03.03.2025, 16:19 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.07.2025, 16:38 przez Król Likaon.)
adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Bajarz IV
Deszcz spadał strugami z nieba, uderzał o kostkę brukową, jakby czymś mu zawiniła. Mimo, że jesień de facto się jeszcze nie zjawiła, towarzysząca jej zazwyczaj melancholia zaczynała ogarniać świat. Chmury zasnuły niebo ciemnym całunem. Nie dało się nawet dostrzec zachodu słońca. Z pewnością też nikt normalnie by w taką pogodę nie wybierał się na spacery. Wyjątkami były sytuacje, w których sercem człowieka targał jakiś nieokreślony niepokój. Wtedy deszczowy flaneryzm dało się uzasadnić.
Tajemnicze siły świata czarodziejów targały człowiekiem non stop. Pojawiały się wredne poltergeisty, które odmładzały bez większej przyczyny o dwadzieścia lat. Można było się też natknąć na inne dziwne zjawiska i wierzyć, że spotykały człowieka ot przypadkowo. Inne zaś... niepokoiły. Tak jak pozytywka, którą Robert znalazł poprzedniego dnia w swoim domu.
Powtarzał sobie, że to jakiś przypadek albo dowcip. Może ktoś źle przekierował jakieś zaklęcie? Takie rzeczy się zdarzały, a choć niepokoiły, dało się wmawiać sobie, że to wrażenie po prostu minie. Trzeba było praktycznie myśleć o sprawach, przeczekać je i nie dopuszczać ich do władzy nad własnym osądem. A może w ogóle wtedy nie znalazł żadnej pozytywki, tylko się przepracował i mu się tylko zdawało? Może musiał wziąć urlop, żeby pozbyć się tego niewyjaśnionego przeczucia? Może tęsknił za swoją córką i lęk o nią przekładał się na jego ogólny nastrój?
Szedł więc Aleją Horyzontalną, w sumie nie wiedząc, gdzie zmierzał. Wspominał dawnego siebie, tego niezbyt rozgarniętego, beztroskiego Gryfona, który przejmował się tylko tym, czy jego drużyna wygra mecz w Quidditcha. W pracy i kontaktach towarzyskich poniekąd wciąż był tą osobą – gościem, który często się uśmiechał, zagadywał ludzi z biura i plotkował. Lubił ten tryb życia, lecz nie miał pojęcia, czy aby nie była to jedynie maska.
Skierował się w alejkę, prowadzącą skrótem z Horyzontalnej na Pokątną. Ten kierunek wydał mu się z jakiegoś powodu naturalny, choć nie dostrzegał tam żywej duszy. Latarnie świeciły jakoś blado, tak jakby się im trochę nie chciało. Dlatego, po kilku metrach, zrobiło się jeszcze ciemniej niż wcześniej. Roberta przeszedł dreszcz lekkiego lęku, już miał zawracać na bardziej oświetloną drogę, gdy nagle ujrzał dziecięcą sylwetkę.
Dziewczynka, którą widział przed sobą była chorobliwie blada, ubrana w łachmany. Matko... on żył w luksusach, a to dziecko cierpiało w takiej nędzy... Natychmiast wszelkie jego zmartwienia stały się mało ważne w porównaniu z jej tragiczną sytuacją. Najpierw zawahał się, jednak zaraz uklęknął obok dziecka. Natychmiast jego niepokój przybrał na sile. Coś z tyłu jego głowy podpowiadało mu "uciekaj", ale przecież nie mógł zignorować cierpiącej małej osóbki. Musiał jej pomóc.
– Witaj – wypowiedział to przywitanie bardzo ostrożnie, uśmiechając się przyjaźnie. Nie chciał wystraszyć dziecka lub zabrzmieć, jakby miał złe intencje. – Chciałabyś, żebym kupił ci coś do jedzenia? Widzę, że jesteś przemarznięta... – zdjął z ramion swój płaszcz i okrył ją nim. Jednak ten niespodziewanie przeniknął przez sylwetkę dziewczynki i upadł na ziemię.
Robert cofnął się lekko, w wyraźnym szoku. Czyli miał do czynienia z duchem... Matko droga...