Rozgoryczony, przechadzał się po terenie, poszukując zdjęć, pamiątek, obrazów, które można było jeszcze uratować. Czy to było niesprawiedliwe? Jak najbardziej. W jego umyśle nie istniało jednak współczucie dla szlam, mieszańców i zdrajców krwi - bo gdyby nie rościli sobie praw do tych samych przywilejów co czystokrwiści, do Spalonej Nocy najprawdopodobniej by nie doszło. Najbardziej żałował samego siebie.
To była cenna lekcja pokory, przepiękna w swych skutkach nauka na przyszłość, dotychczas wydawało mu się, że będzie w stanie lawirować gdzieś na granicy szarości – nigdy wprost za, nigdy przeciw działaniom Czarnego Pana. Powoli dostrzegał, jak bardzo był w swym działaniu naiwny, jak bardzo zagubił się w pogoni za kolejnym klientem, kolejnym galeonem zasilającym rodzinną skrytkę w banku Gringotta, kolejną koneksją nawiązaną przy użyciu fałszywych uprzejmości i słodkich w swej goryczy kłamstw.
Z rodzinnej posiadłości pozostało niewiele; ogień nie oszczędził drewnianych drzwi stworzonych przez ojca jego pradziadka, bogato zdobionych szyby, strzegących miejsce przed wzrokiem ciekawskich przechodniów czy ścian, które wcześniej prawie uginały się pod ciężarem drogocennych eksponatów i portretów przodków. W budynku nieustannie unosiła się woń czarno magicznej zgnilizny. Wdychał ją głęboko, delektując każdym kolejnym, podrażniającym płuca oddechem. Właśnie w tym zapachu odnajdywał cząstkę specyficznego ukojenia. Zabawne, bo w tamtym momencie powracały wspomnienia z dzieciństwa. Wszechobecna obrzydliwość powoli pokrywała jego skórę, otulając niczym dawno zapomniany koc, uczucie rozchodziło się po ciele falami, witając Caiusa, jak swego najlepszego przyjaciela.
Nie mógł liczyć na pomoc ojca, ten zbyt zajęty był matką Caiusa; osłabiony organizm czarownicy nie potrafił poradzić sobie z skutkami pyłu unoszącego się nad Anglią. Nie znaczyło to wcale, że chciało mu się w tym babrać samemu, odezwał się więc do swojego ukochanego przyjaciela, Louvaina, bo ten w najgorszym przypadku kazałby mu spierdalać i nie zawracać sobie głowy.
Odwrócony do nieistniejących już drzwi wejściowych plecami, grzebał swą laską gdzieś w zgliszczach. Pomimo całej sytuacji potrafił docenić finezję zaklęć, jakie trawiły Anglię, nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tego typu magią, toteż nie wiedział od której strony powinien temat ugryźć. Patetycznie nakreślił na ścianach kilka run, wszystko wskazywało na to, że pierwszy raz w życiu mu nie pomogą - co tylko dolewało oliwy do ognia, bo przecież runy były lekarstwem na całe zło.
– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cieszę się, że jestem bogaty. – rzucił, gdy usłyszał zbliżające się kroki kolegi i odwrócił swą głowę w stronę Lestrange, jednocześnie nawet na moment nie przestał grzebać w stertach rupieci.
Gdzieś pod membraną skóry Caiusa wesoło buzowała zazdrość. Do uszu i oczu (bo dom byłego pałkarza znajdowała się blisko tego zamieszkiwanego przez Burke) dotarła wiadomość, że posiadane przez niego dobra, pożoga pominęła całkowicie. – Wiesz co jest najgorsze? Oni dalej będą sobie żyć, jak gdyby nigdy nic, dalej będą płodzić te swoje wybryki natury i dalej będą ignorować zasady, dzięki którym udało się nam przetrwać. Karaluchów nie da się tak łatwo wyplenić. – zakończył swą tyradę, kątem oka zauważył robaka, który dostał się do pomieszczenia przez jedną z zniszczonych okiennic i sprawnym ruchem laski rozdusił stworzenie.
Był zmęczony, tak cholernie, strasznie zmęczony - zmęczony kłamstwem, zmęczony maską neutralności pod którą skrywał swe prawdziwe uczucia, zmęczony brudem panoszącym po angielskiej ziemi, zmęczony szkodliwym działaniem Ministerstwa Magii, zmęczony tą całą sytuacją, z której tak trudno było mu wybrnąć i jedyną pocieszającą myślą była ta, ze w towarzystwie byłego ślizgona niczego nie musi udawać.
That motherfucker.
What a tool.