nie zrobił. Spojrzał za to na słońce rozlewające się poza bezpiecznym cieniem skał i dla pewności sprawdził, czy ma w kieszeni ten przeklęty eliksir chroniący przed ogniem, który cały czas trzymał na wszelki wypadek. Teraz wydawało się, że będzie taki... wypadek. Testy przeklętych eliksirów. Czy tam maści. Cokolwiek Victoria wymyśliła.
- Vikaaaa..! - Zawołał, rozglądając się wokół. - Jesteś... kurwa, sorry... zatrzymali mnie w chałupie... - Potarł oczy, mając wrażenie, że go pieką od poziomu jasności okolicy. Woda, nawet ta wzburzona (a może szczególnie ona) doskonale odbijała promienie słońca. - Czy ja mam machać penisem na boki? Znaczy - rozebrać się, skoro grozi mi jaranie się? - Chciał już założyć okulary przeciwsłoneczne na nos, ale zrezygnował - przytrzymał je tylko w palcach, jedno oko trzymając zamknięte, a drugim wpatrując się w kobietę. Entuzjazm? No nie było go. Eksperymenty miały to do siebie, że często niosły ze sobą nieprzewidziane skutki... a pomimo tego, że oni to świetnie sobie rozplanowali i zaplanowali to jednak... nadal mogło go zamienić w jakieś prosie, albo zjarał w płomieniach na raz.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.