• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[7.09.1972] Sklep piśmienniczy Bagshotów - Miało być spokojnie… ale przyszli wszyscy

[7.09.1972] Sklep piśmienniczy Bagshotów - Miało być spokojnie… ale przyszli wszyscy
Dumbass bisexual
"Każdy problem ma rozwiązanie. Jeśli nie ma rozwiązania, to nie ma problemu."
Brązowe włosy, granatowe, błyszczące oczy, kapelusz i wieczny uśmiech na twarzy! Isaac ma 186 cm wzrostu, więc na randkę przygotuj szpilki:* Pachnie dymem, bursztynem oraz wanilią.

Isaac Bagshot
#1
05.03.2025, 23:43  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:49 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

Wchodząc do sklepu papierniczego rodziny Bagshot, można było od razu poczuć intensywny zapach papieru, atramentu i drewna, unoszący się w powietrzu. Wnętrze było przytulne i uporządkowane, a drewniane półki oraz szklane gabloty mieściły imponujący wybór mugolskich artykułów piśmienniczych.
W centralnej części sklepu znajdował się duży, solidny kontuar, za którym spoczywały stare, lecz wciąż sprawne maszyny do pisania - niektóre używane, inne fabrycznie nowe, błyszczące w świetle wiszących nad nimi lamp. Obok nich stał niewielki regał z zapasem taśm barwiących, papieru maszynowego i zestawów do czyszczenia klawiszy. W gablotach pod ladą eksponowano eleganckie zestawy piór wiecznych – Waterman, Parker czy Sheaffer, umieszczone w aksamitnych pudełkach. Były tam również klasyczne długopisy BIC, automatyczne ołówki Rotring i Lamy, a nawet zestawy stalówek dla osób preferujących tradycyjne pióra maczane w atramencie.
Wzdłuż ścian ciągnęły się wysokie, drewniane regały, wypełnione starannie ułożonymi ryzami papieru - od zwykłego papieru do listów, przez papier czerpany, aż po wysokiej jakości pergamin do eleganckiej korespondencji. W ofercie znajdowały się również kolorowe arkusze, zeszyty w twardych oprawach, notesy reporterskie oraz eleganckie notatniki, w tym słynne granatowe Bagshoty, znane z wysokiej jakości papieru. Można było także znaleźć tu firmowe kalendarze i planery, niektóre z humorystycznymi ilustracjami, inne klasyczne i minimalistyczne, a nawet terminarze w skórzanych oprawach dla osób prowadzących własne interesy.
Na osobnym stojaku umieszczono pocztówki - zarówno te z Doliny Godryka, jak i z innych zakątków Wielkiej Brytanii. Popularnością cieszyły się także karty gratulacyjne i zaproszenia, dostępne w różnych wzorach i kolorach. Obok znajdowała się półka z materiałami do korespondencji - różnokolorowe koperty, laki i pieczęcie, a nawet stemple z monogramami na zamówienie.
Dział przeznaczony dla dzieci mieścił się w jednym z kątów sklepu. Pełen był kolorowych kredek Crayola, farb plakatowych, atramentów w różnych odcieniach oraz bloczków rysunkowych. Na półkach leżały stosy naklejek, zestawów do rysowania, a także popularne kalkomanie. Były też zestawy do scrapbookingu, modele do składania z papieru i pierwsze zestawy filcowych literek do dekoracji.
Tuż obok znajdowała się półka z literaturą biurową i poradnikami dla początkujących kaligrafów. Nie brakowało również książek o grafice użytkowej, pierwszych podręczników do reklamy i wzornictwa, a także kolekcji eleganckich, skórzanych opraw, które można było zamówić na specjalne życzenie. Na jednej z wyeksponowanych półek znajdowały się także specjalne zestawy do nauki stenografii.
W jednym z rogów sklepu stał niewielki regał z artykułami biurowymi - zszywaczami, spinaczami, dziurkaczami i kalkulatorami mechanicznymi. Były też atramenty i korektory w płynie, które dopiero zaczynały zyskiwać popularność. Można było kupić także linijki, ekierki i szablony do rysunku technicznego, które często znajdowały nabywców wśród młodych adeptów szkół artystycznych.
A wszystkie te cuda w sklepie łączyło jedno - były absolutnie zwyczajne i niemagiczne. Każdy atrament, każda kartka, każde pióro i maszyna do pisania - wszystko było dokładnie takie, jakiego używali mugole w całej Wielkiej Brytanii. Nie było tu samopiszących piór, samonapełniających się kałamarzy ani pergaminu, który nigdy się nie kończył. Żaden kalendarz nie zmieniał daty automatycznie, a żaden notatnik nie podpowiadał, co powinno zostać zapisane. Nawet najdrobniejsza nuta magii nie miała tu miejsca.
Drewniana podłoga skrzypiała cicho pod stopami klientów, a dzwonek nad drzwiami subtelnie informował właścicieli o każdym nowym gościu. W tle cicho grało radio, nadając najnowsze mugolskie przeboje - można było usłyszeć melodyjne brzmienia The Beatles, Eltona Johna czy The Rolling Stones. W tym sklepie czas zdawał się płynąć wolniej, a zapach papieru i atramentu był niemal tak samo ponadczasowy jak pierwsze zapisane słowa na czystej kartce.
Za ladą siedział Isaac Bagshot, wyglądający na zupełnie przeciętnego mężczyznę koło trzydziestki, którego nikt nie zaczepiłby na ulicy. Ubrany w szarą koszulę z podwiniętymi rękawami, ciemne spodnie i lekko znoszone buty, nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród mugoli, którzy codziennie przemierzali Dolinę Godryka. Nawet zapuścił lekkiego wąsa - drobny szczegół, który miał dodać mu bardziej codziennego, niedbałego wyglądu. Na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za sprzedawcę, który po prostu znał się na swoim fachu, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Wystarczył jednak jeden rzut oka kogoś, kto znał świat magii, by dostrzec w nim coś więcej. Jego oczy - granatowe, bystre i pełne skupienia, lśniły nieco zbyt intensywnie, jakby kryły w sobie tajemnicę, której mugole nie byli w stanie dostrzec. To właśnie one mogły zdradzić czarodziejowi, że Bagshot nie jest tym, za kogo chciałby w tym momencie uchodzić. Mugole jednak nie zwracali na niego większej uwagi. Na ten moment wyglądał wystarczająco zwyczajnie, by nie przyciągać spojrzeń, wystarczająco neutralnie, by nikt nie miał powodów do podejrzeń. Ot, kolejny właściciel sklepu papierniczego, który wyglądał, jakby całe życie spędził wśród ryz papieru i atramentu.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#2
06.03.2025, 03:59  ✶  
Przybyłem do Doliny Godryka na pół godziny przed umówioną godziną, starając się zminimalizować ryzyko i nie zwracać na siebie uwagi. Zatrzymałem się na chwilę, by rozejrzeć się po okolicy, uświadamiając sobie, jak wiele się zmieniło od czasów mojej ostatniej wizyty, półtora dekady temu. Ku mojemu zdziwieniu, miejsce to wciąż wyglądało tak samo. Dolina Godryka przywitała mnie tą samą, sielankową atmosferą, jaką pamiętałem sprzed piętnastu lat. Stare, ceglane budynki, brukowane uliczki i zielone otoczenie sprawiały, że czułem się, jakbym cofnął się w czasie. Z trudem rozpoznałem niektóre ze sklepów o zmienionych szyldach i witrynach - części znanych mi miejsc już nie było, ale ogólny klimat pozostał niezmieniony. Rozejrzałem się powoli, próbując odnaleźć wspomnienia, które wciąż były żywe w mojej pamięci. Tak wiele się zmieniło, a jednak w sercu czułem, że część mnie wciąż tkwiła w tym miejscu, nawet po tylu latach. Zmiany w krajobrazie były minimalne, a powietrze wciąż miało ten sam, charakterystyczny zapach. Aż dziwne, że gdzieś tam kryło się niebezpieczeństwo, z którego powodu mnie tu przysłano.
Odczuwałem narastające napięcie, ale starałem się je zignorować. Chciałem tylko, aby wszystko poszło zgodnie z planem. Mój umysł był w pełni skupiony na nadchodzącym spotkaniu. Musiałem być czujny - nie tylko z powodu mojej przeszłości, ale także ze względu na to, co mogło wydarzyć się w przyszłości. Mimo to, czułem się jak duch, który krąży po miejscach, które kiedyś były dla niego domem.
Wiedząc, że jestem na świeczniku Śmierciożerców, jako zdrajca krwi, podjąłem decyzję, by pojawić się sam - jako pierwszy, zanim pojawi się reszta. Chciałem uniknąć sytuacji, w której ktoś z moich dawnych znajomych mógłby mnie zidentyfikować i powiązać z pozostałym towarzystwem. Przechadzając się po okolicy, byłem wyjątkowo uważny - moje oczy skanowały okolicę nie tylko w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń, ale też pułapek architektonicznych, takich jak ściany i płoty, i dróg ucieczki.
Zatrzymałem się na chwilę przed sklepem, w którym miałem spotkać się ze znajomym Geraldine Yaxley. Moje myśli krążyły wokół Isaaca. Kojarzyłem go nie tylko z nazwiska, ale także z faktu, że choć byłem od niego starszy, wspólnie lataliśmy w drużynie quidditcha. On był pałkarzem, ja ścigającym. Nie mieliśmy jednak zbyt wielu interakcji, więc nie obawiałem się, że mógłby mnie rozpoznać. Od tamtego czasu minęło naprawdę sporo czasu, a ja stałem się kimś zupełnie innym.
Czas ma to do siebie, że zmienia ludzi - ja stałem się tego najlepszym przykładem. Nic już nie przypominało dawnego Rookwooda, znanego w drużynie jako Rookie albo na korytarzu jako Loys. Aloysius był wysokim, szczupłym bogatym dzieciakiem, elegancko ubranym, z bezczelnym uśmiechem na twarzy. Teraz? Teraz nie było we  mnie prawie nic z tego chłopaka. Zachowałem tylko swoje ciemnobrązowe oczy - zbyt inteligentne jak na byle knypka spod ciemnej gwiazdy z mojej kasty zawodowej, jak mawiali niektórzy.
Obszedłem budynek ze wszystkich możliwych stron. Zanim skierowałem się do drzwi, rozejrzałem się uważnie, upewniając się, że na ulicy nie ma nikogo, kto mógłby mnie zauważyć. Okolica była pusta. W końcu spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut przed umówionym czasem. Wciąż miałem chwilę. Zatrzymałem się przed drzwiami, jeszcze raz przeanalizowałem otoczenie i wszedłem do środka.
Od razu skierowałem się w stronę regału, oddalonego od sprzedawcy, na którego nawet nie rzuciłem okiem, ale skinąłem mu głową na powitanie, starając się wyglądać na zupełnie przeciętnego klienta, który wie, czego chce - świętego spokoju i braku zbędnych pytań. Zdecydowanie nie wyglądałem podejrzanie. Wcale, a wcale. Tatuaże i złote kolczyki w  uchu wcale nie sprawiały, że wyglądałem jak ktoś, kto mógłby przyjść tu napaść na sklep, gotów wyciągnąć różdżkę czy broń i ogłosić, że to napad.
No, dobrze - naprawdę starałem się wyglądać jak najbardziej niegroźnie, ale swoim wyglądem przypominałem raczej kogoś, kto przyszedłby tu napaść na sklep - goddammit - a nie po prostu spędzić czas na zakupach. Mierzyłem niemal metr dziewięćdziesiąt, miałem bardzo dobrze zbudowaną sylwetkę - przypakowane ramiona i szerokie barki. Do tego potargane, ciemne włosy, które częściowo związałem w kitę na czubku głowy. Ubrany byłem w skórę. Ciemnobrązowe bojówki miały masę kieszeni wypełnionych przeróżnymi przedmiotami, na nogach nosiłem ciężkie, skórzane buty motocyklowe.
Moim celem - wcale nie rabunku, ok? - były półki, na których leżały stosy naklejek, zestawów do rysowania i kalkomanii. Przez chwilę przeglądałem filcowe literki - ironia, co nie? - czując się jak dziecko, które zupełnie nie pasuje do otoczenia. Miałem świadomość, że gdybym tylko otworzył usta, moja aura zakapiora szybko by zniknęła, ale milczałem. Żułem truskawkową gumę balonową dla dzieci i przeglądałem modele statków do składania. Zerknąłem na zegarek - pięć minut do spotkania. Każda zbędna chwila w tym miasteczku mogła mnie kosztować wszystko, więc liczyłem, że towarzystwo zaraz się pojawi.
Do tego czasu usiłowałem być tylko klientem. Przeglądając modele, natrafiłem na znajomy stateczek. Titanic. Był to projekt dla dzieci, ale w tym momencie wydał mi się idealny, by odciągnąć myśli od rzeczywistości i od tego, że ostatni raz byłem tu jako chłopak, marzący o wielkich rzeczach, a teraz wróciłem jako mężczyzna, który dźwigał na sobie ciężar przeszłości.
W końcu postanowiłem przerwać milczenie. Nie obracając głowy w stronę sprzedawcy, zadałem pytanie, które nasunęło mi się na myśl, nie mogąc się powstrzymać od podzielenia się tym szokującym faktem w celu - o ironio - rozluźnienia atmosfery. Z moich ust padło, zamiast „to napad”, coś znacznie lżejszego. A może nie? To był poważny temat.
- Wiesz, sze Titanic w szeszywistości sostał zatopiony pszez gobliny, któle miały na selu zabicie kilku milionelów spszeciwiających się Lezelfie Fedelalnej? - Zapytałem, próbując brzmieć swobodnie, mimo, że temat był niezwykle poważny, bo gobliny pozwalały sobie na zbyt wiele. Poza tym od razu odkrywałem karty, dając mężczyźnie do zrozumienia, że wiedziałem kim jest. - Na pokłasie Titanica, podszas jego dziewiszego lejsu, znajdowało się kilku najbogatszych ludzi na szwiecie. Wśród nich byli John Jacob Astol IV, Benjamin Guggenheim i Isidol Stlaus - wszyscy półklfi. Szekomo spszesiwiali się utwoszeniu amelykańskiego banku centlalnego, co było dla goblinów baldzo niekoszystne. Wybiły ich i upozolowały zdeszenie, szeby posbyś się szwiatków. Jak? Pszy pomocy smoka. - Powiedziałem bardzo miękko, trochę francusko, bardzo niezgodnie z moim pierwszym wrażeniem.
No, naprawdę. Gobliny miały swoje interesy, a ich wpływy były głębsze, niż większość ludzi mogłaby sobie wyobrazić.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
08.03.2025, 01:18  ✶  

To był całkiem przyjemny poranek. Yaxleyówna nieco ubolewała nad tym, że muszą z Roisem wyleźć z łóżka, bo wczorajszy dzień był całkiem miłą odmianą w ich ostatniej codzienności. Byli na randce, prawdziwej randce, w sumie chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło im się zaliczyć podobnego dnia. Zachowywali się jak typowa para, która miała mieć wobec siebie jakieś poważne zamiary, co było całkiem zabawne, zważając na to, że zdawali sobie sprawę z tego, że to nie powinno mieć miejsca. Może zakończenie dnia nie należało do szczególnie przyjemnych - pojawił się ten pajac, który przerwał im w dość nieodpowiednim momencie, kiedy znajdowali się już tak blisko drzwi mieszkania Ambroisa gotowi się w sobie zatracić. Nie, żeby tego nie zrobili, tyle, że wcześniej doszło do dość nieprzyjemnej konfrontacji, o której zdecydowanie wolałaby zapomnieć. Miała uraz do jego brata, chociaż właściwie nie powinna reagować, aż tak drastycznie. Tyle, że nie była w najlepszej formie, nie zamierzała się zresztą nikomu tłumaczyć ze swojego zachowania, ani podejmowanych przez siebie decyzji. Miała to w dupie, a przynajmniej takie sprawiała pozory, bo to, co działo się w jej głowie było zupełnie inną sprawą.

Poruszyła z Roisem i Corio temat widm. Miała to szczęście, że znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie i widziała ten krąg, którego te dziwne stworzenia nie mógły przekroczyć. Wiedziała, że nie może być bierna, dlatego też poruszyła ten temat podczas wizyty u wspólnego przyjaciela. Widma były sporym niebezpieczeństwem, przejęły Knieję Godryka, a do tego zaczynały wychodzić poza nią, o czym zresztą dowiedziała się od Isaaca, bo wysłał jej przecież zdjęcie tej istoty. Ufała Bagshotowi, skoro Cornelius wsponiał o tym, że posiadają oni myśloodsiewnię, to stwierdziła, że najlepszą opcją, aby ustalić runy, które znajdowały się w kromlechu, w którym spędziła noc w towarzystwie dziesiątek widm (i przeżyła!) będzie odwiedzenie przyjaciela. Miała świadomość, że i Corio i Ambroise podeszli do tego tematu sceptycznie, jak widać jednak nic sobie z tego nie zrobiła, bo naprawdę ufała Bagshotowi. Właśnie dlatego napisała do niego list i zapytała, czy mogą się pojawić w jego sklepie, w sumie to chyba nie wspominała o tym, że nie będzie sama... ale tym zacznie martwić się później.

Ku jej niezadowoleniu na miejscu miał się pojawić również i Fenwick, bo ponoć znał się na runach. Nie, żeby negowała jego umiejętności, ale słabo go znała, musiała więc tutaj zaufać ocenia Corneliusa i Ambroisa, którzy twierdzili, że jest on osobą, która ich nie wystawi. Nie, żeby było jej to w smak, ale co innego miała zrobić? Chodziło przede wszystkim o to, by ustalić, co to za runy widziała tej nocy, gdy znajdowała się w Kniei, runy, dzięki którym widma jej nie zniszczyły. Może to mógł być ratunek dla osób, które mieszkały w rodzinie Godryka. Była gotowa się poświęcić, nawet współpracując z kimś, za kim nie przepadała.

Jako, że nie udało im się teleportować do Kniei, bo nie była w stanie zabrać tam ze sobą tylu osób (wiedziała, że zawiodła), to musieli znaleźć inną metodę na ustalenie tego, co właściwie widziała. Wyciągnięcie jej wspomnień było chyba najbardziej proste do zrealizowania, nie musieli się przejmować tym, że wylądują w złym miejscu, a widma ich zeżrą, w sumie to wysuszą i wyssają z nich całą energię życiową. To było zdecydowanie mniej niebezpieczną metodą na ustalenie tego, dlaczego nie mogły przekroczyć one granicy tego kręgu, w którym się znalazła.

Po całkiem miłym poranku, który spędziła w ramionach swojego chłopaka w końcu udali się do Doliny Godryka, gdzie mieścił się sklep rodziny Isaaca.

Teleportowali się tutaj razem, chwilę przed czasem. Najchętniej pokonałaby ten dystans na miotle, ale wiedziała, że Ambroise po kontuzji nie przepadał za lataniem, więc dostosowała się do niego. Zresztą, dzięki temu mogli znaleźć się tutaj szybciej, a mieli też inne sprawy do załatwienia później, więc było to najlepszą opcją.

Isaac był jej przyjacielem. To się nie zmieniło mimo tego, że wyjechał z Wielkiej Brytanii. Utrzymywali ze sobą kontakt listowny, który dawał namiastkę tego, co mieli w Hogwarcie. Byli razem na roku, w szkolnych czasach byli ze sobą naprawdę blisko, może nie powinna mu aż tak ufać z racji na to, że ich drogi się rozeszły, jednak czuła, że nie pozwoliłby na to, żeby to odwróciło się przeciwko niej. Sporo ryzykowała, musiała im pokazać swoje wspomnienia, które uzyskała, jako animag, a mało kto wiedział, że w ogóle posiadała takie umiejętności, w tym wypadku musiała zaufać też Rookwoodowi.

- Tylko bądź miły Roise, on chce nam pomóc. - Mruknęła jeszcze cicho nim weszli do środka, ściskając mocniej dłoń swojego mężczyzny.

W końcu przekroczyli próg sklepu, który z pozoru niczym się nie wyróżniał. Yaxleyówna, gdy znalazła się w środku zaczęła szukać wzrokiem znajomej twarzy. Niestety najpierw dostrzegła Rookwooda. - Fenwick. - Rzuciła krótko, po czym zaczęła rozglądać się dalej, wtedy dostrzegła przy biurku swojego przyjaciela. Od razu się rozpromieniła, szeroki uśmiech pojawił się na jej twarzy. - Isaac, świetnie wyglądasz. - Pociągnęła Ambroisa za sobą w stronę mężczyzny. Wpatrywała się w Bagshota dłuższą chwilę, próbując zrozumieć, co się w nim zmieniło, dotarło do niej to ten wąs! - Widzę zmianę w aparycji mój drogi. - Odparła z uśmiechem wpatrując się w swojego przyjaciela.

- Mam nadzieję, że Ci nie przeszkadzamy... - Niby nie powinni, bo przecież byli umówieni, ale wolała się upewnić.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
09.03.2025, 02:39  ✶  
Było stosunkowo wcześnie, gdy pojawili się w Dolinie Godryka. Słońce dopiero co rozpoczęło wędrówkę po horyzoncie. Było całkiem chłodno, choć bezchmurne niebo dawało nadzieję, że wraz z upływem dnia zrobi się trochę cieplej. Chwilowo było jednak dosyć jesiennie. Nad polami unosiła się mgła, której nie rozwiewały okazjonalne powiewy bardzo rześkiego wiatru. Lato wyraźnie zaczynało odchodzić w zapomnienie.
Praktycznie bez większych problemów przenieśli się do miasteczka z Londynu. Teleportacja łączna była bardzo wygodną metodą, gdy w grę wchodził tak napięty grafik, jaki obecnie na nowo zaczęli układać. Wciąż jeszcze wspólnie, nawet jeśli ich sytuacja w dalszym ciągu pozostawała chaotyczna i napięta. Co prawda ostatni dzień wcale o tym nie świadczył. Szósty września spędzili wyjątkowo przyjemnie. Prócz kilku niedogodności wynikłych ze spotkania z przyjaciółmi, mogli uznać go za bardzo udany. Niemal absurdalnie dobry.
Siódmy września zapowiadał się już jednak dużo bardziej skomplikowanie. Przede wszystkim dlatego, że nie mogli spędzić go zupełnie na własnych zasadach. Musieli wrócić do realizacji dalekosiężnych planów, zebrać się z łóżka (co było chyba największym wyzwaniem, zwłaszcza po poprzednim dniu i wieczorze, nawet z tymi wszystkimi przebojami), wyszykować się do wyjścia i opuścić mieszkanie przy Horyzontalnej. Później przejść kawałek w miejsce, w którym najłatwiej byłoby im skorzystać z teleportacji.
Podróż na miotłach zajęłaby im zdecydowanie więcej czasu. Prawdopodobnie musieliby brać pod uwagę przeznaczenie na to co najmniej po półtorej godziny w jedną stronę a na to zdecydowanie nie mogli sobie pozwolić. Nie tego dnia. Dla Greengrassa także nie żadnego innego. Przynajmniej nie od czasu zakończenia nauki w Hogwarcie, od kiedy to praktycznie nie wsiadał na miotłę. Abstrahując od tego, że był zdecydowanie zbyt wysoki na to, aby pożyczać sobie większość standardowych mioteł posiadanych przez przyjaciół czy znajomych, po prostu już tego nie robił.
Ironia, nie? Kiedyś wiązał z tym całą swoją przyszłość. Karierę. Nie tylko w Hogwarcie, lecz także w dorosłym życiu. Zawodową grę w Quidditcha, angaż w reprezentacji kraju i tak dalej. Los bywał jednak niezmiernie przekorny i Ambroise obecnie żywił naprawdę znaczną awersję do mioteł. Podświadomie zasłaniając się tak naprawdę wszystkimi wystarczająco przekonującymi wymówkami, jakie przychodziły mu na myśl. Tylko po to, żeby nie musieć przyznawać, że nie widział się na miotle. Już nie.
Całe szczęście tym razem nie musiał tego robić. Zresztą, gdyby odpowiednio wcześnie na to wpadł, pewnie spedziliby tę noc w jego części rodowej posiadłości, którą mieli tu dosłownie pod nosem. To oszczędziłoby im aż takiej zmiany otoczenia. Mogliby po prostu przespacerować się do sklepu Bagshotów, łapiąc kawę po drodze i zaczynając dzień w nieco mniej chaotyczny sposób. Niestety pomyślał o tym stanowczo zbyt późno, toteż musieli zafundować sobie podróż między miastami i wyłącznie bardzo krótki spacer (z jego inicjatywy) na rześkim, praktycznie już wczesnojesiennym powietrzu po to, żeby całkowicie się dobudzić.
Choć czy aby na pewno? Przystając przed wejściem do sklepu, miał wrażenie, że zawiesił się na kilkanaście sekund myśląc o tym wszystkim, co ich tu sprowadziło. Drgnął dopiero, gdy cisza panująca między nimi została przerwana.
Słysząc słowa Geraldine, przeniósł na nią wzrok, przez następne kilka sekund po prostu patrząc na twarz dziewczyny. Być może trochę niedowierzająco, jednak bez mrugnięcia okiem, uniesienia brwi czy poruszenia jakimkolwiek mięśniem twarzy. Nie drgnęła mu powieka. Nawet wtedy, gdy kląsnął językiem o podniebienie, zamierzając zabrać głos. Wpierw jednak odchrzaknął, przybierając naprawdę wyjątkowo przyjemny, bardzo melodyjny ton głosu i dopiero wtedy odpowiadając na sugestię.
- Ależ moja droga, ja zawsze jestem uprzejmy - odparł bez wahania, posyłając jej jedno z tych naprawdę wymownych spojrzeń.
Nie dało się nie zauważyć, że nie postanowił być tak po prostu ugodowy, kiwnąć głową i przyjąć do wiadomości tą jakże pomocną sugestię.
O nie...
...przekora - to było to, czym zaczął instynktownie emanować. Najczystszy rodzaj przekory ujawniającej się pod postacią kurwików, jakie na ułamek sekundy pojawiły się w zielonych tęczówkach Greengrassa, po czym zniknęły, jakby nigdy ich tam nie było, zastąpione przez bardzo neutralny wyraz twarzy. Ucieleśnienie kultury i uprzejmości, tak? Ależ oczywiście. Zawsze. Wszędzie. Zwłaszcza w stosunku kogoś, kto miał im przecież pomóc. Nie musiała mu tego dwukrotnie powtarzać.
I nie, wbrew pozorom wcale go tym nie uraziła ani nie podkurwiła. Wręcz przeciwnie, nadal był w tym naprawdę dobrym humorze (może nawet trochę za dobrym?), który utrzymywał się u niego tak naprawdę od wczorajszego poranka. Nic, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin nie było w stanie popsuć nastroju Ambroisa. Świadczyło o tym chociażby to, w jaki sposób zachowywał się rano, gdy wstawali z łóżka czy teraz, kiedy w dalszym ciągu bez oporów ściskał dłoń dziewczyny, nieświadomie gładząc kciukiem jej ciepłą skórę na wierzchu dłoni.
A jednak, kiedy Geraldine zwróciła mu uwagę odnośnie tego, jak powinien odnosić się do jej przyjaciela, oczy Roisa znacząco rozbłysły. Nie skwitował tej wypowiedzi niczym innym jak tylko tym jednym zdaniem, które opuściło jego usta.
Tak. W porządku. Skoro właśnie tego chciała, miał być przeuroczy. W końcu nie raz, nie dwa bajerował ludzi na salonach, swoich możnych zleceniodawców i tak dalej. Szczególnie, że dzisiaj (jak zresztą zazwyczaj) prezentował się adekwatnie do tego, żeby prezentować sobą ten właściwy poziom. Dobrze ubrany, uczesany, elegancki, ale w ten nieprzesadny, mimo wszystko codzienny sposób. Proste czarne spodnie, ciemnozielona koszula z grubej bawełny, kilka tonów ciemniejszy zielony płaszcz, dyskretne biżuteryjne akcenty (złote a skromne? no nie, nie był specjalnie skromną osobą). Zdecydowanie miał kontrastować z ich trzecim towarzyszem, który sam miał pojawić się na miejscu, mimo że obaj w teorii wywodzili się z tej samej klasy społecznej.
No cóż. Życie.
Ambroise nie musiał się w żaden sposób kryć. Z pewnością miał zostać rozpoznany. Tak samo jak on zakładał, że nie miał mieć problemów z identyfikacją ich gospodarza, nawet jeśli nie widzieli się od lat.
Kiwając do siebie głową, ruszył w końcu w kierunku drzwi wejściowych do budynku. Z cichym brzdękiem dzwoneczka, otwierając drzwi przed jego dziewczyną, po czym wchodząc do środka tuż za nią. Nie puszczał jej dłoni, ale z uwagi na ograniczoną przestrzeń trzymając się pół kroku z tyłu.
Rozglądając się po wnętrzu sklepu, niemal od razu zwrócił uwagę na dwóch mężczyzn znajdujących się w pomieszczeniu. Oczywiście, że kontrastujących ze sobą prawdopodobnie w każdym możliwym sensie i w każdy możliwy sposób. W gruncie rzeczy to był naprawdę zabawny widok, ale przecież nie zamierzał w żaden sposób tego komentować, prawda? Otóż tak, nie tym razem. Tym razem nie zamierzał nic mówić.
- Benjy - kiwnął głową w kierunku przyjaciela, jednocześnie bez słowa dając się pociągnąć w kierunku lady, za którą przebywał ich wspólny znajomy.
Jego w znacznie mniejszym stopniu niż Geraldine czy nawet Aloysiusa. Roise kojarzył Isaaca głównie z Gryffindoru, trzy roczniki niżej, a to także głównie z uwagi na drużynę Quidditcha, raczej niewiele więcej. Nie miał zbyt wielu skojarzeń z Bagshotem poza tymi wiążącymi się bezpośrednio z boiskiem. Te zaś były stosunkowo mgliste, bowiem nie mieli okazji grać wspólnie przez na tyle dużo sezonów, żeby Ambroise wyrobił sobie konkretną opinię o koledze Yaxleyówny. Później zaś ich ścieżki całkowicie się rozeszły i aż do teraz nie było potrzeby, by ponownie się krzyżowały.
- Isaac, wyśmienicie cię widzieć - zwrócił się do gospodarza, kładąc szczególny akcent na to naprawdę przyjemnie brzmiące słowo.
Geraldine zdecydowanie nie mogła mu nic zarzucić, prawda? Skąd w ogóle wzięła się u niej tak absurdalna myśl, że należało go upominać, co do zasad zachowania w towarzystwie? Przecież był powszechnie lubianym człowiekiem, czyż nie? Prawdziwym ucieleśnieniem dobrego wychowania.
Być może nie postanowił podkreślić swojego entuzjazmu wobec tego spotkania w żaden inny sposób niżeli tylko poprzez to wyjątkowo ciepłe powitanie, ale nie zamierzał na tym poprzestać. Jeszcze nie wzniósł się na całkowite wyżyny tego, jak wielką duszą towarzystwa potrafił być. W końcu dopiero zaczynali, prawda?
W istocie mógł zareagować znacznie bardziej przerysowanie. Zacząć uśmiechać się do Bagshota, uściskać kolegę Riny i poklepać go po męsku plecach. Możliwości było znacznie więcej, ale na ten moment postanowił nie korzystać ze wszystkich kart, jakie miał na ręku. Dopiero się rozkręcał.
- Pencil? - Rzucił tuż po słowach Yaxleyówny, aby dodać coś od siebie, skoro już wymieniali się znacznie bardziej rozwiniętymi przyjemnościami.
Tym razem uniósł kąciki ust, przyglądając się twarzy Bagshota w tak dyskretnie przeuprzejmy sposób, jak tylko można było oceniać zmiany w wyglądzie człowieka, którego nie widziało się od wielu lat.
Prawdę mówiąc, niemal nie dało się wyczuć, że wcale nie interesował go wygląd Isaaca. Jasne, pewnie była to jakaś odmiana względem tego jak mężczyzna wyglądał w czasach szkolnych, gdy widzieli się po raz ostatni. Upływ czasu na pewno był dosyć łaskawy dla młodszego kolegi z drużyny i tak dalej, i tak dalej. Natomiast, gdyby Geraldine nie zwróciła uwagi na zmianę na twarzy kolegi, Ambroise pewnie nigdy nie powiedziałby tego, co moment później padło z jego ust.
Miło, przemiło, przeuprzejmie.
- Doskonały wybór. Klasyczny. Bardzo twarzowy - z uznaniem kiwnął głową, w dalszym ciągu zachowując całkowicie neutralny wyraz twarzy i ten sam ton głosu.
Wymoduowany, kulturalny, niezmiernie przyjemny. Ucieleśnienie dobrych manier. Patrz, Geraldine, jak się to robi. Doskonałe podejście, wyśmienite zachowanie. Very demure, very mindful.
Mhm. Jednocześnie, gdy tylko zatrzymali się przed ladą (w tej całej swojej krasie i kulturze), nie miał nawet najmniejszych oporów przed tym, by gładkim ruchem wyplątać palce z uścisku dłoni Geraldine, bez słowa przenosząc rękę na talię dziewczyny. Subtelnie, ale jednocześnie w dosyć jednoznaczny sposób. Tym bardziej, że choć na nią nie spojrzał, bez mrugnięcia okiem objął ją przy tym ramieniem. Przystanął bardzo blisko dziewczyny, podświadomie emanując niewypowiedzianym ostrzeżeniem. Deklaracją bycia nie mniej, nie więcej jak pakietem łączonym z Yaxleyówną. Nie zamierzał dać się zepchnąć na bok w rozmowie, jaką mieli prowadzić. Nawet jeśli nie miał zbyt wielu wspólnych doświadczeń z dwójką szkolnych przyjaciół, które mógłby z nimi wspominać.
Byli tu razem, choć teoretycznie już nie ze sobą , prawda? Nie omieszkał tego podkreślić gestem, nawet jeśli z jego ust nie padł żaden komentarz na ten temat. Przez wiele lat zachowywał się dokładnie w ten sposób. Toteż tym razem też przyszło mu to wyjątkowo naturalnie. Nawet jeśli ich prywatna sytuacja wyglądała znacznie bardziej chaotycznie i skomplikowanie niż w czasach, w których robił to po raz ostatni. To nie zmieniało faktu, że aktualnie odruchowo podkreślał swoją pozycję, nie pozostawiając zbyt wiele pola do domysłów.
Znacząco, choć przemiło.
Był chłopakiem Geraldine, nawet jeśli nim nie był. Proste? No niekoniecznie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Dumbass bisexual
"Każdy problem ma rozwiązanie. Jeśli nie ma rozwiązania, to nie ma problemu."
Brązowe włosy, granatowe, błyszczące oczy, kapelusz i wieczny uśmiech na twarzy! Isaac ma 186 cm wzrostu, więc na randkę przygotuj szpilki:* Pachnie dymem, bursztynem oraz wanilią.

Isaac Bagshot
#5
12.03.2025, 22:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.05.2025, 23:50 przez Isaac Bagshot. Powód edycji: Na prośbę graczy )  
Isaac uniósł wzrok znad gazety i spojrzał na mężczyznę, który właśnie przekroczył próg sklepu. Nie był to klient, jakich widywał na co dzień. Ten człowiek miał w sobie coś niepokojącego, choć było to subtelne - może przez jego posturę, może przez sposób, w jaki się poruszał, jakby każda jego decyzja była przemyślana, a może przez to, że jego spojrzenie zdawało się badać otoczenie bardziej niż powinno.
Bagshot nie dał po sobie poznać, że cokolwiek w tym widoku go zdziwiło. W końcu przyzwyczaił się do tego, że nie wszyscy odwiedzający ten sklep szukali jedynie piór i papieru.
-Dzień dobry.- Powiedział całkiem entuzjastycznie. Odłożył gazetę na ladę, starannie wygładzając strony, jakby to był jakiś codzienny rytuał, który należało dokończyć przed przejściem do rozmowy.-Jeśli szuka pan czegoś konkretnego, chętnie pomogę.- Dodał, przechylając lekko głowę i opierając się o ladę. I nagle coś go tknęło. Znał tego mężczyznę - chodzili razem do Hogwartu i grali w Quidditcha w tej samej drużynie! Aloysius Rokwood.
Isaac nie był jednak pewien, czy Gryfon rozpoznał jego. Z drugiej strony, to, jak mężczyzna unikał jego spojrzenia, jak zbyt gorliwie przeglądał modele statków i próbował zająć czymś ręce, było wymowne. Postanowił więc grać w jego grę.
-Oczywiście, smoki.
- Powtórzył, uśmiechając się lekko. Zdziwił go nieco akcent i sposób wysławiania się mężczyzny. Czyżby się pomylił i nie był to Aloysius? Nie, to niemożliwe - to na pewno był on.-Gobliny nigdy nie byłyby na tyle lekkomyślne, żeby zostawić dowody, prawda? Więc spektakl musiał być przekonujący. Całe to zatonięcie, chaos, ofiary… klasyczne działanie.- W jego głosie nie było kpiny, raczej szczera refleksja. Gobliny rzeczywiście potrafiły być bezwzględne, jeśli w grę wchodziły ich interesy. Historia uczyła, że za wielkimi katastrofami często kryły się bardziej skomplikowane motywy, niż ludzie lubili sądzić. Czy Isaac wierzył w wersję o smoku? Nie. Ale czy zdziwiłby się, gdyby naprawdę istniało coś więcej w tej historii? Absolutnie nie. Teorie spiskowe zawsze go fascynowały, choć bardziej z perspektywy socjologicznej niż faktycznej wiary w ich treść. Lubił analizować, jak niektóre historie powstawały, jak ewoluowały w różnych społecznościach i jakie miały znaczenie dla świata. A skoro jego rozmówca poruszył temat Titanica i goblinów, to równie dobrze sam mógł podzielić się równie absurdalną historią.
Poprawił się lekko na krześle, wyciągając paczkę papierosów z kieszeni i stukając jednym o blat. Przez chwilę obracał go w palcach, jakby ważył słowa, zanim ponownie spojrzał na rozmówcę. A raczej na jego plecy.
-A słyszałeś o Henrym Fordzie? Mówi się, że był czarodziejem, który odkrył sposób na zaklęcie mechaniki, łącząc magię z mugolską inżynierią. Wynalazł pierwszy samochód, który potrafił sam się naprawiać, unikać kolizji, a nawet teleportować kierowcę na krótkie dystanse. Podobno jego pierwsze modele miały wbudowaną zaklętą przekładnię, która pozwalała samochodom na chwilowe zawieszenie w powietrzu - taki pierwowzór mugolskich systemów hamowania awaryjnego. Problem w tym, że Ford doskonale wiedział, iż ten wynalazek sprowadzi na niego kłopoty.- Zrobił krótką pauzę, pozwalając swojemu rozmówcy przyswoić informacje.-Ministerstwo Magii natychmiast się nim zainteresowało. Nie mogli dopuścić do tego, by magiczne samochody pojawiły się w świecie mugoli. Ford odmówił współpracy, a kiedy uzmysłowił sobie, że sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna, sfingował własną śmierć. Oficjalnie umarł w 1947 roku, ale niektórzy twierdzą, że w rzeczywistości zbiegł do Kanady, a potem na Alaskę, gdzie założył tajną społeczność czarodziejskich mechaników, którzy do dziś pracują nad ulepszonymi modelami samochodów. Niektórzy mówią, że jeśli wiesz, gdzie szukać, możesz natknąć się na jeden z tych pojazdów - wiesz, te stare modele Fordów, które nigdy się nie psują i zawsze pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach...- Oparł się luźno o ladę i uśmiechnął lekko, obserwując reakcję mężczyzny. I wtedy do sklepu weszła Geraldine w towarzystwie kogoś, kogo również znał z czasów szkolnych - Ambroise Greangass.
Na widok Yaxleyówny natychmiast się rozpromienił. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a w oczach błysnęła szczera radość, jakby jej obecność natychmiast rozjaśniła to szare, nijakie miejsce.
I oczywiście, nie musiała się martwić - nie był typem człowieka, który dąsałby się na niespodzianki, a już na pewno nie na dodatkowe towarzystwo. Wręcz przeciwnie - im więcej ludzi, tym lepiej. Każdy nowy rozmówca to nowe historie, nowe spojrzenie na świat, a jeśli ktoś przychodził w towarzystwie Geraldine, to musiał być przynajmniej intrygujący.
-Nie, nie przeszkadzacie.- Zapewnił.-A co do zmiany w aparycji...- Przejechał dłonią po wąsie, który najwyraźniej zwrócił jej uwagę.-Cóż, próbuję wmieszać się w tłum. Podobno wąs sprawia, że wyglądam bardziej wiarygodnie jako mugolski sklepikarz.- Obrócił się lekko na krześle, jakby dawał jej szansę na pełną ocenę.
Wstał i wyciągnął dłoń w stronę Ambroise, żeby się z nim przywitać. Ton mężczyzny, ten przesadny, niemal teatralny komplement, aż prosił się o równie przerysowaną odpowiedź, ale Bagshot nie zamierzał wchodzić w tę grę. Nie potrzebował specjalnego traktowania, nie miał też zamiaru wdawać się w konwersację o własnym wyglądzie dłużej, niż to konieczne. Nie był typem, który oczekiwał pokłonów czy fałszywych pochwał.
Uśmiechnął się lekko, bardziej z pobłażliwością niż z prawdziwej radości, i pokręcił głową.
-To kwestia praktyczności, nie mody.-Zerknął na Geraldine, jakby oczekiwał, że ona przynajmniej zrozumie jego pragmatyzm, a potem wrócił spojrzeniem do Ambroise’a.-W Dolinie Godryka ostatnio działo się trochę za dużo rzeczy, których mugole nie powinni być świadkami. Wtapianie się w tłum uznałem za rozsądniejsze niż wystawianie się na cudze spojrzenia.
Isaacowi nie umknął sposób, w jaki mężczyzna zaznaczył swoją obecność - subtelny, a jednak jednoznaczny gest, który miał mówić więcej niż jakiekolwiek słowa. Przeniesienie ręki na talię Geraldine, bliskość, sposób, w jaki naturalnie i bez cienia zawahania objął ją ramieniem. To było coś więcej niż zwykła swoboda, to było podkreślenie pewnej pozycji, zaznaczenie granic, których inni - a może konkretnie on - mieli nie przekraczać.
Nie skomentował tego. Nie miał zamiaru reagować. Oczywiście, że podkochiwał się w Geraldine - ale w kim się nie podkochiwał? Był w końcu człowiekiem, który łatwo zauważał piękno i jeszcze łatwiej się nim zachwycał, ale to nie znaczyło, że był gotów wchodzić w cudze gry. Poza tym… znał życie na tyle dobrze, by wiedzieć, że za takimi gestami zawsze kryło się coś więcej. Coś bardziej skomplikowanego, bardziej osobistego. Może był to zwykły nawyk, może manifestacja własnych emocji, może chęć podkreślenia czegoś, co dawno już się rozmyło, a może zupełnie co innego.
Nie oceniał tego. Choć to, co działo się przed nim, było interesującym obrazem, nie pozwolił sobie na zbyt długie zawieszenie myśli na tej scenie. Jeśli czegoś nauczyło go życie, to tego, że nie wszystko wymagało komentarza.
Zamiast tego, skupił się na rozmowie. Na tym, po co przyszli. I na fakcie, że niezależnie od układów i niuansów tej sytuacji, Geraldine zawsze była dla niego ważna. A to oznaczało, że jeśli jej towarzystwo obejmowało także Ambroise’a, gotów był przynajmniej spróbować go polubić.
-Napijecie się czegoś, czy od razu przejdziemy do rzeczy? I jak rozumiem, jesteście tutaj we troje, w tej samej sprawie, tak?- Zerknął na "Benjy'ego" i wyszczerzył się do niego w lekkim uśmiechu.

Isaac wpuścił całą trójkę do pokoju z myślodsiewnią i pozwolił im z niej skorzystać pod swoim nadzorem.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#6
14.03.2025, 02:04  ✶  
- Dzień dobly. Plawdę mówiąs, muszę się lozejsześ. - Powiedziałem, nie odwracając się w kierunku sprzedawcy. Głos miałem neutralny, może nawet lekko obojętny. Wszystko to, żeby zasugerować, że nie chciałem angażować się w zbędną rozmowę. Starałem się nie wyglądać na osobę, która zbyt mocno przejmuje się zakupami - raczej weszła tu na chwilę po jakąś pierdolę. Na przykład - o, ten model Titanica, on rzeczywiście przyciągnął moją uwagę.
Sprawił, że chwilę później moje myśli krążyły już wokół goblinów, które, jak wiadomo, lubią utarte, ale sprawdzone schematy. Nie były zbyt kreatywne, wolały trzymać się znanych rozwiązań.
- Są cwane, ale pszewidywalne... Za to dokładnie lobią lobotę... - To stwierdzenie wydało mi się na tyle oczywiste, że aż wzruszyłem ramionami. Przeszedłem kawałek dalej, zatrzymując wzrok na nowym modelu. Jak na zawołanie - nie statku, a samochodu. Magiczne auta? Ma to sens. Zastanowiłem się nad tym, jak często w historii pojawiały się narracje o wynalazkach, które miały zmienić świat. Bardzo często.
Uśmiechnąłem się lekko, bo spostrzeżenia Isaaca miały sens.
- Tak, ma to wyjątkowo duszo sensu. - Odpowiedziałem, wciąż nie odwracając głowy. - Tym baldziej, sze data szekomej śmielci Folda jeszt besposzlednio powiąsana s datą szekomego zaginięsia Amelii Ealhalt. Miesziące się nie zgadzają, ale leszta to bespoślednia sugestia. Ona zaginęła w 1937 loku, on smalł w 1947. Nieofisjalnie, kobieta plasowała dla Folda, testowała magiszne samochody nad oseanem. Ministelstwo chciało, by była ostszeszeniem dla Folda, po któlym męszczyzna wycofałby szię s gly, a i ona, gdyby sginęła, nie byłaby jusz niewygodna, bo kobieta w tej branszy splawiała im kłopoty. Wyszła s wypadku, sfingowała sfoją śmierć, a potem zrobiła miejsce dla Folda. - Moje słowa brzmiały poważnie i zdecydowanie, w pełni oddawały wagę tej ukrytej prawdy. W tym momencie spojrzałem kątem oka na drzwi do sklepu.
Wsunąłem się nieco między jeden i drugi regał, zaledwie kilka kroków, a jednak wystarczająco, by mieć wszystko na oku. Usłyszałem, jak drzwi do sklepu otworzyły się z cichym brzdękiem dzwoneczka, co zasugerowało, że do środka weszli nowi klienci. Przesunąłem się jeszcze kawałek, aby mieć lepszy widok na wejście, pomiędzy półkami. Dyskretnie obróciłem się przodem do wchodzących ludzi, starając się nie zwracać na siebie uwagi - no, naprawdę próbowałem - w razie, gdybym miał napotkać wzrokiem kogoś, kto nie był ludźmi, z którymi miałem się spotkać.
Kiwnąłem głową na powitanie, raczej w stronę Roise'a niż do blondynki. Na Geraldine spojrzałem z oziębłością, taksując ją spojrzeniem - góra-dół-góra - po czym bardzo nieznacznie uniosłem podbródek. Zupełnie tak, jakbym ocenił ją w zaledwie kilka sekund i uznał za niegodną mojego pełnego szacunku, co - tak właściwie - nie mogło być bardziej zgodne z prawdą. Zresztą, nie robiłem tego bez powodu - Geraldine dostatecznie mocno udowodniła, że jest zadufaną w sobie pannicą, a ja nie miałem zamiaru udawać, że myślę inaczej. Nie byłem jej nic winien. Po ostatnim spotkaniu, które miało miejsce zaledwie dzień wcześniej, utraciliśmy status starych znajomych - wiedziałem, że nasze relacje nie mają rychłych szans na poprawę. Prawdę mówiąc - nie mogło mnie to bardziej nie obchodzić, bo nie byłem tu dla niej. To było aż nadto dostrzegalne.
Miałem wrażenie, że nasza wzajemna niechęć była tak oczywista, że nawet nie musieliśmy się wysilać, by to ukryć, bo to i tak niewiele by dało. Tolerowałem ją tylko ze względu na mojego przyjaciela, który ewidentnie miał do niej słabość. Z początku widziałem w tym pewną logikę - nietrudno było dostrzec, że byli podobni do siebie, szczególnie, gdy znało się ich oboje. W myślach wróciłem do czasów szkolnych, kiedy to nasze relacje układały się zupełnie inaczej. Wtedy była inną osobą, może nie mniej zadufaną w sobie, ale przynajmniej bardziej znośną. Ja tak samo.
Aktualnie, po tym, co się stało, nie rozumiałem tego, że Roise kręcił się wokół niej ze względu na jej... Coś. Cóż, cholera wie, co? Raczej nie coś tak płytkiego, jak duże cycki albo tyłek w opiętych, skórzanych spodniach, bo chyba wszyscy wyrośliśmy z tego etapu. A może nie? Nie dało się ukryć, że Ambroise zachowywał się przy niej jak podrostek albo, jak małolat potrzebujący podkreślać swoją pozycję. To było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo w czasach szkolnych to wyglądało zupełnie inaczej - żaden z nas raczej nie musiał uganiać się za dziewczynami. Z drugiej strony, może to właśnie to go pociągało. Lubił wyzwania, ona była takim wyzwaniem. Okręciła go sobie wokół palca wskazującego, no i mieliśmy to, co mieliśmy - wymuszoną współpracę, bo przecież przyjacielowi, bratu, bym nie odmówił. Niestety, to oznaczało, że Yaxley też nie mogłem odmówić, skoro chodzili w pakiecie - trzymając się za ręce, obejmując się ramionami i sprawiając, że zaczynałem rozważać to, czy nie powinienem zacząć ich nazywać „Ambroise i Ambrosia” albo „Geraldine i Gerald” - w zależności od tego, kto akurat nosił bardziej obcisłe spodnie, w których mocniej uwydatniał się kutas. No, bo po co utrudniać sobie życie? W takich chwilach, jak ta, zachowywali się jak jeden organizm. Zdążyłem to spostrzec.
Żując gumę, parsknąłem pod nosem, wsłuchując się w ich rozmowę. Samemu w dalszym ciągu przeglądałem zawartość półek, bo naprawdę lubiłem modele do składania, a poza tym nie miałem ochoty na przesadne uprzejmości. Za to Roise był ewidentnie w swoim żywiole - z tym, że starał się być tym, kim nie był, bardzo widocznie z przekory - zachowywał się jak nastroszony paw.
Zmrużyłem oczy, kiedy Geraldine zaczęła komplementować Bagshota, ale jej słowa były dla mnie tylko szumem w tle, towarzyszącym kończeniu przeglądania modeli statków - i to nie takim białym szumem. Raczej wręcz przeciwnie - drażniła mnie barwa jej głosu i gdybym miał być zupełnie szczery, a zazwyczaj byłem, nazwałbym to jazgotem na miarę placu zabaw w samo południe. Tym bardziej, że nie interesowała mnie jej opinia na temat wąsów gospodarza. Byliśmy tu z innego powodu, niż towarzyska gadka-szmatka. Doskonale wiedziała, że czas miał dla mnie znaczenie - zwłaszcza, gdy robiłem coś pro publico bono.
Kiedy odwróciłem się, żeby dołączyć do pozostałej reszty, moje spojrzenie - pełne antypatii, ale nie otwarcie wrogie - mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Traciliśmy czas na pogawędki, tak jak traciliśmy czas na zabawę z myślodsiewnią, zamiast wybrać się na miejsce i zbadać tam runy. Nie byłoby tego spotkania, gdyby tylko ktoś potrafił się teleportować, a nie z dużym prawdopodobieństwem świecił dupą w skórze podczas zdawania kursu na teleportację, dzięki czemu dostał zezwolenie. Miałem nadzieję, że chociaż miała przyzwoitą pamięć, bo w przeciwnym razie to całe oglądanie wspomnień też mogło być kompletną klapą.
Wreszcie odłożyłem ostatni model na półkę. Zatrzymałem tylko jeden - ten pierwszy - Titanic do sklejania. Tak - zamierzałem go kupić.
Zbliżając się do reszty, ustawiłem się tak, by nie stać obok Geraldine. Zdecydowanie nie miałem zamiaru udawać, że jesteśmy przyjaciółmi. Z uwagi na różnicę w wieku, w szkole próbowałem patrzeć na nią z większym zrozumieniem, ale po ostatnim spotkaniu, które było pierwszym od lat i niestety nie ostatnim, moja cierpliwość wyraźnie się wyczerpała. Zająłem miejsce po drugiej stronie Ambroise'a, aby odseparować się od jego królewny, która ewidentnie potrzebowała być w centrum zainteresowania. Starałem się odnaleźć w sobie entuzjazm i pozytywne myśli na jej temat, ale to, co działo się między nami podczas poprzedniego dnia, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że czasami nie ma sensu udawać - nie da się lubić wszystkich.
Dla przykładu - moja wersja z czasów szkolnych była równie uwielbiana, co nienawidzona. Zależało od tego, kogo by spytać. Zawsze lubiłem drażnić członków drużyny, w tym także Isaaca, a ten jego wąs był do tego idealnym pretekstem. Jeśli wszyscy tak mówili, to i ja mogłem dołączyć do chóru. Jak wszyscy, to wszyscy - pełna kulturka.
- Szeszywiszcie, ten wąs jeszt wyjątkowo twaszowy, a pszy tym pszekonująco mugolski. - Odezwałem się, nie mogąc się powstrzymać. - Chociaż... Jednosześnie kwestionowałbym to, szy mieszasz się z nim w tłum. Jeszt, jahby to ująś... Baldzo... Séduisant. - Skomplementowałem Isaaca, bez mrugnięcia okiem i ani krzty ironii w głosie - pełna kultura. - A, tak... - Dodałem przy okazji, wyciągając rękę ku mężczyźnie. - Zupełnie bym zapomniał. Fenwick. Benjy.
Nasza wzajemna niechęć z Yaxley była wręcz namacalna, ale przecież nie musiałem okazywać jej przyjaciołom żadnych nieuprzejmości, skoro to była tylko współpraca.
Spojrzałem na Isaaca, posłałem mu firmowy uśmiech, a potem zerknąłem na resztę towarzystwa.
- Tak, poniekąd jesteszmy tu w tym samym selu. - Odparłem na jego pytanie o naszą wspólną obecność. - Szczesze mówiąc, chętnie napiłbym szię kawy, bo jest stlasznie wcześnie. Nie sądzę jednak, sze mamy na to szas. -Dodałem, zerkając na Roise'a, uśmiechając się pod nosem - nie tylko on mógł grać rolę dżentelmena. W dalszym ciągu też to potrafiłem - nawet odmawiając sobie kawy.
Właściwie, to w tej chwili powinienem być w Dziurawym Kotle, sącząc gorącą kawę, bo był jeszcze strasznie wczesny poranek, a ja wciąż walczyłem ze skutkami bezsenności po zmianie strefy czasowej, ale cóż… Czas nie był po mojej stronie, nie mogłem być w dwóch miejscach na raz, miałem zobowiązania ważniejsze od porannej kawusi. Byleby szybko i do rzeczy.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
14.03.2025, 11:47  ✶  

Miała świadomość tego, że jej słowa mogły być nieco nie na miejscu. Nie powinna instruować Roisa w jaki sposób miał się zachowywać, ale poczuła silna potrzebę, aby się tym podzielić, zwłaszcza, ze Isaac był jej przyjacielem. Przyszli do niego po przysługę, właściwie ostatnio ciągle kogoś prosili o pomoc, co nie do końca jej się podobało, bo zdecydowanie wolałaby sama sobie radzić ze wszystkim, ale najwyraźniej nadeszły takie czasy, że potrzebne były nieco większe umiejętności od tych, które ona posiadała. To nie było w jej stylu, nie znosiła tego robić, ale cała sytuacja związana z doppelgangerem nieco zmieniła jej nastawienie. Wiedziała, że gdyby poszła do jaskini sama pewnie by z niej nie wróciła, co nieco otworzyło jej oczy. Nie, żeby to w jaki sposób przebiegły wydarzenia jakoś jej odpowiadało, wtedy nie do końca miała wybór, zaufała chyba nieodpowiednim osobom, które negowały podejmowane przez nią decyzję, co dość mocno uderzyło w jej dumę, ale najwyraźniej, nie, a tak bardzo, by nie próbowała znowu ufać ludziom. Tym bardziej jej bliższym, no po części jej, po części jej najbliższym, bo to, że znajdował się tu Fenwick nie było jej wyborem, co też nie do końca jej się podobało. To była kolejna próba, na którą chyba była gotowa. Szczególnie, że nie chodziło tylko o jej bezpieczeństwo, a niemalże wszystkich mieszkańców Doliny Godryka, widma nie były tylko jej problemem. Chciała znaleźć sposób na to, jak sobie z nimi radzić, żeby pomóc większej ilości osób, w tym sporej ilości jej przyjaciół, czy znajomych, którzy mieszkali w tym miejscu. W końcu na tym polegała jej praca, miała chronić ludzi przed potworami, a widma okazały się być najgorszymi z nich, takimi z jakimi nie miała jeszcze do czynienia. Wypadało więc skorzystać z pomocy innych ludzi, aby jakoś ustalić konkrety. Współpraca w walce z takimi stworzeniami musiała mieć miejsce, bo jakże inaczej mieli ustalić plan działania.

Posłała krótkie spojrzenie Ambroisowi, kiedy usłyszała z jego ust to magiczne słowo, które wzbudzało w niej wyjątkową irytację, wiedziała, że nie użył go bezpodstawnie. Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że to wyłapie. Przez lata wspólnego życia udało im się stworzyć cały zestaw słów, które niosły ze sobą konkretne znaczenie, które byli w stanie zrozumieć tylko oni.

Nie znała się na wąsie, tak naprawdę to średnio ją obchodziły rodzaje zarostu. Próbowała być miła dla swojego przyjaciela i nie zaczynać od razu od konkretów, chociaż wiedział, że znaleźli się tu nie bez powodu. Miała do niego dosyć sporą prośbę, związaną z ich rodziną. Liczyła na to, że Bagshot nie zmienił zdania i faktycznie zdecyduje się im pomóc, zresztą nie chodziło przecież tylko o nią, jej wspomnienia w tym wypadku mogły się przydać społeczeństwu, co było dosyć zabawne, zwłaszcza, że zdobyła je w nie do końca legalny sposób, ale tym będzie się martwić później. Nie wydawało jej się bowiem, że Isaac mógłby zdradzić jej tajemnicę.

Nie umknęło jej to, że Ambroise znalazł się wyjątkowo blisko niej, jego ręka znalazła się na jej talii, jakby znaczył swoje terytorium. To było całkiem zabawne zważając na to, że ciągle twierdził, że nie powinni wracać do tego, co między nimi było. Oczywiście te wszystkie gesty o tym świadczyły, czyż nie? Zdecydowanie wyglądali jak para przyjaciół, czy tam sojuszników, tak to było jasne, jak słońce.

- Tak, rozumiem, całkiem rozsądne podejście. - Rzuciła jeszcze do przyjaciela, całkiem lekkim tonem. Rozumiała co zdecydowało o tej drobnej zmianie.

Faktycznie w Dolinie działo się ostatnio sporo dziwnych rzeczy, mugole nie powinni się nimi za bardzo interesować, wypadałoby ich trzymać od wszystkiego z daleka, zwłaszcza po tym, co stało się w Beltane. Tyle, że nie zawsze było to możliwe, szczególnie, kiedy w Kniei mieszkały widma, które zżerały ludzi. Właśnie z tego powodu się przecież tutaj znaleźli.

Yaxleyówna całkiem skutecznie ignorowała obecność Fenwicka, znalazł się tutaj przez Roisa, nie zamierzała poświęcać mu zbędnej uwagi, nie przepadała za nim, nie potrzebowała wchodzić z nim w żadne interakcje, miał tylko powiedzieć im co to była za runa, tyle, niczego więcej od niego nie potrzebowała. Nie musiał jej lubić, nie musiał jej rozumieć, nie potrzebowała tego od jego osoby.

Zresztą właśnie dlatego chciała to załatwić jak najszybciej, by nie musieć przebywać z nim dłużej w jednym pomieszczeniu, niżeli to było konieczne. Żadnej kawy - tego była pewna, to byłyby kolejne niepotrzebne minuty które musieliby spędzić w swoim towarzystwie.

- Tak, jesteśmy tu we troje. - Mruknęła nie do końca zadowolona z takiego obrotu sytuacji, ale nie mogłaby zdziałać zbyt wiele sama.

- Widziałam coś Isaac, co może trochę pomóc z problemem, który pojawił się w Dolinie Godryka. - Miała świadomość, że Bagshot również wiedział co się dzieje, bo wysłał jej zdjęcie tego widma, a raczej czegoś co było jego kolejną postacią, dzięki temu doszła do tego, że ewoluowały i zaczęły wychodzić z lasu, to były całkiem pomocne informacje. Mogła się więc podzielić i tym, co widziała.

- Znalazłam się w Kniei i udało mi się to przeżyć. - Powiedziała cicho, niby byli tutaj tylko we czwórkę ale i tak nie chciała się tym jakoś zbyt głośno dzielić. Samo wspomnienie wizyty w Kniei było dość przerażające, szczególnie wtedy kiedy biegła przez las pod postacią skunksa, a za nią podążały dziesiątki widm, które zamierzały zrobić sobie z niej posiłek. Czuła wtedy strach, taki jakiego nie doznała chyba nigdy wcześniej, ani później, nawet podczas wizyty w jaskini demona.

- Razem może uda nam się dowiedzieć dlaczego. - Niby wiedziała dlaczego. To przez ten kromlech w którym się znalazła, tyle, że runy, które znalazły się na kamieniach nie powiedziały jej zbyt wiele, bo była w tej dziedzinie ignorantką, z czego aktualnie nie była szczególnie dumna, ale nie mogła nic z tym zrobić.

Kolejna próba teleportowania się w większym gronie do Kniei mogła okazać się zbyt ryzykowna, więc trzeba było wybrać tę bezpieczniejszą wersję, jaką było zademonstrowanie jej wspomnień, nie, żeby to było dla niej szczególnie przyjemnym doświadczeniem, nie znosiła pokazywać tego, co działo się w jej głowie, do tego kolejne osoby poznają jej sekret związany z tym, że była animagiem, ale działała w słusznej sprawie, więc tylko to się liczyło. Mogła pomóc niewinnym ludziom.

- Potrzebujemy tej myślodsiewni. - Oczywiście, wszyscy znajdujący się w tym pomieszczeniu mieli mieć szansę zobaczyć to co widziała.

- Im szybciej zobaczycie te wspomnienie tym lepiej. - Chciała mieć to już za sobą i po prostu stąd zniknąć. Może dzięki temu uda im się znaleźć jakieś rozwiązanie, może będą mogli jakoś uchronić się przed spotkaniem z widmami, bo chcąc nie chcąc czuła, że w końcu zaczną rozchodzić się po świecie, szczególnie, że zaczęły sobie spacerować po Dolinie Godryka, skąd mogli wiedzieć, że niedługo nie znajdą sposobu na to, żeby trafić do Londynu?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
15.03.2025, 16:36  ✶  
Ależ oczywiście, że doskonale zdawał sobie sprawę z doboru słów, jakie padały z jego ust. Wbrew pozorom i poniekąd zupełnie przeciwnie do tego, co ostatnio przychodziło mu wręcz zatrważająco łatwo podczas coraz liczniejszych dyskusji z Geraldine, Ambroise rzadko kiedy plótł trzy po trzy. Zazwyczaj doskonale wiedział, co robi. Korzystał z sytuacji, potrafił odpowiednio sformułować wypowiedź, dostosowując ją zarówno do okoliczności, jak i do rozmówcy. W tym konkretnym przypadku też to robić.
Tym bardziej, że przecież miał nad sobą panować i być miły. Czyż właśnie taki nie był? Grzeczny, kulturalny? Pozwolił sobie nawet na nieznaczny uśmiech, kiedy wyciągnął wolną rękę do Isaaca, odpowiadając na przywitanie. Kiwnął głową w jego stronę, po czym całkiem mocno, choć nie przesadnie (raczej standardowo, tym razem nie na pokaz), uścisnął dłoń gospodarza.
Miał chłodne ręce, znacznie zimniejsze niż zazwyczaj, szczególnie od czasu wydarzeń w Kniei. Raczej długie palce, dosyć smukłe w zastawieniu z jego posturą i sylwetką. Bez wątpienia pewny chwyt i swego rodzaju medyczną (co się zresztą dziwić, profesja robiła swoje) stabilność dłoni. Ręka nie zadrżała mu ani nie zadygotała przy wymianie gestów uprzejmości i całkiem spokojnych (choć ze strony Greengrassa jednocześnie dosyć przenikliwych) spojrzeń.
Drugą nadal trzymał na talii Geraldine, nie sprawiając przy tym wrażenia, jakby jakoś specjalnie przejmował się faktem, że tak właściwie nie powinien tego robić. Gesty kolejny raz przeczyły słowom. To też była ich nowa, całkiem świeża (bo około tygodniowa) domena. Z jednej strony nie spotykali się ze sobą. Z drugiej fizyczne reakcje i zachowania mogły sugerować zupełnie coś innego. Szczególnie, gdy trochę zbyt mocno się zapominał, instynktownie wracając do głęboko zakorzenionych odruchów nabytych przez te wszystkie wspólne lata, gdy jeszcze było między nimi dobrze.
Oczywiście, nie umknął mu sposób, w jaki spojrzała na niego Yaxleyówna. Zresztą czego jak czego, ale zdecydowanie spodziewał się takiej reakcji z jej strony. Doskonale wiedział, że miała wyłapać to jedno konkretne słowo. Z pozoru całkowicie niewinne, jednak w praktyce zazwyczaj wykorzystywane przez niego, aby podkreślić swoje niezadowolenie z sytuacji.
Tak, wtedy zawsze wszystko było wyśmienite. Nie parszywe, nie godne pożałowania, nie beznadziejne. Nie, nie. Ze wszech miar wyśmienite, toteż tego wyjątkowego wczesnego poranka w istocie wyśmienicie było spotkać się w sklepie piśmienniczym w Dolinie Godryka. W dodatku z kimś, do kogo Roise być może nie miał praktycznie żadnych podstaw, by mieć coś personalnie. Ale no właśnie...
...jedno równie kluczowe słowo: praktycznie. Praktycznie żadnych, bo gdyby miał być całkowicie szczery (a rzadko kiedy nie był w takich kwestiach) to jakoś nie do końca był w stanie przejść całkiem obojętnie wobec tego, w jaki sposób Geraldine niemal zawsze wypowiadała się o swoim starym znajomym. Mało o kim mówiła za każdym razem w tak pełen superlatywów sposób.
Kiedy zatem w stosunku do siebie słyszał (nie da się ukryć - szczególnie ostatnio) chuje muje, dzikie węże i inne jakże przyjemne stwierdzenia. Rzecz jasna, niespecjalnie je do siebie biorąc, bo przez miniony tydzień padło między nimi stosunkowo dużo mniej lub bardziej nieprzemyślanych słów, ale...
...no tak. Nie dało się nie zauważyć pewnego kontrastu, który dosyć mocno działał mu na nerwy. Nie mówiąc o tym, że Ambroise także sam w sobie nie był osobą, która zbyt ochoczo korzystała z pomocy innych ludzi. Zazwyczaj wyglądało to całkowicie w drugą stronę. Preferował bycie wybiórczym dawcą, nie biorcą. Nie lubił wisieć komuś przysług. Szczególnie, że prędzej czy później zawsze należało je jakoś zwrócić.
Mimo to, tym razem nie mieli innego wyjścia. Musieli skorzystać z uprzejmości znajomego, więc starał się być przy tym dokładnie taki jak mu to zasugerowano. Przeuprzejmy. Choć, gdy dołączył do nich ich trzeci towarzysz, również bardzo ochoczo włączając się w komplementowanie zmiany w wizerunku Isaaca, Roise niemal parsknął pod nosem. Nie ma co kryć to znaczy: jest i właśnie to teraz robił trochę go to rozbawiło.
- Ależ tak. Z pewnością - odpowiedział, całkowicie celowo pozostawiając do luźnej interpretacji to, do czego pił w tym momencie.
Czy chodziło o wtopienie się w tłum mugoli, czy o to, że wąs Bagshota był wyjątkowo uwodzicielski, czy o problemy w Dolinie Godryka? Tak.
Zaraz potem ponownie zabrał jednak głos, kiwając głową i...
...kolejny raz niczego nie uściślając.
- Fakt - przytaknął bez większego trudu.
Zdecydowanie nie zamierzając w żaden sposób głębiej wdawać się w dyskusję na temat tego, co mugole mogli sądzić o wszystkim tym, co działo się w Dolinie. A bynajmniej sam też mógł całkiem sporo wyrokować, poza minionym tygodniem, mieszkając tu tak naprawdę przez większość czasu poza dyżurami w Londynie. Mieszkanie przy Horyzontalnej, jakie zajmował w mieście, nie było jego głównym domem. Od praktycznie półtora roku ponownie rezydował w rodzinnej posiadłości na skraju Kniei Godryka.
Nie było to jednak coś, czym wyjątkowo mocno by się chwalił. Nie uważał tego za ujmę na honorze, nawet jeśli powrót na stare śmieci po kilku latach układania sobie dorosłego życia gdzieś indziej nie był niczym, co mógłby kiedykolwiek docenić. Może nie wrócił tu z podkulonym ogonem, nie czuł także potrzeby tłumaczenia swojej decyzji.
Po prostu któregoś dnia zjawił się w domu, informując bliskich o tym, że odtąd mogą z powrotem uważać go za mieszkańca. Z początku zajmując swoje stare pokoje w głównym budynku, ale stosunkowo szybko przenosząc się do odremontowanego budynku gospodarczego przy szklarniach przerobionego na samodzielne mieszkanie.
Miał zatem bardzo dobry ogląd na to wszystko, co działo się w okolicy. Był również na tyle bezpośrednio związany z Knieją (i to nie tylko przez rodowe prawa własności), że kwestia widm była dla niego wyjątkowo naglącą sprawą. Cholernie trudno było przez cały czas czuć się ostatnio w ten sposób. Momentami lepiej, momentami gorzej, zawsze niewłaściwie i nieswojo. Na pograniczu podświadomości wiedząc, co dzieje się z gęstwiną, ostatnio zaś mając tego większą, znacznie głębszą świadomość.
Geraldine nie była bowiem jedyną osobą, która wyniosła coś z nocnej wizyty w lesie. Tyle tylko, że o ile jej wspomnienia mogły nieść ze sobą wyjątkowo przydatne wskazówki i informacje, te jego były po prostu obciążające. Zarówno mentalnie, jak i poniekąd także fizycznie. Od tamtej pory nie czuł się już całkowicie jak on.
Ostatnie dwa lata wyjątkowo go przeciągnęły. W porównaniu do tego, w jaki sposób zachowywał się jeszcze w czasach szkolnych czy do pewnego stopnia przez większość dorosłego życia, obecnie był dużo bardziej milczący. Może nie do końca markotny, ale dostrzegalnie zdystansowany. Utrzymywał neutralny, kulturalny wyraz twarzy, ale oczami bacznie obserwował Isaaca. Być może Rina ufała Bagshotowi...
...ale on? Ambroise zdecydowanie tego nie robił. Miał raczej wąskie grono zaufanych ludzi, nie był wyjątkowo skory do dawania komukolwiek kredytu zaufania. Prawdopodobnie w każdym innym wypadku tu także by tego nie zrobił, ale nie istniała praktycznie żadna inna opcja, prawda? Chcąc nie chcąc, pojawił się tu w towarzystwie dwojga ludzi, którym ufał po to, żeby brać udział we włączeniu w sprawę kogoś, o kim praktycznie nic nie wiedział.
No, poza tym, że jego dziewczyna ewidentnie nie widziała w historyku żadnych wad, co już samo w sobie w zupełności wystarczyło, aby Roise był wobec niego wyjątkowo sceptyczny. Lekko mówiąc, mimo że zamierzał zachowywać to dla siebie, bo przecież miał być miły.
No to był.
Całkiem miło stał już nie z boku a pomiędzy dwojgiem towarzyszy, pozostawiając w rękach Geraldine wyjaśnienie wszystkich szczegółów, samemu zaś przez ten czas obserwując otoczenie. To była wyjątkowo dyskretna, bardzo istotna kwestia. Sam w sobie nie miał aż tak znaczącej roli jak Rina czy Benjy, miał tego pełną świadomość, toteż bez większych oporów przyjął tu rolę milczącego obserwatora.
Bodyguarda patrząc po zachowaniu i posturze tudzież psa obronnego głównie jego dziewczyny (ale poniekąd też reszty towarzystwa), bo w końcu mieli czasy jakie mieli. Był wczesny poranek, nikt nie wiedział o ich spotkaniu, teoretycznie nie powinno wydarzyć się nic nieoczekiwanego, ale...
...no właśnie. Mimo wszystko zachowywał czujność. Być może trochę nazbyt dostrzegalną, ujmując sobie przy tym część pozorów, bo magomedycy raczej nie zwykli strzyc uszami w ten sposób. Byli czujni i gotowi do reakcji, ale inaczej. To były nawyki wyniesione z tej drugiej profesji, jednak w tym wypadku nie zamierzał bagatelizować sytuacji. W końcu widma zaczęły pojawiać się w Dolinie, mieli magiczną wojnę, świat nie był już zupełnie spokojny. Należało mieć to na uwadze.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
14.06.2025, 21:27  ✶  

Isaac wpuścił ich do pomieszczenia, w którym znajdowała się myśloodsiewnia. Tego potrzebowali, czyż nie? Miała niesamowite szczęście, że jej przyjaciel posiadał ten wyjątkowy przedmiot w swoim sklepie. To ułatwiało sprawę, mogła pokazać im wszystkim, czego była świadkiem, co widziała. Może nie do końca legalnie, bo skorzystała z umiejętności, o której praktycznie nikt nie miał pojęcia, ale ufała wszystkim w tym pomieszczeniu. Może nie przepadała za Fenwickiem, ale wierzyła w to, że jego relacja z Roisem spowoduje, że nie podzieli się jej małą tajemnicą. Isaac umiał trzymać język za zębami, a Roise od dawna to wiedział.

Musiała wyciągnąć wspomnienie. Nie było ono szczególnie przyjemne, ale dzięki temu inni dowiedzą się o tym, czego była świadkiem. Widma były problemem który dotyczył sporej części społeczeństwa, po tym, jak wraz z Atreusem mieli przyjemność spotkać stworzenie, które było jednym z nich, do tego nieco rozwiniętym, które mogło opuszczać Knieję, wypadało coś zrobić z tym problemem. Nie mogła udawać, że jej to nie dotyczy, bo co jeśli w końcu wszystkie z nich ewoluują, wszystkie opuszczą Knieję, co wtedy? Szczególnie, że nikt nie potrafił z nimi walczyć. Dużo lepiej było zająć się sprawą, kiedy chociaż większość z nich jeszcze nie umiała wyjść poza las.

Podeszła do myśloodsiewni, zrobiła miejsce dla Ambroisa, Benjy'ego, by mogli zobaczyć to, co chciała im pokazać. Skupiła się na wyciągnięciu wspomnienia. Było ono dość nieprzyjemne, ale musiała to zrobić. Zmrużyła oczy, odpłynęła, zabrała to wspomnienie, a później skorzystała z przedmiotu, by pokazać wszystko innym obecnym.

Znowu znalazła się w Kniei, biegła przed siebie ile miała sił w płucach, była małym zwierzątkiem, które ledwie unosiło się nad źdźbłami trawy, goniła wilkołaka, przed nią biegł niedźwiedź. Naprawdę wspaniałe połączenie. Ona na końcu, mały, drobny, skunks, który znalazł się tam zupełnie przypadkiem. W końcu pojawiły się one - dziesiątki widm, ściągnięte życiem, miały zamiar pozbawić go intruzów. Jakimś cudem jednak niedźwiedź, wilkołaczyca, i wreszcie ona - skunks, znaleźli się w kromlechu, widma zbliżyły się do nich, dziesiątki widm, które chciały wyssać z nich życie i nie mogły przekroczyć kręgu. Stały tuż przed nim, czekały na moment zawahania. Mężczyźni widzieli runy, które znajdowały się na kamieniach, Geraldine w końcu przyglądała się im niemalże całą noc. Może to im pomoże, może dzięki temu znajdą sposób aby chronić się przed tymi stworzeniami? Benjy powinien wiedzieć co to były za runy.

Nie opowiadała nikomu o strachu, jaki jej towarzyszył tamtej nocy, była niemalże pewna tego, że umrze. Nie powinna wbiegać do lasu, ale przejęła się losem niewinnych i to zrobiła. Mieli ogromne szczęście, że znaleźli się w tym kręgu, nie mogli wiedzieć o jego istnieniu, ale pozwolił im przetrwać noc. To świadczyło o tym, że była metoda, że był sposób na to, by walczyć z tymi stworzeniami.

Obejrzeli wspomnienie, pokazała im wszystko, co widziała tamtej nocy. Później wyszli, właściwie bez słowa, czy było w ogóle co komentować? Nie, ale mogli popracować nad planem, nad jakimś sposobem, jak radzić sobie w przypadku w którym nawiedzą ich te stworzenia.



Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (2454), Isaac Bagshot (1900), Ambroise Greengrass (2990), Benjy Fenwick (2467)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa