22.03.2025, 16:17 ✶
Woody uwielbiał przejmować kontrolę nad sytuacją. Woody uwielbiał przełamywać bariery cudzej strefy komfortu. Woody uwielbiał kpić z ludzi (w oczywisty i nieoczywisty sposób).
Tyle że… tym razem nie miał nic złego na myśli. Czas spędzony w karocy rozgonił kipiące w nim emocje; rozpalało się w nim szybko, lecz równie szybko gasło. Nawet jeśli — jak tego dnia — bardzo chciał wypielęgnować w sobie gniew i urazę, to one wbrew jego woli uleciały (mimo że nie pozwolono mu, o zgrozo, otworzyć okna). Mimo najszczerszych chęci, nie należał do pamiętliwych ani małostkowych. Nie puszczał drobnych waśni w zapomnienie, one same tam odchodziły i nie umiał ich zatrzymać.
Szedł na tę kolację w sympatycznym humorze. Zaczął w końcu z Anthonym nawet rozmawiać, a nie burczeć pod nosem. Porada rzucenia pracy i absurdalnie długich wakacji nie była przecież do udzielania wrogom! Bo to naprawdę była solidna rada z głębi próżniaczego serca. Zniknęła zawiść, zniknęły dąsy. Zostało brutalne, choć serdeczne w swoich korzeniach poczucie humoru. I to ono wybuchło mu w twarz z taką siłą, że zdębiał. Brakło mu błyskotliwej odwijki, nie miał na to żadnego żartu w rękawie.
— Co z tobą jest nie tak? — odparował tylko, przybierając gniewny grymas.
Lecz za tą maską gniewu nie było gniewu, a o wiele mniej przyjemny bukiet skomplikowanych odczuć.
Woody Tarpaulin uwielbiał się gniewać, to było takie wygodne: dać się porwać ślepemu szałowi, huknąć, grzmotnąć i ochłonąć. Ta emocja była prosta, atawistyczna, przebiegała zawsze tak samo i nie wymagała od niego refleksji, a fizycznego rozładowania napięcia. Anthony tymczasem wepchnął go w coś o wiele gorszego. Do wydostania się z tej pułapki nie wystarczyło uwolnić bestii i dać jej się wyszaleć. Spętał go poczuciem winy, tak samo jak pętała go przed laty Tessa. Nie, nie pętała go ani Tessa, ani Tony — on sam się w to wpierdalał brakiem wyczucia, a potem nie potrafił wyjść. Tak, lata mijały, a on wciąż nie nauczył się wychodzić z tych sideł. Umiał tylko przemalować się na barwy gniewu i dlatego jego miejsce było na Nokturnie; tam jego język rozwiązywania problemów był cenny.
— Co za pierdolenie. Niech Morpheus przestanie o mnie pierdolić! Nie po to wyjebałem z waszego cyrku, żebyście o mnie wciąż pierdolili! — fuknął mu jeszcze na odchodnym.
Dał mu iść przed siebie, bo co miał zrobić? Stał tam z groźnie ściągniętymi brwiami, odziany w pogardę i nonszalancję. Bo wali go to, pierdoli go ta cała szopka. Jebane konwenansiki, brak poczucia humoru i dystansu. Wydelikacone skurwysyny i ich fochy. Opluć to mało.
I został sam, a wkrótce odkrył, że nie wie, gdzie iść dalej. Ruszył więc niechętnie po śladach Shafiqa, a im dalej szedł, tym więcej sensów wyłuskiwał z ich utarczki. Nie był aż tak w ciemię bity, aby nie skojarzyć faktów. Nie mianowali go detektywem bez powodu (a powodem tym nie był nepotyzm).
Im dalej szedł, tym trudniej było stawiać kolejne kroki, grzązł w tym pierdolonym piachu wsypującym się do butów. Poddał się, zostając w odaleniu, na tyle blisko podszedł jednak, aby zobaczyć Anthony’ego i usłyszeć go.
— Nie chcę jej odzyskać! Możesz ją mieć! Nie dbam o to! — darł się, próbując przebić głosem szum fal rozbijających się o wybrzeże i wiatr złośliwie szarpiący słowa (oraz kapelusz, który musiał przytrzymać ręką). — Chociaż zaczynam wątpić! Czy to jej chcesz! Możesz mieć, kogo chcesz! Morpheus ci ufa! To i ja ci zaufam! Oślizgła gnido! — A było to najbardziej pieszczotliwe oślizgła gnido, jakie mogliście w życiu usłyszeć.
Tyle że… tym razem nie miał nic złego na myśli. Czas spędzony w karocy rozgonił kipiące w nim emocje; rozpalało się w nim szybko, lecz równie szybko gasło. Nawet jeśli — jak tego dnia — bardzo chciał wypielęgnować w sobie gniew i urazę, to one wbrew jego woli uleciały (mimo że nie pozwolono mu, o zgrozo, otworzyć okna). Mimo najszczerszych chęci, nie należał do pamiętliwych ani małostkowych. Nie puszczał drobnych waśni w zapomnienie, one same tam odchodziły i nie umiał ich zatrzymać.
Szedł na tę kolację w sympatycznym humorze. Zaczął w końcu z Anthonym nawet rozmawiać, a nie burczeć pod nosem. Porada rzucenia pracy i absurdalnie długich wakacji nie była przecież do udzielania wrogom! Bo to naprawdę była solidna rada z głębi próżniaczego serca. Zniknęła zawiść, zniknęły dąsy. Zostało brutalne, choć serdeczne w swoich korzeniach poczucie humoru. I to ono wybuchło mu w twarz z taką siłą, że zdębiał. Brakło mu błyskotliwej odwijki, nie miał na to żadnego żartu w rękawie.
— Co z tobą jest nie tak? — odparował tylko, przybierając gniewny grymas.
Lecz za tą maską gniewu nie było gniewu, a o wiele mniej przyjemny bukiet skomplikowanych odczuć.
Woody Tarpaulin uwielbiał się gniewać, to było takie wygodne: dać się porwać ślepemu szałowi, huknąć, grzmotnąć i ochłonąć. Ta emocja była prosta, atawistyczna, przebiegała zawsze tak samo i nie wymagała od niego refleksji, a fizycznego rozładowania napięcia. Anthony tymczasem wepchnął go w coś o wiele gorszego. Do wydostania się z tej pułapki nie wystarczyło uwolnić bestii i dać jej się wyszaleć. Spętał go poczuciem winy, tak samo jak pętała go przed laty Tessa. Nie, nie pętała go ani Tessa, ani Tony — on sam się w to wpierdalał brakiem wyczucia, a potem nie potrafił wyjść. Tak, lata mijały, a on wciąż nie nauczył się wychodzić z tych sideł. Umiał tylko przemalować się na barwy gniewu i dlatego jego miejsce było na Nokturnie; tam jego język rozwiązywania problemów był cenny.
— Co za pierdolenie. Niech Morpheus przestanie o mnie pierdolić! Nie po to wyjebałem z waszego cyrku, żebyście o mnie wciąż pierdolili! — fuknął mu jeszcze na odchodnym.
Dał mu iść przed siebie, bo co miał zrobić? Stał tam z groźnie ściągniętymi brwiami, odziany w pogardę i nonszalancję. Bo wali go to, pierdoli go ta cała szopka. Jebane konwenansiki, brak poczucia humoru i dystansu. Wydelikacone skurwysyny i ich fochy. Opluć to mało.
I został sam, a wkrótce odkrył, że nie wie, gdzie iść dalej. Ruszył więc niechętnie po śladach Shafiqa, a im dalej szedł, tym więcej sensów wyłuskiwał z ich utarczki. Nie był aż tak w ciemię bity, aby nie skojarzyć faktów. Nie mianowali go detektywem bez powodu (a powodem tym nie był nepotyzm).
Im dalej szedł, tym trudniej było stawiać kolejne kroki, grzązł w tym pierdolonym piachu wsypującym się do butów. Poddał się, zostając w odaleniu, na tyle blisko podszedł jednak, aby zobaczyć Anthony’ego i usłyszeć go.
— Nie chcę jej odzyskać! Możesz ją mieć! Nie dbam o to! — darł się, próbując przebić głosem szum fal rozbijających się o wybrzeże i wiatr złośliwie szarpiący słowa (oraz kapelusz, który musiał przytrzymać ręką). — Chociaż zaczynam wątpić! Czy to jej chcesz! Możesz mieć, kogo chcesz! Morpheus ci ufa! To i ja ci zaufam! Oślizgła gnido! — A było to najbardziej pieszczotliwe oślizgła gnido, jakie mogliście w życiu usłyszeć.
piw0 to moje paliwo