• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[5.09.72] Po drugiej stronie, na pustej drodze...

[5.09.72] Po drugiej stronie, na pustej drodze...
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#1
03.03.2025, 16:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.07.2025, 16:38 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Bajarz IV

Deszcz spadał strugami z nieba, uderzał o kostkę brukową, jakby czymś mu zawiniła. Mimo, że jesień de facto się jeszcze nie zjawiła, towarzysząca jej zazwyczaj melancholia zaczynała ogarniać świat. Chmury zasnuły niebo ciemnym całunem. Nie dało się nawet dostrzec zachodu słońca. Z pewnością też nikt normalnie by w taką pogodę nie wybierał się na spacery. Wyjątkami były sytuacje, w których sercem człowieka targał jakiś nieokreślony niepokój. Wtedy deszczowy flaneryzm dało się uzasadnić.

Tajemnicze siły świata czarodziejów targały człowiekiem non stop. Pojawiały się wredne poltergeisty, które odmładzały bez większej przyczyny o dwadzieścia lat. Można było się też natknąć na inne dziwne zjawiska i wierzyć, że spotykały człowieka ot przypadkowo. Inne zaś... niepokoiły. Tak jak pozytywka, którą Robert znalazł poprzedniego dnia w swoim domu.

Powtarzał sobie, że to jakiś przypadek albo dowcip. Może ktoś źle przekierował jakieś zaklęcie? Takie rzeczy się zdarzały, a choć niepokoiły, dało się wmawiać sobie, że to wrażenie po prostu minie. Trzeba było praktycznie myśleć o sprawach, przeczekać je i nie dopuszczać ich do władzy nad własnym osądem. A może w ogóle wtedy nie znalazł żadnej pozytywki, tylko się przepracował i mu się tylko zdawało? Może musiał wziąć urlop, żeby pozbyć się tego niewyjaśnionego przeczucia? Może tęsknił za swoją córką i lęk o nią przekładał się na jego ogólny nastrój?

Szedł więc Aleją Horyzontalną, w sumie nie wiedząc, gdzie zmierzał. Wspominał dawnego siebie, tego niezbyt rozgarniętego, beztroskiego Gryfona, który przejmował się tylko tym, czy jego drużyna wygra mecz w Quidditcha. W pracy i kontaktach towarzyskich poniekąd wciąż był tą osobą – gościem, który często się uśmiechał, zagadywał ludzi z biura i plotkował. Lubił ten tryb życia, lecz nie miał pojęcia, czy aby nie była to jedynie maska.

Skierował się w alejkę, prowadzącą skrótem z Horyzontalnej na Pokątną. Ten kierunek wydał mu się z jakiegoś powodu naturalny, choć nie dostrzegał tam żywej duszy. Latarnie świeciły jakoś blado, tak jakby się im trochę nie chciało. Dlatego, po kilku metrach, zrobiło się jeszcze ciemniej niż wcześniej. Roberta przeszedł dreszcz lekkiego lęku, już miał zawracać na bardziej oświetloną drogę, gdy nagle ujrzał dziecięcą sylwetkę.

Dziewczynka, którą widział przed sobą była chorobliwie blada, ubrana w łachmany. Matko... on żył w luksusach, a to dziecko cierpiało w takiej nędzy... Natychmiast wszelkie jego zmartwienia stały się mało ważne w porównaniu z jej tragiczną sytuacją. Najpierw zawahał się, jednak zaraz uklęknął obok dziecka. Natychmiast jego niepokój przybrał na sile. Coś z tyłu jego głowy podpowiadało mu "uciekaj", ale przecież nie mógł zignorować cierpiącej małej osóbki. Musiał jej pomóc.

– Witaj – wypowiedział to przywitanie bardzo ostrożnie, uśmiechając się przyjaźnie. Nie chciał wystraszyć dziecka lub zabrzmieć, jakby miał złe intencje. – Chciałabyś, żebym kupił ci coś do jedzenia? Widzę, że jesteś przemarznięta... – zdjął z ramion swój płaszcz i okrył ją nim. Jednak ten niespodziewanie przeniknął przez sylwetkę dziewczynki i upadł na ziemię.

Robert cofnął się lekko, w wyraźnym szoku. Czyli miał do czynienia z duchem... Matko droga...
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#2
05.03.2025, 15:46  ✶  
Zapałka zapalała się. Zapałka gasła. Zapałka zapalała się... a potem ogień pożerał drzewiec, sycąc się czerwoną siarką, sycąc się słodką żywicą. Ale ona nie mogła tego robić. Nie mogła wypalać swoich zapałek. Musiała zarobić. Na coś. Na kogoś. Po coś. Zapałka nie zapalała się... a ona tak bardzo potrzebowała się ogrzać.

Ktoś podszedł.

Podniosła na niego oczy. Białe, mdliste, oczy które nie zauważyły leżącego u jej stóp płaszcza. Była spokojnym duchem, choć wszyscy wiedzieli, że duchy spokojne są tylko do czasu.

– Czy chce p..pan k...kupić zapałki? Mam bardzo, bardzo tanie, ledwie d...dwa knuty za p..pudełko, tak t...tanio p...pan nie....tak tanio p...pan nie dostanie. – słowa wysmyknęły się przez otwarte usta, słowa, wspomnienie wypowiadanych fraz. Kiedyś. W zimie. Wciąż była zima, choć nie padał śnieg. Nie rozumiała stanu w którym się znajdowała, pchana do egzystencji głodem ognia, który i tak będzie za moment mizerny jak jej żywot. Ogień zapałki, który rozpali się i zgaśnie.

Wyciągnęła ku niemu pudełko i mężczyzna mógł przysiąc, że czuje bijący od niej chłód, że w jego nozdrza uderza chłodny powiew mrozu, a ciało istotki kucającej przed nim staje się coraz bardziej materialne. Barwy, ciało, brak transparentności. I pudełko, rzeczywiste jak każde inne, które kiedykolwiek trzymał w swoich dłoniach.

...zimno... – dął wiatr.

...zapal nas
– zachęcał szept, a na jego policzkach zaczął roztapiać się widmowy śnieg.

...daj... ciepło...

Dziewczynka o szklistych zielonych oczach wpatrywała się weń wyczekująco.
– Proszę sprawdzić. Są warte swojej ceny.
– Jej palce zdobiła czerń odmrożeń, spękane usta były blade, niemal pozbawione krwi, ale oczy... oczy były wypełnione nadzieją.
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#3
07.03.2025, 12:10  ✶  
Zimno biło od zagubionego ducha małej dziewczynki, powodowało gęsią skórkę, było... paraliżujące. A może to tylko strach, który ścisnął Roberta za gardło? Jaka dziwna była to mieszanka! Lęk i współczucie, emocje skonfliktowane ze sobą, ze jednocześnie sobie towarzyszące. Jak toksyczna relacja, w której dwójka skłóconych kochanków wciąż do siebie powracała, nawet jak wiedziała, że nie istniała żadna szansa, by mogli współistnieć. Strach był bardziej cielesny, ewolucyjnie wykształcony, by chronić przed zagrożeniem. Inaczej było z empatią. Ona była sprzeczna z instynktem samozachowawczym, a jednak to dzięki niej było możliwe bycie człowiekiem.

Lęk był mechanizmem, a współczucie fundamentem.

Wziął od dziewczynki pudełko zapałek. Przypominało mu tamtą pozytywkę, którą znalazł poprzedniego dnia. Nie mógł stwierdzić, czy ten przedmiot był materialny. Czy był z tego świata.

– Kupię je od ciebie – oznajmił rozsądnie. Tyle, że takie szybkie rozwiązanie kłopotu nie było możliwe. Nie dało się po prostu uniknąć problemu. Trzeba było się z nim zmierzyć.

Zapal ją – podpowiedziało mu Coś. Było jak wiatr wiejący prosto w twarz, jak ciemność, która dusiła człowieka z każdej strony, nie dawała mu oddychać, póki nie spełnił jej woli.

Niczym w transie, wyjął pierwszą zapałkę i ją rozpalił.

Tym razem był obserwatorem, jakby zaglądał do myślodsiewni. Był w Hogwarcie, w sypialni Gryfonów. Na jednym z łóżek siedział jedenastoletni chłopiec, w bladym świetle czytał zmięty list. Pierwszy rok. Pierwsza zła ocena. Pierwszy list do rodziców. I pierwsza ich odpowiedź. Robert pamiętał dokładnie jej treść. Jestem tobą nieskończenie rozczarowany napisane starannym pismem ojca. Robert nigdy nie umiał tak pisać. W tamtych czasach było jeszcze gorzej, bo robił mnóstwo błędów językowych.

Chłopiec płakał, drżał, cierpiał. Robert chciał do niego podejść, powiedzieć mu, że ojciec wcale nie pisał tego na serio. Że poniosły go po prostu emocje. Tyle, że nie mógł tego zrobić... właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze był tylko obserwatorem, a po drugie... skłamałby.

Nikt się też nie budził. Robert pamiętał, że miał na to wielką nadzieję. Że będzie miał przed kim udawać, że wszystko było w porządku. Łatwiej było założyć maskę. Zawsze tak było. Jak miał jedenaście lat i jak już powoli zbliżał się do czterdziestki. Ale pod tą maską krył się ktoś, kto wcale nie był silny ani wygadany. Dziewczynka z zapałkami miała pod tym względem nad nim jedną przewagę: była w stanie poprosić o pomoc.

Zapałka dogasła, poparzyła go po palcach nie ogniem, lecz najmroźniejszym chłodem. Robert znowu znalazł się w ciemnym zaułku. Nie był w stanie określić, czy był on rzeczywisty.

Co się ze mną dzieje?

– Czemu... czemu mi to pokazujesz? – spytał drżącym głosem.
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#4
13.03.2025, 19:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.03.2025, 13:39 przez Dearg Dur.)  
Całą scenę oświetlał promień. Odbijał się i tańczył na zszarzałej twarzy wspomnienia, swoim ciepłym, ale chybotliwym blaskiem. Kiedy tylko się tam znaleźli, istota podniosła się. To znaczy... ona zawsze stała obok Roberta, jej małe stopy w obdartych bucikach używały jego leżącego płaszcza jak dywanu. Gdy znaleźli się w wieży, jej oczy rozszerzyły się w zachwycie.

– Jak tu pięknie! Jak wysoko i ciepło! Jakie piękne tu wiszą obrazy! Jakie pościele! I Ty... jesteś księciem? – odwróciła ku niemu swoją półprzezroczystą buzię w zaciekawieniu, a wtedy dopiero ujrzała napięcie w jego twarzy, wtedy dopiero jakby dotarł do niej szloch dziecka. – Czy nawet książęta są smutni? Ja też czasem płacze, gdy mama mnie bije. Wiem Pan, nie każdy zauważa, nie każdy się pochyla. Jak nie przynoszę pieniędzy. Dziś nie dostałam płaszcza. Mama powiedziała, że wykarmi nas współczuciem ludzi. I było mi zimno. Ale tu jest ciepło. To miłe miejsce. – jej wątła duchowa pierś odetchnęła głęboko, a potem nagle oczy rozszerzył się i brwi powędrowały ku górze, gdy zadarta główka zrozumiała, że właśnie drewienko dogasa i za moment poparzy mężczyźnie dłonie. Ale co gorsza - za moment zgaśnie. Za moment stąd odejdą.

– Szybko! Szybko kolejną! Szybko zanim... – umilkła, bo zapadła ciemność. Gdy Robert zapalił drugą zapałkę, byli już niestety w zupełnie innym miejscu...
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#5
14.03.2025, 22:07  ✶  
Czy nawet książęta są smutni? Robert znał odpowiedź na to pytanie. Miał przecież wszystko, wychowywał się w warunkach, o których inni mogli zaledwie marzyć. Bogacił się i wpływał na losy kraju tylko ze względu na to, że miał więcej szczęścia od innych. Ale książęta też są smutni. Płaczą, myśląc, że może wcale nie mieli tyle wolności, ile się im wydawało. Kiedy królowie tłamszą ich marzenia tak, że sami nawet nie znają ich treści. Książęta się nie rodzą. Oni są tworzeni, lepieni z gliny, jak pierwsi ludzie. A jak nie pasowali, jak występowały defekty... były dwie opcje. Mogły zniszczyć księcia, wykluczyć go... lub zostać zamaskowane. Można je zamalować kolorowymi farbami, zakryć, odwrócić od nich uwagę. Tyle, że zawsze było się ich świadomym.

Robert nie chciał zapalać kolejnej zapałki. Nie wiedział, czego się spodziewać. Zdawał sobie sprawę tylko z tego, że zostanie skrzywdzony tym, co zobaczy. W dodatku ten ból w skroniach, jakby wbijano mu gwoździe w czaszkę i próbowano mieszać mu w mózgu: na żywo i mechanicznie.

To nie on zapalił kolejną zapałkę. To jego ręce, jakby kierowane przez kogoś innego, wzięły następną i po chwili zapłonęła pomarańczowo-niebieskim światłem. Robert nie zdążył poczuć w nozdrzach siarkowego dymu. Wylądował w innym miejscu, o wiele chłodniejszym niż wieża Gryffindoru.

To był jeden z najbardziej nieciekawych korytarzy Ministerstwa Magii. Wyglądał bardziej jak poczekalnia w Mungu. Długi korytarz, krzesła postawione po obu jego stronach. Ludzie traktowali bycie tu jako przykrą formalność. A tak jak w szpitalu umierało ciało, tak tutaj dogasały wszelkie ciepłe uczucia. Żeby znaleźć się tutaj, już musiały być oziębione, lecz tu następowało ostateczne przecięcie. Przynajmniej robili to prywatnie, w dzień, w którym nie było nikogo, kto by się nimi zainteresował.

Dwa krzesła pod dębowymi drzwiami zajmowały dwie osoby. Robert Crouch, młodszy o dobre siedem lat, gapiący się w podłogę, i kobieta piękna jak księżniczka. Vanessa Potter splatała dłonie na własnych kolanach i wpatrywała się w nie, nie chcąc patrzeć na swojego męża. Jej widok wciąż sprawiał mu smutek. Zresztą to on dominował pomiędzy nimi, z perspektywy trzeciej osoby dostrzec to można było jeszcze wyraźniej. Nie mogli tworzyć tego, co zdaniem społeczeństwa tworzyć powinni. Nie potrafili.

– Jesteś tego pewna, prawda? – spytał młody Robert. Brzmiał nieswojo, co jakiś czas przecierał oczy rękawem szybkim ruchem.

Vanessa popatrzyła na niego, w jej oczach również lśniły łzy. Robert pamiętał, jak bardzo ją kochał. Wiedział, jak trudno mu było przestać. Musiał to zrobić, by była szczęśliwa. Co za smutny paradoks...

– Rob... Wiesz, że nie mogę tak żyć – odpowiedziała mu tylko. Pogłaskał ją wtedy po ramieniu, ale ona wzdrygnęła się i odsunęła na dalsze krzesło. – Przepraszam, nie mogę.

– W porządku – szepnął w odpowiedzi, choć wcale w porządku nie było.

– Widzisz? Książęta są smutni, a czasami oni i królewny nie są sobie przeznaczeni – powiedział niby do dziewczynki, lecz tak naprawdę do siebie.

Kiedy urzędnik zaprosił ich do pokoju, zapałka dogasła, a Robert znowu znalazł się w teraźniejszości. Boleśnie przypominano mu, że jego życie nie było bajką. Nie... ono było antytezą słodkiej baśni, bo wszystko robił źle, nie mając nawet pojęcia, jak postępować dobrze.
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#6
15.03.2025, 21:56  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.03.2025, 13:39 przez Dearg Dur.)  
Dziewczę stało obok niego, znów z zaciekawieniem przekrzywiając głowę. Dorośli ludzie mieli rzeczywiście dziwne problemy, które przecież dałoby się rozwiązać tak prosto. Gdyby tylko chcieli mówić prawdę. Zmrużyła oczy w zastanowieniu.
– Bardziej podobało mi się w wieży. – Brzmiała niemal na obrażoną. Zmarszczyła nosek, a Robert był zbyt skupiony na konsumowaniu swojego cierpienia by dostrzec jak schodzi z jego płaszcza i łapie go w swoje eteryczne dłonie. Dłonie, które były coraz mniej przezroczyste. Coraz mniej eteryczne. Stukot jej kroków był zdecydowanie cichszy niż stukot jego serca, które znów i znów przeżywało katusze rozstania. –... i nie jest tu zbyt ciepło, ani miło. – zauważyła istota, a jej głos był jakby mniej dziecięcy, choć znów, kolejny detal który mógł umknąć zwłaszcza, że nastał mrok.

Ciemność.

Rzeczywistość?

Bynajmniej.

Trwali w zawieszeniu, próżno było znaleźć ducha, próżno było znaleźć podłogę, choć przecież gdzieś stał, czuł ciążenie swojego życia, które ogniskowało się w tym chybotliwym płomieniu. Przez moment miał wrażenie, że ziemia pod nim zadrgała, dziwną wibracją.

– Jeszcze jedna i będziesz wolny. – szepnął znajomy dziecięcy głosik niemal wprost do jego ucha. – Daj mi... ciepło. Chcę się ogrzać... Daj mi... – głos był przynaglający, a echo terkotu czegoś nieludzkiego przebijało się w tym zniecierpliwieniu.

Jeszcze jedna zapałka. Czy duch spełni swoją obietnicę gdy i ta zgaśnie?
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#7
16.03.2025, 10:22  ✶  
Strach trzymał go za gardło, a jego skronie przebijane były przez potworny ból. Oczy piekły go, łzawiły, a percepcja gubiła się, jakby rozproszona potrzebą natychmiastowej ucieczki. Spojrzał na własną dłoń. Drżała tak, że dopalona zapałka po prostu upadła na ziemię. A przynajmniej powinna była upaść, bo w połowie drogi rozpłynęła się w powietrzu. Kolejna ułuda, halucynacja, zwiastun choroby. A może to wcale nie chodziło o niego samego? Może te omeny poprzedzały zdarzenie o wiele gorsze, dramatyczne w przebiegu i konsekwencjach?

Robert spojrzał na dziewczynkę, bardziej materialną niż wcześniej. To jego ból dawał jej materialność, żerowała na nim jak jakiś pasożyt. A może jej pomagał? Może zabierał cierpienie od niej, przenosił je na siebie w jakimś akcie poświęcenia? A jednak coś w tej istocie było szalenie niepokojące. Terkot jej głosu, nienaturalność. Czy to był kiedyś człowiek czy może dziewczynka stanowiła personifikację jakiejś paskudnej klątwy?

Ciemności zalegały wokół ich dwojga, gęste i nieprzeniknione. Nic nie mogło ich rozświetlić. Nic poza ostatnią zapałką. Robert posłał dziewczynce błagalne spojrzenie. Wiedział, co będzie ostatnim wspomnieniem. Najgorsze, co miało miejsce w jego życiu, jego największe przewinienie. Książęta płakali, mieli złamane serca, ale to nie było najgorsze... Książęta zabijali.

– Błagam... – zdołał wydusić tylko, gdy jakieś niewidzialne zimne dłonie chwytały jego nadgarstki, zmuszając go do zapalenia ostatniej z zapałek.

Oślepiło go blade światło deszczowego dnia, błoto pod jego butami było niemal realne. Stał wśród wielu innych ludzi, a ceremonia trwała. Gdzieś wśród nich słyszał łkanie jakiejś starszej kobiety. Zobaczył wdowę, stała tam obejmowana przez swojego syna. Stali nad grobem, do którego wsypywana była ciemna ziemia. Wszystko działo się powoli, magia sprawiała, że ten proces wyglądał niemal elegancko. Przed miejscem pochówku zaś leżał wieniec opatrzony symbolami Ministerstwa i Wizengamotu. Niech Matka wynagrodzi twą służbę – głosił napis na wstędze.

Robert zwrócił spojrzenie w stronę delegacji Ministerstwa i wtedy zobaczył siebie samego. Odsunął się o kilka kroków, bowiem wiedział gdzie patrzeć. Zdawał sobie sprawę z tego, że wcale nie był to obiektywny ogląd sytuacji, a to, czym była ona dla niego. To sprawiało, że wszystko było oczywiste.

Ten widok był aż dziwaczny: czerwień na tle tej całej szarości. Krew skapywała z jego dłoni, mieszając się z deszczem i błotem. Robert był w końcu powodem śmierci sędziego, którego chowali. To on wysłał Prorokowi ten paskudny, anonimowy paszkwil. Bo co? Bardziej zasługiwał na posadę w Wizengamocie? Przecież wystarczyło poczekać, aż ktoś zakończy kadencję. Nie, on musiał mieć wyniki, tu i teraz. Ojciec twierdził przecież, że Crouch na stanowisku protokolanta to wstyd dla rodziny. Hańba. Jej znamiona nosiło wszystko, co robił, od Hogwartu, aż do teraz. Ile był zdolny zrobić, by zadowolić rodzinę? By przestać sprawiać jej zawód?

– Co chcesz mi powiedzieć? – zwrócił się do dziewczynki. Jego drżące dłonie także pokrywała czerwień, oblepiała je, krzepła na ich powierzchni. Metaliczny zapach uderzał go w nozdrza, a nawet w ustach czuł ten nieprzyjemny smak.

Zapałka tym razem paliła się powoli, nigdzie się nie śpieszyła. Chciała go chyba trochę pomęczyć.
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#8
25.03.2025, 13:53  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.03.2025, 13:54 przez Dearg Dur.)  
Stała koło niego. Znów. Stała. Ta sama, a jednak tak bardzo, szalenie inna. Odmienna. Niemalże materialna, może nawet bardziej rzeczywista od niego. Różniła się od istoty z którą przecieły się jego losy ledwie chwilę temu, choć równie dobrze mogły minąć godziny. Wciąż była dziewczynką w łachmanach, teraz mógł boleśnie dobitnie obserwować jej poszarpane ubrania, jej bose, brudne stopy noszące na sobie ślady odmrożeń, obszarpane rękawiczki odsłaniające palce, dziergane jeszcze rękami babci mitenki, bo przecież nie matki. Mógł zobaczyć jej obszarpaną fryzurę, włosy najprawdopodobniej skracane nożem w furii, w awanturze, której echa nie gasły na posępnym obliczu żebraczki sprzedającej zapałki.

I tylko jej oczy. Puste i białe oczy patrzące wszędzie i nigdzie, widzące wszystko mimo ułudy ślepoty. Gdy padło pytanie milczała przez chwilę, po czym odwróciła się ku Robertowi patrząc nań tak surowo, jak on sam surowo w duchu oceniał siebie i swoje życie.
– Jesteś tym co jesz. A wy dajecie mi tylko ból. – nawet nie otowrzyła ust, gdy jej głos wpadał prosto do umysłu sędziego, który teraz nie sądził, a był osądzany. – Czy to jest prawda o Tobie? Czy to jest ciepło, którego zaznałeś w życiu, ciepło o które proszę i błagam za każdym razem, gdy rozjaśnia mroki śmierci każda z trzech? – bielma nie poruszyły się, ale przecież wiedział, czuł to w swoim stężałym kośćcu, że jej wzrok przesunął się na oblepione krwią palce, które trzymały ostatnią z nich. Ostatnią z trzech.

– To jest to, co Cię definiuje Robercie? Tym jesteś? Płaczącym nieudacznikiem, który potrafi tylko psuć i niszczyć...? Co Ty chcesz mi powiedzieć, to jest włąściwie zadane pytanie. Ty trzymasz światło, Ty oświetlasz drogę. Ty, nie ja. – padały jak smagnięcia biczem oskarżenia kogoś, kto z pewnością nie liczył sobie dziesięciu lat, a kto wie, może i setka to byłoby mało... Nie było w tym jednak gniewu, może lekkie rozdrażnienie,
– Tak trudno jest Ci pomyśleć o dobrych chwilach, które spędziłeś ze swoją córką...? –zapytała nagle smutno, a uszach odbił się boleśnie głos wcale nie upiornej dziewczynki z zapałkami, a jego własnej Enid.
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#9
28.03.2025, 15:00  ✶  
Im bardziej realnie wyglądała dziewczynka z zapałkami, tym większe odnosił wrażenie, że stanowiła wytwór jego własnego umysłu. Znów ktoś go o coś oskarżał. Coś, nad czym nie potrafił panować, ponownie nie spełniało oczekiwań. Tych oczekiwań zresztą, o których treści wcześniej nie miał pojęcia. Była to jakaś niezwykle częsta kondycja Roberta Croucha. Tak, jakby ktoś mu o czymś wcześniej nie powiedział. Jakby zasady gry były przed nim zatajone.

Milczał, a zapałka pomiędzy jego skąpanymi we krwi palcami powoli dogasała. Wyrwały go ze stanu tej dziwacznej apatii słowa dziewczynki. Jej głos zmieniał się, przypominał coraz bardziej jego córkę. Jego dłoń zadrżała. Dziewczynka przywołała jego największy lęk, który nawet nie pokazał się we wspomnieniach, przez które przechodził. Czy może, mimo wszystkich swoich usilnych starań był złym ojcem?

Wylądował w ciemności alejki, a zapałka upadła na ziemię, po raz ostatni rozpływając się w powietrzu.

– Prosisz mnie o zbyt wiele – wypowiedział te słowa cicho, ledwo słyszalnie. – Było tych momentów bardzo dużo. Nie umiem jednak ich przywołać. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego.

Robert, jako bogaty człowiek sukcesu, powinien być – wedle wszelkich praw nieba i ziemi – szczęśliwy. Czemu w takim razie, próżno było w tej chwili szukać momentów radości w jego pamięci? Może tam były, tyle że nie umiał ich stamtąd wyciągnąć. Może gdyby Enid była obok... Ale jej nie było. Wyjechała, a on nie miał się kim opiekować.

Może rzeczywiście było z nim coś nie tak? Musiał sobie z tym poradzić racjonalnie, tak jak by zrobił to ojciec. Żeby aby nikt się nie dowiedział, żeby nie powstały plotki, że sędzia Wizengamotu nie był zdrowy na umyśle. Tak, należało podjąć konkretne działania. Potraktować siebie jak popsuty przedmiot.

– Odejdź już ode mnie. Wiem, co mi chcesz przekazać, przyjąłem to. Ale nie będę pozwalał na to, byś dręczyła mnie ani chwili dłużej – rzekł wreszcie z chłodem kogoś, kto przestał uznawać realność swojego rozmówcy. Może tak było łatwiej, gdy spotykało się coś tak nieswojskiego, obcego, coś co niektórzy mugolscy pisarze nazwaliby niesamowitym. Przychodził taki moment, że trzeba było ubrać to coś w jakieś kategorie. – I nie waż się więcej przemawiać głosem mojej córki.

Ostatnie zdanie brzmiała jak odpowiedź natrętnemu dziennikarzowi, który próbował wchodzić w jego życie prywatne. Robert po prostu włożył na twarz maskę sędziego. Czasem wygodnie było przyjąć tę rolę i związany z nią sposób myślenia.
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#10
29.03.2025, 20:39  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.03.2025, 20:41 przez Dearg Dur.)  
Rzeczywistość zdawała się uczonym jednym i spójnym prawem materialnym, w którym istnieje jakaś prawda wyższa i czystsza niż cokolwiek byłyby w stanie wygenerować pojedyncze umysły. RACJONALIZM, to było coś co wychwalali filozofowie w okresach w których uznawano modą właściwą kulturze, że jest on bardziej wartościowy niż EMOCJONALIZM. I Robert chciał, och jak chciał być racjonalny, składając doświadczenie na karb własnych rojeń, ucieleśnienie wewnętrznego głosu, który z pełnią surowości punktował jego życie, wskazując mu każdy najmniejszy, najdrobniejszy mankament, uchybienie, bród, skażenie, które sprawiało, że nie można było widzieć w nim i w tym co sobą reprezentował osoby wartościowej.

Słowa dziewczynki, jej twarz, jej myśli były białą, pozbawioną emocji informacją, która jednak zajaśniała w jego układzie nerwowym cięgiem skojarzeń doprowadzającym go na skraj osobistego piekła, które mieliło tą samą historię, jego historię wkoło, tak aby mógł nie oszaleć, jednocześnie nigdy nie będąc szczęśliwym. Duch obserwował tę szamotaninę, ale nie był duchem pocieszycielem, nie był opoką, pod którą Robert mógł się ukryć, wyciszyć i przemyśleć fakt, że to on opowiadał sobie historię o sobie samym kolejny i kolejny raz, a przez to to on trzymał finalnie pieczę nad tym jak ta historia brzmiała. Widział zagubionego księcia, widział swoje porażki, spróchniały charakter, ambicję sycącą się krwią. Widział brak miłości ale też brak w nim wartości, która na tę miłość by zasługiwała. W tym świetle każde słowo, każda sugestia wykrzywiały swój obraz, każde najdrobniejsze tknięcie rozoranej, pokrytej ropą duchowej rany, doprowadzało go na skraj.

Jego łzy miażdżyły jej serce. Opadała i wzbijała się i ciągle chciała więcej.

Zapałka jednak zgasła.

Uczta skończona.

Dziewczynka stała obok, choć jej już nie widział. Nie miał prawa widzieć. Patrzyła w milczeniu na rozpacz człowieka, który nie znalazł w ogniu sprzedanych przez nią zapałek ciepła i wspomnień, mogących sprawić przykrość li tylko dojmująca nostalgią za utratą czegoś w przeszłości, co było niemożliwe do osiągnięcia ani teraz, ani nigdy. Dzieciństwo. Pierwsza miłość. Moment w którym pierwszy raz trzymał w ramionach swoją nowonarodzoną córeczkę i myślał, że razem z żoną stworzą rodzinę w której dziewczynka będzie mogła bez lęku o przyszłość wzrastać. Pierwsza rozprawa, a może pochwały spływające o przełożonych, ale też może nieśmiałe listy od czarodziejów, którym mimowolnie w toku swojej pracy pomógł. Którym uczynił życie lepszym. Czy nie miał przyjaciół, rodziny z którymi śmiał się podczas Yule, popijając słodką cherry? Chciałaby poczuć kiedyś smak tych potraw, ludzie jednak coraz częściej oddawali jej cień, który rósł w ich duszach każdego dnia.

Popatrzyła bielmem oczu na worek z zapałkami. Pudełka leżące jedno na drugim, które musiała sprzedać, aby mama nie była znów zła. Poczuła podmuch zimowego wiatru i śnieg, który znów zaczął zawiewać w jej kilkuletnią twarzyczkę przynosząc ból o wiele sroższy niż rozdrapywanie dawno przebrzmiałych konfrontacji. Nie widział tego, gdy sięgnęła dłonią do swojego eterycznego serca i wyciągnęła zeń bladożółte światło tego, co jej dał przed momentem. Dmuchnęła w piąstkę, a wraz z tym rozmyła się, powracając w niebyt i nieczas, póki znów nie zasiądzie pod ścianą i znów ktoś nie zechce kupić od niej pudełka zapałek.

Tymczasem zniekształcone echo nocnego płaczu, echo kłótni, echo żałobnych marszów i lamentów wzbiło między kamiennymi ścianami i opadło deszczem maleńkich żółtych kwiatów, na skulonego w zaułku sędziego.

Był znów sam.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Dearg Dur (1585), Robert Albert Crouch (2294)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa