21.12.2022, 18:00 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.05.2023, 11:34 przez Morgana le Fay.)
adnotacja moderatora
Rozliczono - Sauriel Rookwood - Piszę, więc jestem
Rozliczono - Victoria Lestrange - Piszę, więc jestem
Rozliczono - Victoria Lestrange - Piszę, więc jestem
Nie było takich dni, które nie mogły być gorsze. Nie było takich tygodni, które nie mogły się w swoim upadku przeciągnąć na całe miesiące. I w końcu - nie było takiego roku, którego nie złożysz z tych "najgorszych" miesięcy. Jeden gorszy od drugiego.
Dziwne było to, że podsumowanie tych wszystkich starań, tych składek na porażki i na uniesienia, był jeden dzień. Tylko jeden dzionek, a w zasadzie - jedna noc. Kiedy wybijała dwunasta na zegarze i porzucałeś to, co stare i co zaszło kurzem, bo już musiałeś patrzeć naprzód. Wszyscy pędzili w grudniu, gorączka świąt topiła wręcz sople na dachach i rozpuszczała śnieg (a ten i tak trwał - niewzruszony), zakupy, bo bliskim trzeba sprawić prezent, w końcu najważniejszy dzień - I dzień Bożego Narodzenia. Całe przygotowywanie, kucharzenie, pieczenie ciastek i pierników, skonsumowane w czasie dwóch obiadów i kolacji. Ach, jeszcze po drodze ze dwa śniadania, ale one miały o wiele mniejsze znaczenie. Wtedy nie można było usiąść przy whisky czy winie i porozmawiać przy kominku o życiu i śmierci. Innymi słowy - o polityce. Nigdy nie lubił świąt, ale to pewnie nikogo nie dziwiło. Zawsze było mu z nimi nie po drodze, zawsze było coś nie tak, zawsze pozostawiały dziwne uczucie w tym jakże wrażliwym środeczku. Nie było mu dane odczuć ich magii. Za każdym razem wydawały się o wiele cieplejsze i jaśniejsze po drugiej stronie płotów - a do sąsiadów też lepiej było nie zaglądać. Zresztą - ogród zasłaniał. Hej - przecież nikt nie oczekiwałby, że w leżu samego Węża, w rezydencji Rookwoodów, święta będą tykającą bombą szczęścia i radości, prawda? A jednak, kiedy się jest dzieckiem, to wierzy się w różne pierdoły i głupoty. Między innymi w to, że jeszcze będzie lepiej. Nie było. Wyrastasz w końcu z tego mylnego i złudnego przekonania i dowiadujesz się, że może być tylko gorzej.
Bez znaczenia było jednak to, jakie były święta, bo po nich, kiedy wydawałoby się, że można odetchnąć, zaczynał się kolejny start. Dzień przerwy, może dwa - i pęd. Znowu. Kto szybszy, kto lepszy, kto ma lepszą sukienkę, a kto piękniejsze kolczyki! Kobietki pudrowały swoje noski, piękniły się, panowie wiązali swoje muszki i krawaty.
Sauriel stawił się pod domem państwa Lestrange, żeby odebrać swoją kochaną narzeczoną. Garnitur, krawat, eleganckie, skórzane buty. Czerń, czerń, czerń. Przywitał się grzecznie z państwem Lestrange, obiecał odprowadzić córkę do domu po północy - wyklepane na pamięć niemal formułki powtarzane ze znudzeniem i kompletnie robotycznie. Obojętnie. Nie szkodziło (aż tak) wypowiedzenie ich, a skoro przez to miało być spokojniej, chociaż trochę - niech będzie. Nie było sztuką spieprzyć niektórych rzeczy. Sztuką było tylko utrzymać to w odpowiedniej tonacji, żeby nie wlazło ci na głowę. Heh. Zupełnie, jakby małżeństwo mogło na głowę nie wejść... Elegancko podane ramię, by przez kominek aportować się do restauracji, w której mieli umówiony stolik.
Szybko, krótko, bezboleśnie.
Wyszli z kominka w restauracji przygotowanej na tę okoliczność - specjalne zaproszenia, służący, który w białych rękawiczkach odebrał od Sauriela zaproszenia i zamówienie na konkretny stolik. Nie odzywał się do swojej narzeczonej - nie było potrzeby. Wystarczyła jedna z tych formułek na początku. "Dobrze cię widzieć". "Pięknie dziś wyglądasz". Aha, jasne. Sauriel nie był jakimś wybitnym kłamcom, nie potrafił pracować mimikom tak, jak robiła to chociażby VIctoria - udawać idealnie, że wszystko jest super, że jest ekstra wyczillowany. Jasne, nie był spięty. Ale wcale nie był zadowolony.
Nie czekali zbyt długo - kelner poprawił ich do jednego ze stolików o długim, czerwonym obrusie z seretami w kratę, udekorowanego jedną różą i rozpalonymi świecami. Panował tutaj iście romantyczny klimat - przygaszone światła i wrażenie, że jest się odciętym od wszystkich i wszystkiego dzięki bluszczowi wspinającemu się na drewnianych półściankach między stolikami. Przez moment zaciekawiło cię, czy jest prawdziwy... ale tylko moment.
- Irlandzką. - Skinąłeś na kelnera, który już miał pytać, czy podać coś do picia, po czym kelner ten obrócił się z sympatycznym uśmiechem w stronę kobiety. W końcu za te uśmiechy mu płacili. I to na pewno dużo płacili. Kiedy zebrał zamówienie zostawił karty dań i odszedł.
Zapowiadał się wspaniały wieczór.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.