31.08.2025, 01:33 ✶
Święta, święta i po świętach.
Smutne zbitki wilgotnego śniegu i miejskiego brudu topiły się w przypływach cieplejszych frontów; Anglia tonęła w roztopach, a wahające się nad poziomem zera temperatury oblepiały policzki gęstym deszczem. Zroszone wodą okna budynków srebrzyły się w szarości stolicy, chadzanie piechotą wydawało się w tej części roku niesamowicie okrutnym losem. Nawet popędzani nałogiem palacze chowali się w odmętach ponaciąganych na kończyny warstw swetrów, kryjąc twarze w cieniach bram; smugi popiołu szpeciły wyłożoną z dokładnością, wiktoriańską mozaikę ganków.
Zaledwie dwa miesiące temu, uginający się pod świątecznymi potrawami stół zapraszał do wieczerzy strategicznie centralną lokalizacją; teraz mebel stał złożony w powszednim miejscu, przy wychodzących na ogród oknach, obciążony butelkami szwajcarskiego wina, dwoma opróżnionymi talerzami oraz brytfanną z rozkrojoną, letnią już, pieczenią. Jedynymi wspomnieniami ciepła świątecznego harmidru wydawał się tandetny obrus z wizerunkami uśmiechniętych choinek oraz okrągłych Mikołajów i przymierające truchło, zdobiącej jeden z kątów pomieszczenia, choinki wbijające igły między drewniane panele, jego lewitujące świeczki były tylko namiastką szkolnego sklepienia.
Pomimo wkradającej się z zewnątrz szarości, pomieszczenie wydawało się bronić przed jej uporczywymi natarciami. Zapełnione ruchomymi zdjęciami ściany prawie uginały się od ich ilości, zakopane w książkach półki okalały rozpalony kominek, którego tryptyk kafelków odrzuciłby niejednego pasjonata harmonijnie urządzonych wnętrz. Pomiędzy zdjęcia powsuwane były zżółknięte kartki z dziecięcymi rysunkami, nie było ich wiele, ale wszystkie były wystawione na oczy gości, najcenniejsze dzieła w domowej galerii. Od oprawy zdjęć, przez różnorodność styli lamp, po całkowitą inność przystawionych do stołu krzeseł, salon był definicją 'naznoszonych przez lata rzeczy, które są idealne, aby jeszcze ich poużywać'.
- No i tak się kręci, w ostatecznym rozrachunku, chociaż w 1953 przyłożyłbym sobie sam w gębę jakbym to powiedział, cieszę się, że nie mieliśmy dzieci. Nie wyobrażam sobie patrzeć na twarz córki i widzieć w niej byłą żonę. Ja nie wiem jak ludzie po rozwodach to robią, spotykasz się ze swoim dzieckiem i myślisz o chwilach z byłym małżonkiem? Pojebane, odbiera jakby taką, wiesz, możliwość zbudowania więzi z dzieckiem? - zmarszczył nos, jakby właśnie postawiony został przed równaniem matematycznym, którego, siłą rzeczy, w Hogwarcie nigdy nie nauczyli go rozwiązywać - No pojebane - dopił resztę wina z kieliszka do brandy.
Zerknął na rozmówcę badawczo, jakby nie do końca wiedział, czy to co powiedział było taktowne. Może przesadził? Cóż, nawet jeżeli, znali się na tyle długo, że liczył na szczerość ze strony Longbottoma.
- Przyniosę może coś mocniejszego? I ten cholerny jabłecznik! - zerwał się i z kieliszkiem w dłoni wpadł do kuchni. Nagła jasność zapalenia górnego światła poraziła go w oczy, zamrugał energicznie.
- Tylko trochę się spalił! Poleje się sosem waniliowym i nie będzie czuć, mówię ci. Mam też te brandy z grudnia, to akurat - krzyknął, choć nie musiał wcale mocno podnosić głosu, bo salon graniczył z kuchnią, więc każde jego poczynanie było dobrze słyszane przez siedzącego przy stole gościa. Wyciągnął ciasto z piekarnika i postawił je na podstawce, co by nie niszczyć blatu.
- Dużo chcesz tego ciasta? Założę, że dużo. Najwyżej resztę zabierzesz ze sobą - podsumował, dając roli samotnego ojca wysyłającego dziecko na pare miesięcy do szkoły z internatem wziąć górę. Co jak co, ale jedzeniem należało się dzielić z najbliższymi.
Smutne zbitki wilgotnego śniegu i miejskiego brudu topiły się w przypływach cieplejszych frontów; Anglia tonęła w roztopach, a wahające się nad poziomem zera temperatury oblepiały policzki gęstym deszczem. Zroszone wodą okna budynków srebrzyły się w szarości stolicy, chadzanie piechotą wydawało się w tej części roku niesamowicie okrutnym losem. Nawet popędzani nałogiem palacze chowali się w odmętach ponaciąganych na kończyny warstw swetrów, kryjąc twarze w cieniach bram; smugi popiołu szpeciły wyłożoną z dokładnością, wiktoriańską mozaikę ganków.
Zaledwie dwa miesiące temu, uginający się pod świątecznymi potrawami stół zapraszał do wieczerzy strategicznie centralną lokalizacją; teraz mebel stał złożony w powszednim miejscu, przy wychodzących na ogród oknach, obciążony butelkami szwajcarskiego wina, dwoma opróżnionymi talerzami oraz brytfanną z rozkrojoną, letnią już, pieczenią. Jedynymi wspomnieniami ciepła świątecznego harmidru wydawał się tandetny obrus z wizerunkami uśmiechniętych choinek oraz okrągłych Mikołajów i przymierające truchło, zdobiącej jeden z kątów pomieszczenia, choinki wbijające igły między drewniane panele, jego lewitujące świeczki były tylko namiastką szkolnego sklepienia.
Pomimo wkradającej się z zewnątrz szarości, pomieszczenie wydawało się bronić przed jej uporczywymi natarciami. Zapełnione ruchomymi zdjęciami ściany prawie uginały się od ich ilości, zakopane w książkach półki okalały rozpalony kominek, którego tryptyk kafelków odrzuciłby niejednego pasjonata harmonijnie urządzonych wnętrz. Pomiędzy zdjęcia powsuwane były zżółknięte kartki z dziecięcymi rysunkami, nie było ich wiele, ale wszystkie były wystawione na oczy gości, najcenniejsze dzieła w domowej galerii. Od oprawy zdjęć, przez różnorodność styli lamp, po całkowitą inność przystawionych do stołu krzeseł, salon był definicją 'naznoszonych przez lata rzeczy, które są idealne, aby jeszcze ich poużywać'.
- No i tak się kręci, w ostatecznym rozrachunku, chociaż w 1953 przyłożyłbym sobie sam w gębę jakbym to powiedział, cieszę się, że nie mieliśmy dzieci. Nie wyobrażam sobie patrzeć na twarz córki i widzieć w niej byłą żonę. Ja nie wiem jak ludzie po rozwodach to robią, spotykasz się ze swoim dzieckiem i myślisz o chwilach z byłym małżonkiem? Pojebane, odbiera jakby taką, wiesz, możliwość zbudowania więzi z dzieckiem? - zmarszczył nos, jakby właśnie postawiony został przed równaniem matematycznym, którego, siłą rzeczy, w Hogwarcie nigdy nie nauczyli go rozwiązywać - No pojebane - dopił resztę wina z kieliszka do brandy.
Zerknął na rozmówcę badawczo, jakby nie do końca wiedział, czy to co powiedział było taktowne. Może przesadził? Cóż, nawet jeżeli, znali się na tyle długo, że liczył na szczerość ze strony Longbottoma.
- Przyniosę może coś mocniejszego? I ten cholerny jabłecznik! - zerwał się i z kieliszkiem w dłoni wpadł do kuchni. Nagła jasność zapalenia górnego światła poraziła go w oczy, zamrugał energicznie.
- Tylko trochę się spalił! Poleje się sosem waniliowym i nie będzie czuć, mówię ci. Mam też te brandy z grudnia, to akurat - krzyknął, choć nie musiał wcale mocno podnosić głosu, bo salon graniczył z kuchnią, więc każde jego poczynanie było dobrze słyszane przez siedzącego przy stole gościa. Wyciągnął ciasto z piekarnika i postawił je na podstawce, co by nie niszczyć blatu.
- Dużo chcesz tego ciasta? Założę, że dużo. Najwyżej resztę zabierzesz ze sobą - podsumował, dając roli samotnego ojca wysyłającego dziecko na pare miesięcy do szkoły z internatem wziąć górę. Co jak co, ale jedzeniem należało się dzielić z najbliższymi.
“There is nothing noble in being superior to your fellow man; true nobility is being superior to your former self.”