On nie miał do końca takich możliwości. Akurat na tym piętrze jego macki nie zaciskały się zbyt mocno, zbyt blisko tych, którzy mogliby go zamknąć za malwersacje i przemyt. Kilku aurorów, sędziów... to wszystko. Cała reszta pozostawała poza jego zakresem, również przez względy społeczne i klasowość podejścia arystokratów do zwykłych policjantów. Jeżeli jednak Victoria Lestrange, która siedziała w samym centrum tych zdarzeń mówiła, że nie ma szans na rozwiązanie tego problemu z poziomu prawnego.
Poderwał się gwałtownie z krzesła, nie mogąc usiedzieć w miejscu, przygwożdżony informacjami z pierwszej, zimnej ręki. Wyjazd do Afryki przyniósł więc nieoczekiwany zwrot akcji, stara nekromantka mogła mieć rację, mogła się mylić, ale oni, och oni musieli to sprawdzić!
– Victoria to nie może tak być... To po prostu nie może tak być... – mówił pod nosem, trzymając jedną dłonią swoją brodą, chodząc w rozemocjonowaniu po marmurach swojej rezydencji. Myśląc. Kalkulując. Zbierając słowa. Ważąc też możliwości które posiadał, a które teraz - w obliczu nowego zagrożenia - wydawały mu się zbyt małe.
Sami nie mieli szans.
W końcu zatrzymał się, westchnął ciężko i oburącz odgarnął włosy. Emocje związane z randką pierzchły w niebyt pamięci, gdy przyszedł czas szykowania się na wojnę. Stalowe oczy padły na kobietę, przenikliwe, zdeterminowane. Ciężko było szukać w nich łagodności i tej swoistej wujkowatości mężczyzny, który kokietował ją na balach, zawsze prosząc do tańca, zawsze znajdując zabawną anegdotkę, by wywołać uśmiech na ślicznej, porcelanowej twarzy. Teraz jednak nie był wujkiem. Był partnerem w rozmowie, który wychodził z ofertą uszytą na miarę. Był partnerem, który potrzebował sojusznika.
– Victorio. Powiedziałem Ci, nim zaczęłaś opowiadać o Waszych afrykańskich wojażach i tych rewelacjach związanych z Twoim stanem... Powiedziałem Ci, że mam problem. My wszyscy go mamy. Ten problem każe nazywać siebie lordem Voldemortem i ja... ja nie wierzę, żeby Ministerstwo dało sobie z tym radę. Nie możemy dłużej się oszukiwać. Robiłem co mogłem na swoim stanowisku - dbałem o to, by informacje o wojnie domowej nie zniechęciły naszych europejskich sojuszników, uspokajałem coraz to negatywniejsze nastroje u niektórych promugolskich ambasadorów, znalazłem kontrahenta spoza naszego kręgu kulturowego, któremu ta sytuacja zwyczajnie nie robi. Kupowałem czas Jenkins, żeby uporała się z tym rakiem toczącym naszą społeczność i co? I nic. Dowiaduję się właśnie od Ciebie, że wrogowie publiczni dysonują nieograniczoną energią, która nie tylko wywołuje pasywnie anomalie, ale w pewnym momencie może stać się bardzo aktywnie bronią wymierzoną w porządek świata, który znamy. Wymierzoną w ludzi, których kochamy... – mówił z pasją, odsłaniając się trochę i z własną miłością, wobec rodziny, której powinien się trzymać jak najdalej, zgodnie ze słowami ich nestora. Nieistotne. – Tonę w poczuciu winy Victorio, że nie próbowałem działać na własną rękę kiedy to wszystko się zaczęło, ale byłem wtedy przekonany, że ta pożal się bogowie rewolucja momentalnie zje własny ogon, skończy się równie szybko co zaczęła, zwyczajową walką o władzę czy demaskacją przebierańca, który z jakiś powodów nie opublikował tego całego manifestu pod własnym nazwiskiem. Tonę w poczuciu winy, ale daje mi to siłę, żeby zadać Ci to pytanie... Czy chciałabyś ze mną stworzyć grupę, która zakończyłaby ten idiotyczny konflikt? Jest kilka osób, które miałbym na myśli, które mogłyby dołożyć swoją cegiełkę do tego projektu. – Odetchnął głęboko i podniósł się, zdając sobie sprawę, że robi się nagle z tego jakaś wielka przemowa, jakiś akt wiary, akt własnych wartości i tego o co postanowił walczyć. Uciszył jednak łagodnym gestem Victorię, jeśli ta chciała mu się wciąć w myśl:
– Proszę, daj mi dokończyć – zmiękczył ciszę uśmiechem, zwilżył sobie usta i podjął dalej:
– Znam Twoją sytuację i wiem, że w imię swoich zasad odsunęłaś się od rodziny. Ta niezależność, to jest coś o co ja walczyłem przez całą swoją młodość i bardzo to szanuje. Czy nie czas pójść krok dalej? Jesteś wspaniałą aurorką, ale marnujesz tam swój potencjał, a teraz - w obliczu Twojej sytuacji fizyczno-magicznej - marnujesz cenny czas na badania tego stanu poza Ministerstwem. – zajął ponownie swoje miejsce, splatając dłonie w niewielką piramidkę, jakby tym gestem chciał ujarzmić potok myśli, który go zalewał, w wielkim pożałowaniu, że nie może przekazać tego tygodnia wzmożonej intelektualnej pracy za pomocą pstryknięcia palcami.
– Mam środki. Mam znajomości, również w państwach w których bardziej swobodnie podchodzi się do przekazywania energii. Nie jesteś z tym sama, a każdy efekt Twoich badań, każda potwierdzona teza, pomoże nam wypracować przewagę nad tym chorym człowiekiem, który dla... nie wiem czego, bo napewno nie dla ugruntowania przywilejów czystokrwistych, który dla tego co ma w głowie gotów jest zniszczyć cały świat zaburzając jego równowagę. Możemy kupić odpowiadający Ci dom w odpowiednim miejscu, nanieść na niego odpowiednie zabezpieczenia. Mogę dać Ci listę zaufanych ludzi. Mogę zabezpieczyć niezbędne narzędzia, księgi, artefakty. Podróże, które być może jeszcze będziecie musieli odbyć. I to wszystko... na własnych zasadach, bez konieczności podległości pod kogoś, kto najwidoczniej nie chce aby wojna się zakończyła. – Miał wobec Victorii inne plany, chciał wcześniej podsycać jej głód władzy, sukcesu, uznania. Ale to nie miało sensu, wypychać ją ku kierowniczemu stanowisku w urzędzie, gdzie jej potencjał był spalany na rosnącą biurokrację i wypełnianie pustosłowiem tony raportów. – Łączy nas wspólny cel i chyba czas przestać oglądać się na innych. Może... może myślisz, że to szaleństwo, ale od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się myśli, że jeśli nie wykroczymy poza ramy departamentów, nasz świat skończy się nim dopijemy tą butelkę wina do końca. – W nieco dramatycznym geście rozlał napitek do kieliszków, ale było to spójne z tym jak mówił, i co mówił. – Syndakt. Dla wszystkich, którzy chcą końca wojny, bez względu na poglądy, tylko razem mamy szansę coś zmienić... Co o tym myślisz? – uniósł brwi pytająco, w końcu kontent, że możliwie skrótowo udało mu się wszystko zebrać choć i tak, już jego mózg analizował potencjalne nieruchomości, już sieć drżała, gdy rozważał kandydatów na asystentów Victorii, tych których miałby umieścić na liście, z których ona mogłaby wybrać. Ale była w tym też pewna niepewność, zrodzona latami udawania przed samym sobą, że nic go nie obchodzi ponad kolekcję smoków i pomnażane bogactwo. Teraz w końcu przyszedł czas, aby wykorzystać zebrane aktywa.
Czas wybierania nie tego co łatwe, a co słuszne.