Plan brnął do przodu. Powoli powoływany do życia rodził rasizm - dokładnie tak, jak chciał tego Czarny Pan. A może chciał tego Louvain? Albo chciał tego Czarny Pan jego ręką? Nie miało żadnego znaczenia, kto pociągnął za sznurki, dopóki nie pojawiała się znikąd informacja, że jednak wcale nie leżało to po myśli czarnowłosego dziedzica Slytherina. Lord Voldemort był sprytny. Bardzo psytny. Nie zwykł karać tych, którzy wiernie wykonywali polecenia sądząc, że to jego wola. Chyba że robili to w wielce nieudaczny sposób, chyba że sami popełniali kretynizmy. Zwykł karać tych, którzy te polecenia wydali, albo przynajmniej przed karami przestrzegać. To było jak wychowywanie dzieci - przynajmniej Sauriel tak to widział. Grupka rozwydrzonych dzieciaków, każde swoim charakterem, żaden z nich nie płaski, trudny do kontroli... nie, na pewno były takie do kontroli proste. Takie potulne kotki, których nie bierzesz nawet na kolana dla przyjemności, bo całe trzęsą się ze strachu. Sauriel nie wnikał, kto jakie miał tutaj relacje z tym Panem Wojny, tak jak nie wnikał, kto dokładnie kogo znał. To była niebezpieczna wiedza, a kiedy ciekawi cię niebezpieczna wiedza to stajesz się potencjalnym celem nie tylko obserwacji. Czasem takie informacje chcą być przekazane dalej. I dalej, i dalej... A Sauriel zupełnie nie chciał być dokądkolwiek przekazywanym. Wystarczyło już, że Podziemne Ścieżki same z siebie generowały kłopoty.
Plan rwał się do przodu, ale jego lawiracje były dziecinnie proste. W dobie obecnych niepokoi, w dobie tętniącego życiem dramatu, który poganiał kolejny dramat, wszystko, czego było potrzeba to tylko lekkie pchnięcie. Sauriel się nie wychylał zanadto - wcale nie chciał, żeby jego ryj był rozpoznawalny przez grupę wielbicieli Belli. Dla swojej własnej wygody nazwał ich "groupies", był pewien, że słyszał gdzieś to już na koncertach. Nie znaczyło to, że sam nie mógł czegoś podziałać. Rzucenie komuś kamieniem w okno nie było zbyt skomplikowaną czynnością, tak samo jak walnięcie kreatywnego napisu typu "palić wiedźmy". Podkurzenie lokalnego księdza, niech Bóg go błogosławi, wydawało się więcej nawet niż konieczne. Więc do niego też Sauriel poszedł w przebraniu całkowicie przypadkowego mugola z eliksiru wielosokowego i raz czy dwa się wyspowiadał ze swojego strachu przed wiedźmami. Czy przekonująco? Bardzo wątpił, w końcu jego zdolności aktorskie były żałosne. Na swoje usprawiedliwienie miał to, że się naprawdę starał wczuć w rolę i wypaść całkowicie przekonująco. Szczególnie, kiedy później do niego poszedł błagać o pomoc, bo mroczne rytuały dla Szatana chwały odprawiajo w tym mieście.
Jak wyszło przekonywanieSukces!
Slaby sukces...
Coś takiego jak pokój pomiędzy mugolami i czarodziejami miał być bardzo wątpliwy. Przynajmniej przez ten tydzień z kawałkiem, kiedy wszystko było w mocy i niepokoje narastały. Kawałeczek po kawałeczku. Jedni mówili, że żarty, inni że dzieciaki czują już halloween, a jeszcze inni, że no tak - rację mają, dziwne dziwy ostatnimi czasy Dolinę Godryka nawiedzają! Mogli mówić w zasadzie cokolwiek, byle gadali. Byle to toczyło się po mieście i docierało do tutejszych mieszkańców, byleby wieść rozeszła się wzdłuż i wszerz. Oto bowiem powstawała prawilna armia rycerzy ortalionu, którzy mieli bronić społeczność Doliny Godryka przed złymi czarodziejami! O tak, bardzo złymi. Żaden z nich sobie nie zdawał sprawy z tego, jak źli byli naprawdę. Więc Bellatrix pociągała za swoje sznureczki, a on starał się bardzo dokładnie z nią koordynować działania. Tak, żeby zgrywać się w tym wszystkim, żeby czasem jednak mógł dopomóc hasłem albo dwoma. Żeby dopomóc kamieniem albo całym stadem kamieni. Był tam. Nawet mimo wszystkich tych felerności, mimo chujowego czasu... a może właśnie dzięki temu?
Nie mógł leżeć, musiał działać. Musiał się ruszać. Nie mógł udawać, że nie istnieje - musiał istnieć. Istnieć też musiał tego wieczora, kiedy zamierzał obserwować razem z Bellatrix, jak ich mugole czynią zamieszanie. Czy raczej: JEJ mugole. Sad Abottów był doskonale chroniony magią, a ingerencja magii, żeby ją przełamać, byłaby głupotą. Niebezpośredni atak był w tym wypadku lepszy, albo przypadkowe podpalenie okolic w ramach "palenia czarownic". Oj tak, bo Sauriel gotów był spalić PRAWDZIWĄ czarownicę. Tylko ta myśl naszła go dopiero, kiedy zapalił fajkę, a jego papieros był jasnym źródłem światła w półcieniach latarni.
- Bell... - Mruknął, kiedy czarownica pojawiła się obok niego. - Tak sobie pomyślałem... może spalimy jakąś czarownicę przy sadzie Abbotów? - Sauriel lubił przesłania. Takie mniej ryzykowne niż zanoszenie czyichś głów do Ministerstwa.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.