22.07.2025, 22:43 ✶
Dzień taki jak dziś jest dobrym dniem do założenia golfu.
Nie pomyślała nigdy Lorien Mulciber. Ale z samego rana stojąc przed szafą w swoim pokoju w Mulciber Manor, z przerażeniem odkryła, że piętnasto- czy szesnastoletnia Lorien Crouch miała odmienne zdanie. Pamiętała z jakim zamiłowaniem nosiła za duże swetry do wysoce niestosownych szkolnych spódniczek, Przez jakieś trzy miesiące! I najwyraźniej pokłosie tej fascynacji spoczywało od lat nietknięte w Yorkshire. Przyłożyła do siebie jedną z sukienek - na Merlina, nie pamiętała, że były aż tak krótkie.
Spojrzała na zegarek, a potem na liliowy golf, który leżał na łóżku. Na golfie zaś leżał kot, wyjątkowo z siebie zadowolony, ukokoszony pan i władca golfów. Było wcześnie - na tyle wcześnie, żeby się przebrać w zapasowy komplet szat sędziowskich, który trzymała w pracy; ale nie na tyle żeby lecieć do Little Hangleton albo szukać czegoś w domu rodziców. Mogłaby też pożyczyć coś od Seliny.. Nie. Ten pomysł umarł zanim się na dobre wykształcił w jej głowie. Mogłaby też iść w ubraniach, które miała na sobie ósmego, ale te z kolei dalej cuchnęły popiołem i ogniem. Ponoć żadne zaklęcia czyszczące sobie z tym cholerstwem nie radziły.
Zrezygnowana przegoniła kota na moment, wciągając przez głowę golf. Pachniał… hm. Wrzosami. To na pewno. Ale też jej starymi perfumami i czymś jeszcze. Pociągnęła mocniej nosem. Jakby… psem? Może Greybackiem?
Z zamyślenia wyrwało ją oburzone miauknięcie, więc wzięła kota na ręce. Podrapała go w ulubionym miejscu za uchem. Wszystko to co kot lubił najbardziej, bo komu jak nie kotu należała się teraz odrobina miłości?
- Obiecaj, że nie będziesz polować na ptaszki przy poidełku.- Mruknęła całując kocią główkę, a kot jak to kot - albo nie zrozumiał po angielsku, albo udał że nie rozumie, jak na porządnego francuskiego kota przystało. Więc tylko łypnął na Panią ślepiem, pozwalając się odłożyć z powrotem na łóżko.
Przedostanie się do Ministerstwa nie było aż tak problematyczne jak zakładała. Wszyscy zdawali się zbyt pochłonięci swoimi sprawami, żeby zwracać uwagę na Lorien, która opierając się o drewnianą laseczkę, tuptała korytarzem na II piętrze. Nic dziwnego. Nie minął nawet tydzień od koszmarów tego co określano mianem Spalonej Nocy. Pokręciła zrezygnowana głową. Pieprzeni terroryści.
- Pani… Pani Mulciber?
Była już praktycznie pod drzwiami własnego gabinetu, kiedy lekko roztrzęsiony głos wyrwał ją z rozmyślań. Zatrzymała się tylko po to, żeby zmierzyć jednego z ulubionych Robertowych stażystów - jak dzieciak miał na imię? Henry? Harry? - dość surowym spojrzeniem. A przynajmniej tyle ile była w stanie, bo obładowali go prawdziwą stertą dokumentów, zupełnie jak ministerialnego muła. Dookoła głowy chłopaczka latał tabun samolocików z kolorowych karteczek samoprzylepnych. Dzieciak wyjrzał zza swojej papierowej wieży z przestrachem, ze wszystkich sił starając się nie patrzeć na jej jakże gustowny golf. Dobrze. Przynajmniej miał odrobinę instynktu samozachowawczego.
- Mam.. Pocztę. I akta. Kazali przekazać.
Nie odezwała się. Zamiast tego przepuściła Harry’ego w drzwiach. Z bliska wyglądał jakby nie spał od kilku dni, a sądząc po głosie wcale nie chciał tu dzisiaj być. Nic zresztą dziwnego. Podeszła za nim do biurka, natychmiast o wiele bardziej zainteresowana dokumentacją Koroleva, która spoczęła na blacie obok prywatnych listów i jakieś… paczki. Okej. Nie miała czasu się nią teraz zajmować. Odłożyła ją na bok, praktycznie od razu zapominając o przesyłce. Cokolwiek to było musiało trochę zaczekać.
Harry już praktycznie odetchnął z ulgą. Już się grzecznie pożegnał, już był jedną nogą poza gabinetem baby, która go przerażała nie mniej niż ci ludzie w maskach i pelerynach, którzy wypełzli na ulicę w piątek. Wolność była tuż tuż. Ale nim szczęśliwy zdołał opuścić pokój, Lorien podniosła głowę znad biurka.
- Ach, Harry. Mam dla ciebie bojowe zadanie.- Odezwała się tonem tak słodkim jak herbaciany ulepek, który pił sędzia Rowle. Wyprostował się, nie wiedząc do końca gdzie podziać wzrok. Na wprost miał Mulciber, uśmiechającą się do niego z tym fałszywym politowaniem. Po prawej makietę Azkabanu i wyjątkowo rozdrażnionych mieszkańców, z których dwójka uderzała łapkami o szybę, ewidentnie próbując się wydostać. Miał przeczucie, że wcale nie chciały się do niego przytulić, a co najwyżej przyssać się jak pijawki albo co gorszego! Więc uparcie patrzył w podłogę. Ale co mogło pójść nie tak? Przecież to nie mogło być nic strasznego. Na pewno sobie poradzi.
- S-słucham.- Starał się nie trząść. Szkoda, że mu tu nie wychodziło za dobrze.
- Bądź tak miły i poproś do mnie pana Moody’ego.
Co.
Zamarł, licząc, że się przesłyszał. Za jakie grzechy. Czy ona wiedziała co się działo aktualnie w biurze aurorów? Przecież oni go tam zjedzą! Jak nic. Przeżują, a potem wezmą i wyplują! To będzie jego koniec.
- Proszę Pani, ale jestem pewien, że pan Alastor…
- Och nie.- Przerwała mu natychmiast. Wróciła do leniwego przewracania kartek w teczce, aktualnie już kompletnie znudzona spanikowanym dzieciakiem. Tylko na jej twarzy błąkał się ten przerażający półuśmieszek, jakby doskonale wiedziała co robi.- Poproś do mnie Aarona Moody’ego.- Uniosła lekko brwi jakby chciała zapytać czy to wielki problem dla wielmożnego pana praktykanta, ale ostatecznie machnęła tylko ręką.- Możesz już iść.
No i poszedł nieszczęsny Harry prosto w paszczę lwa, wysłany na pewną śmierć.
A przynajmniej tak się czuł nerwowo zaglądając do pogrążonego w nie mniejszym chaosie co reszta Ministerstwa, Biura Aurorów, święcie przekonany, że żywcem stamtąd już nie wyjdzie.
Nie pomyślała nigdy Lorien Mulciber. Ale z samego rana stojąc przed szafą w swoim pokoju w Mulciber Manor, z przerażeniem odkryła, że piętnasto- czy szesnastoletnia Lorien Crouch miała odmienne zdanie. Pamiętała z jakim zamiłowaniem nosiła za duże swetry do wysoce niestosownych szkolnych spódniczek, Przez jakieś trzy miesiące! I najwyraźniej pokłosie tej fascynacji spoczywało od lat nietknięte w Yorkshire. Przyłożyła do siebie jedną z sukienek - na Merlina, nie pamiętała, że były aż tak krótkie.
Spojrzała na zegarek, a potem na liliowy golf, który leżał na łóżku. Na golfie zaś leżał kot, wyjątkowo z siebie zadowolony, ukokoszony pan i władca golfów. Było wcześnie - na tyle wcześnie, żeby się przebrać w zapasowy komplet szat sędziowskich, który trzymała w pracy; ale nie na tyle żeby lecieć do Little Hangleton albo szukać czegoś w domu rodziców. Mogłaby też pożyczyć coś od Seliny.. Nie. Ten pomysł umarł zanim się na dobre wykształcił w jej głowie. Mogłaby też iść w ubraniach, które miała na sobie ósmego, ale te z kolei dalej cuchnęły popiołem i ogniem. Ponoć żadne zaklęcia czyszczące sobie z tym cholerstwem nie radziły.
Zrezygnowana przegoniła kota na moment, wciągając przez głowę golf. Pachniał… hm. Wrzosami. To na pewno. Ale też jej starymi perfumami i czymś jeszcze. Pociągnęła mocniej nosem. Jakby… psem? Może Greybackiem?
Z zamyślenia wyrwało ją oburzone miauknięcie, więc wzięła kota na ręce. Podrapała go w ulubionym miejscu za uchem. Wszystko to co kot lubił najbardziej, bo komu jak nie kotu należała się teraz odrobina miłości?
- Obiecaj, że nie będziesz polować na ptaszki przy poidełku.- Mruknęła całując kocią główkę, a kot jak to kot - albo nie zrozumiał po angielsku, albo udał że nie rozumie, jak na porządnego francuskiego kota przystało. Więc tylko łypnął na Panią ślepiem, pozwalając się odłożyć z powrotem na łóżko.
Przedostanie się do Ministerstwa nie było aż tak problematyczne jak zakładała. Wszyscy zdawali się zbyt pochłonięci swoimi sprawami, żeby zwracać uwagę na Lorien, która opierając się o drewnianą laseczkę, tuptała korytarzem na II piętrze. Nic dziwnego. Nie minął nawet tydzień od koszmarów tego co określano mianem Spalonej Nocy. Pokręciła zrezygnowana głową. Pieprzeni terroryści.
- Pani… Pani Mulciber?
Była już praktycznie pod drzwiami własnego gabinetu, kiedy lekko roztrzęsiony głos wyrwał ją z rozmyślań. Zatrzymała się tylko po to, żeby zmierzyć jednego z ulubionych Robertowych stażystów - jak dzieciak miał na imię? Henry? Harry? - dość surowym spojrzeniem. A przynajmniej tyle ile była w stanie, bo obładowali go prawdziwą stertą dokumentów, zupełnie jak ministerialnego muła. Dookoła głowy chłopaczka latał tabun samolocików z kolorowych karteczek samoprzylepnych. Dzieciak wyjrzał zza swojej papierowej wieży z przestrachem, ze wszystkich sił starając się nie patrzeć na jej jakże gustowny golf. Dobrze. Przynajmniej miał odrobinę instynktu samozachowawczego.
- Mam.. Pocztę. I akta. Kazali przekazać.
Nie odezwała się. Zamiast tego przepuściła Harry’ego w drzwiach. Z bliska wyglądał jakby nie spał od kilku dni, a sądząc po głosie wcale nie chciał tu dzisiaj być. Nic zresztą dziwnego. Podeszła za nim do biurka, natychmiast o wiele bardziej zainteresowana dokumentacją Koroleva, która spoczęła na blacie obok prywatnych listów i jakieś… paczki. Okej. Nie miała czasu się nią teraz zajmować. Odłożyła ją na bok, praktycznie od razu zapominając o przesyłce. Cokolwiek to było musiało trochę zaczekać.
Harry już praktycznie odetchnął z ulgą. Już się grzecznie pożegnał, już był jedną nogą poza gabinetem baby, która go przerażała nie mniej niż ci ludzie w maskach i pelerynach, którzy wypełzli na ulicę w piątek. Wolność była tuż tuż. Ale nim szczęśliwy zdołał opuścić pokój, Lorien podniosła głowę znad biurka.
- Ach, Harry. Mam dla ciebie bojowe zadanie.- Odezwała się tonem tak słodkim jak herbaciany ulepek, który pił sędzia Rowle. Wyprostował się, nie wiedząc do końca gdzie podziać wzrok. Na wprost miał Mulciber, uśmiechającą się do niego z tym fałszywym politowaniem. Po prawej makietę Azkabanu i wyjątkowo rozdrażnionych mieszkańców, z których dwójka uderzała łapkami o szybę, ewidentnie próbując się wydostać. Miał przeczucie, że wcale nie chciały się do niego przytulić, a co najwyżej przyssać się jak pijawki albo co gorszego! Więc uparcie patrzył w podłogę. Ale co mogło pójść nie tak? Przecież to nie mogło być nic strasznego. Na pewno sobie poradzi.
- S-słucham.- Starał się nie trząść. Szkoda, że mu tu nie wychodziło za dobrze.
- Bądź tak miły i poproś do mnie pana Moody’ego.
Co.
Zamarł, licząc, że się przesłyszał. Za jakie grzechy. Czy ona wiedziała co się działo aktualnie w biurze aurorów? Przecież oni go tam zjedzą! Jak nic. Przeżują, a potem wezmą i wyplują! To będzie jego koniec.
- Proszę Pani, ale jestem pewien, że pan Alastor…
- Och nie.- Przerwała mu natychmiast. Wróciła do leniwego przewracania kartek w teczce, aktualnie już kompletnie znudzona spanikowanym dzieciakiem. Tylko na jej twarzy błąkał się ten przerażający półuśmieszek, jakby doskonale wiedziała co robi.- Poproś do mnie Aarona Moody’ego.- Uniosła lekko brwi jakby chciała zapytać czy to wielki problem dla wielmożnego pana praktykanta, ale ostatecznie machnęła tylko ręką.- Możesz już iść.
No i poszedł nieszczęsny Harry prosto w paszczę lwa, wysłany na pewną śmierć.
A przynajmniej tak się czuł nerwowo zaglądając do pogrążonego w nie mniejszym chaosie co reszta Ministerstwa, Biura Aurorów, święcie przekonany, że żywcem stamtąd już nie wyjdzie.