14.10.2024, 17:28 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.10.2024, 22:15 przez Lorraine Malfoy.)
Cichy trzask teleportacji przypominający łamanie kości poniósł się echem wśród drzew, płosząc strzeżące leśnego grobowca ptaki, których śpiew przywodził na myśl żałobne requiem.
Lorraine puściła ramię Peregrinusa, zachwiawszy się lekko, nim postąpiła krok do przodu: wciąż czuła na twarzy pęd powietrza, a w uszach słyszała szum – jak zawsze, gdy teleportowała się na większe odległości niż była do tego przyzwyczajona – las przywitał ją jednak grobowym milczeniem, które zdawało się koić podrażnione zmysły, otulone nabożną ciszą. Wylądowali pośród drzew, na skraju niewielkiego zagajnika, przechodzącego powoli w gęstniejące, leśne poszycie. Na rozstajach, krzyżowały się ścieżki wydeptane przez mieszkańców Little Hangleton, a w oddali wciąż majaczył cmentarz, ale to Las Wisielców stanowił prawdziwą granicę między światem żywych i martwych.
Lorraine wsparła lekko dłoń o masyw wiekowej brzozy. Tęsknie powiodła palcami po chropowatym pniu, witając się z drzewem jak z dawno niewidzianym przyjacielem: gest, który równie dobrze mogła przejąć od Mirandy – macocha wywodziła się przecież z rodu Greengrassów – jak i od Maeve, zakochanej we wszystkim, co wyrastało z ziemi. Popękana kora odsłaniała wszechwiedzące ślepia drzewa, łuszcząc się jak skóra na poparzeńcu. Kim jesteś, pytało tysiąc oczu brzozy, nienawykłej do widoku obcych – nigdy nie byli na tyle odważni, by zapuścić się w leśne ostępy, których przejmującej martwoty strzegła – co myślisz, pytały oczy Malfoy, kiedy posłała Trelawney'owi przelotne spojrzenie ponad ramieniem. To był już jeden z ich prywatnych żartów: to, że zawsze spotykali się w miejscach, które innym ludziom kojarzyły się ze śmiercią i z przemijaniem. Zaczęło się od głuchej szpitalnej poczekalni, gdzie oboje czuwali, dręczeni snami o pogrążonych w agonii matkach – potem było przypadkowe spotkanie w zakurzonym archiwum obok publicznego cmentarza – nie wiedzieć kiedy, Peregrinus został zaproszony na herbatę do Necronomiconu, stając się tam mile widzianym gościem. Dzisiaj również nawiedził jej progi, nie wydając się zbytnio zaskoczonym, gdy Lorraine zaproponowała, żeby wyrwali się z tchnącego zapachem kadzideł wnętrza zakładu pogrzebowego na mały spacer po lesie. Tak jakby o przyszłości mogli rozmawiać tylko otoczeni reliktami przeszłości.
Las Wisielców należał do przeszłości. Wraz z rodziną przeprowadziła się do Little Hangleton niedługo po tym jak zlicytowano ich dom pod Londynem. Mieszkali nieopodal, na obrzeżach miasteczka: o ile było Lorraine wiadomo, ojciec wciąż nie pozbył się tej rozwalającej się chatki, której tak nienawidził – tylko nienawiść powstrzymuje ją przed zawaleniem, powiedziała Baldwinowi, kiedy odważyła się tam z nim wejść, pierwszy raz od czasu śmierci Mirandy – ale tak jak Armand Malfoy nienawidził Little Hangleton, tak Lorraine nie potrafiła wyrzucić tego miejsca ze swojego serca, nie potrafiła o nim zapomnieć, choć czasem bardzo tego chciała. Poprawiła uchwyt na niewielkim wiklinowym koszyku, który przezornie zabrała ze sobą. Niegdyś przychodziła tutaj codziennie, w tym miejscu rosły bowiem zioła, których nie można było spotkać nigdzie indziej: na początku nie zapuszczała się daleko, ale dziecięca ciekawość okazała się silniejsza od strachu. Bardzo szybko zrozumiała, że nie ma powodu, by bać się umarłych. Zwłaszcza takich, którym nie towarzyszył odór rozkładu, tylko rozpaczy.
Przenikliwe spojrzenie oczu wiły złagodniało, gdy skupiła wzrok na twarzy mężczyzny, w milczeniu oczekując na werdykt. Jeżeli Peregrinus Trelawney nawiedzał jej życie jak omen, Lorraine Malfoy nawiedziała jego jak duch. Oboje byli smutnymi ludźmi – jasnowidz o apokaliptycznym wejrzeniu i odziana w biel córka zjawy – oboje byli też samotni, i ze swoją samotnością pogodzeni: może dlatego nie szukali pomocy egzorcysty, pomyślała Lorraine, może dlatego godzili się z byciem nawiedzanym – odnajdywali w tym swego rodzaju urok, tak jak w dusznej aurze nawiedzonego lasu.
– Miejsce, gdzie możesz być sam, ale nigdy nie będziesz prawdziwie samotny. – Nie z tymi trupami dookoła, pomyślała Lorraine, omiatając spojrzeniem obrzeże Lasu Wisielców, który otwierał się przed nimi jak wieko trumny, zapraszając w swe podwoje: ścieżkę wytyczały trupy. Miejsce, gdzie można być wysłuchanym, a niekoniecznie usłyszanym, dodała już w myślach. Nie musiała mieć trzeciego oka, by widzieć, że Peregrinus chce się z nią podzielić jakąś historią – dobrą historię – a dobre historie zasługiwały na bycie wysłuchanymi. Nawet jeżeli słuchaczami miały być kości, dawno już ogryzione z ochłapów życia szkielety kołyszące się smętnie na konarach drzew pozbawionych duszy. – Czy mówię wystarczająco zagadkowo jak dla jasnowidza? – rzuciła lekkim tonem, odwróciwszy się plecami do Peregrina, aby ukryć przekorny uśmiech, który rozświetlił na chwilę jej twarz.
Lorraine puściła ramię Peregrinusa, zachwiawszy się lekko, nim postąpiła krok do przodu: wciąż czuła na twarzy pęd powietrza, a w uszach słyszała szum – jak zawsze, gdy teleportowała się na większe odległości niż była do tego przyzwyczajona – las przywitał ją jednak grobowym milczeniem, które zdawało się koić podrażnione zmysły, otulone nabożną ciszą. Wylądowali pośród drzew, na skraju niewielkiego zagajnika, przechodzącego powoli w gęstniejące, leśne poszycie. Na rozstajach, krzyżowały się ścieżki wydeptane przez mieszkańców Little Hangleton, a w oddali wciąż majaczył cmentarz, ale to Las Wisielców stanowił prawdziwą granicę między światem żywych i martwych.
Lorraine wsparła lekko dłoń o masyw wiekowej brzozy. Tęsknie powiodła palcami po chropowatym pniu, witając się z drzewem jak z dawno niewidzianym przyjacielem: gest, który równie dobrze mogła przejąć od Mirandy – macocha wywodziła się przecież z rodu Greengrassów – jak i od Maeve, zakochanej we wszystkim, co wyrastało z ziemi. Popękana kora odsłaniała wszechwiedzące ślepia drzewa, łuszcząc się jak skóra na poparzeńcu. Kim jesteś, pytało tysiąc oczu brzozy, nienawykłej do widoku obcych – nigdy nie byli na tyle odważni, by zapuścić się w leśne ostępy, których przejmującej martwoty strzegła – co myślisz, pytały oczy Malfoy, kiedy posłała Trelawney'owi przelotne spojrzenie ponad ramieniem. To był już jeden z ich prywatnych żartów: to, że zawsze spotykali się w miejscach, które innym ludziom kojarzyły się ze śmiercią i z przemijaniem. Zaczęło się od głuchej szpitalnej poczekalni, gdzie oboje czuwali, dręczeni snami o pogrążonych w agonii matkach – potem było przypadkowe spotkanie w zakurzonym archiwum obok publicznego cmentarza – nie wiedzieć kiedy, Peregrinus został zaproszony na herbatę do Necronomiconu, stając się tam mile widzianym gościem. Dzisiaj również nawiedził jej progi, nie wydając się zbytnio zaskoczonym, gdy Lorraine zaproponowała, żeby wyrwali się z tchnącego zapachem kadzideł wnętrza zakładu pogrzebowego na mały spacer po lesie. Tak jakby o przyszłości mogli rozmawiać tylko otoczeni reliktami przeszłości.
Las Wisielców należał do przeszłości. Wraz z rodziną przeprowadziła się do Little Hangleton niedługo po tym jak zlicytowano ich dom pod Londynem. Mieszkali nieopodal, na obrzeżach miasteczka: o ile było Lorraine wiadomo, ojciec wciąż nie pozbył się tej rozwalającej się chatki, której tak nienawidził – tylko nienawiść powstrzymuje ją przed zawaleniem, powiedziała Baldwinowi, kiedy odważyła się tam z nim wejść, pierwszy raz od czasu śmierci Mirandy – ale tak jak Armand Malfoy nienawidził Little Hangleton, tak Lorraine nie potrafiła wyrzucić tego miejsca ze swojego serca, nie potrafiła o nim zapomnieć, choć czasem bardzo tego chciała. Poprawiła uchwyt na niewielkim wiklinowym koszyku, który przezornie zabrała ze sobą. Niegdyś przychodziła tutaj codziennie, w tym miejscu rosły bowiem zioła, których nie można było spotkać nigdzie indziej: na początku nie zapuszczała się daleko, ale dziecięca ciekawość okazała się silniejsza od strachu. Bardzo szybko zrozumiała, że nie ma powodu, by bać się umarłych. Zwłaszcza takich, którym nie towarzyszył odór rozkładu, tylko rozpaczy.
Przenikliwe spojrzenie oczu wiły złagodniało, gdy skupiła wzrok na twarzy mężczyzny, w milczeniu oczekując na werdykt. Jeżeli Peregrinus Trelawney nawiedzał jej życie jak omen, Lorraine Malfoy nawiedziała jego jak duch. Oboje byli smutnymi ludźmi – jasnowidz o apokaliptycznym wejrzeniu i odziana w biel córka zjawy – oboje byli też samotni, i ze swoją samotnością pogodzeni: może dlatego nie szukali pomocy egzorcysty, pomyślała Lorraine, może dlatego godzili się z byciem nawiedzanym – odnajdywali w tym swego rodzaju urok, tak jak w dusznej aurze nawiedzonego lasu.
– Miejsce, gdzie możesz być sam, ale nigdy nie będziesz prawdziwie samotny. – Nie z tymi trupami dookoła, pomyślała Lorraine, omiatając spojrzeniem obrzeże Lasu Wisielców, który otwierał się przed nimi jak wieko trumny, zapraszając w swe podwoje: ścieżkę wytyczały trupy. Miejsce, gdzie można być wysłuchanym, a niekoniecznie usłyszanym, dodała już w myślach. Nie musiała mieć trzeciego oka, by widzieć, że Peregrinus chce się z nią podzielić jakąś historią – dobrą historię – a dobre historie zasługiwały na bycie wysłuchanymi. Nawet jeżeli słuchaczami miały być kości, dawno już ogryzione z ochłapów życia szkielety kołyszące się smętnie na konarach drzew pozbawionych duszy. – Czy mówię wystarczająco zagadkowo jak dla jasnowidza? – rzuciła lekkim tonem, odwróciwszy się plecami do Peregrina, aby ukryć przekorny uśmiech, który rozświetlił na chwilę jej twarz.