26.04.2025, 15:18 ✶
Nie po to Woody wydostawał się z pęt społecznej przyzwoitości, aby teraz przejmować się ludzkimi spojrzeniami. A już na pewno nie spojrzeniami bandy italskich wieśniaków. Nawet jeśli który z nich zrozumiał, o czym toczy się rozmowa, to i cóż z tego. Nigdy ich więcej nie zobaczą na oczy, a żadne doczesne chichoty nie przebijały się pod skórę Tarpa.
I oczywiście: to o niej mówił. Zawsze o niej mówił, zawsze była gdzieś z tyłu jego głowy. Zawsze ona. Czy kobieta była obecna w jego codzienności osobiście, czy też nie, myśl o niej zawsze mu towarzyszyła. Wszystko w jakimś stopniu odnosił do niej, do jej sądów, do jakiegoś fragmentu ich tak długiego wspólnego życia. Spletli się w nim tak mocno, że Quintessa miała naznaczyć już całą resztę jego doświadczenia, choćby tylko pośrednio. Była głosem jego wewnętrznego monologu, gdy trzeba było pohamować nieokiełznane żywioły rozsądkiem i zatrzymać go na krawędzi kolejnego głupstwa. Jeśli istniały w nim jakieś granice, to wyznaczały je jej usta przy jego uchu, które szeptały kojące: daj spokój, Woodrow, gdy jego temeperament zaczynał krzesać pierwsze iskry.
— Nie mamy, o czym rozmawiać — podsumował defensywnie pouczenia Shafiqa, urażony tym, że ten zarozumiały człowiek śmiał się poczuć w prawie do częstowania go swoimi złotymi radami. — Nie ma, o czym rozmawiać. Nie da się wrócić z Nokturnu. Na pewno nie do jebanej Warowni. Nie do tego domu płot w płot z Godrykiem. — Znów poczuł języki gniewu liżące jego nerwy, kuszące do podjęcia walki.
Daj spokój, Woodrow.
Lubili go. Tessa go lubiła. Widziała w nim coś pozytywnego, coś godnego jej sympatii. Czy nie powinien chociaż spróbować tego zrozumieć? Sam szczycił się w swoim sercu tym, że rozumie niezrozumianych, przytula odrzuconych i trudnych. Potrafił wybaczać rabusiom i kanciarzom, a nie znalazłby w sobie cienia sympatii dla człowieka, za którym przepadało tylu jego bliskich? Chciał czy nie chciał, Anthony Shafiq był nieodłączną częścią krajobrazu jego życia i gdy spróbował sobie wyobrazić rzeczywistość bez niego, ukuło go lekkie poczucie pustki.
— A niech mnie, że też bym za tobą pojechał na koniec świata. A co! — zawyrokował w końcu. Objął go ramieniem i przyciągnął do siebie uścisku, krótkim i krzepkim, jak brat z bratem wymienia męskie pozdrowienie. Romantyzm chwili burzył tylko zapach stęchłego potu niemytego od długich godzin mężczyzny. Gdy Woody puścił Anthony’ego, ustawił się u jego boku, twarzą w stronę, z której przyszli, ku pizzerii. — Dobrze ci Morpheus powiedział. Mam akceptację. Będę wspierał waszą zażyłość — dodał konspiracyjnym szeptem, tak aby tej części już nikt na plaży na pewno nie usłyszał. — To my dwaj jesteśmy prawie rodzina, się okazuje. I obiecałeś mi obiad.
I oczywiście: to o niej mówił. Zawsze o niej mówił, zawsze była gdzieś z tyłu jego głowy. Zawsze ona. Czy kobieta była obecna w jego codzienności osobiście, czy też nie, myśl o niej zawsze mu towarzyszyła. Wszystko w jakimś stopniu odnosił do niej, do jej sądów, do jakiegoś fragmentu ich tak długiego wspólnego życia. Spletli się w nim tak mocno, że Quintessa miała naznaczyć już całą resztę jego doświadczenia, choćby tylko pośrednio. Była głosem jego wewnętrznego monologu, gdy trzeba było pohamować nieokiełznane żywioły rozsądkiem i zatrzymać go na krawędzi kolejnego głupstwa. Jeśli istniały w nim jakieś granice, to wyznaczały je jej usta przy jego uchu, które szeptały kojące: daj spokój, Woodrow, gdy jego temeperament zaczynał krzesać pierwsze iskry.
— Nie mamy, o czym rozmawiać — podsumował defensywnie pouczenia Shafiqa, urażony tym, że ten zarozumiały człowiek śmiał się poczuć w prawie do częstowania go swoimi złotymi radami. — Nie ma, o czym rozmawiać. Nie da się wrócić z Nokturnu. Na pewno nie do jebanej Warowni. Nie do tego domu płot w płot z Godrykiem. — Znów poczuł języki gniewu liżące jego nerwy, kuszące do podjęcia walki.
Daj spokój, Woodrow.
Lubili go. Tessa go lubiła. Widziała w nim coś pozytywnego, coś godnego jej sympatii. Czy nie powinien chociaż spróbować tego zrozumieć? Sam szczycił się w swoim sercu tym, że rozumie niezrozumianych, przytula odrzuconych i trudnych. Potrafił wybaczać rabusiom i kanciarzom, a nie znalazłby w sobie cienia sympatii dla człowieka, za którym przepadało tylu jego bliskich? Chciał czy nie chciał, Anthony Shafiq był nieodłączną częścią krajobrazu jego życia i gdy spróbował sobie wyobrazić rzeczywistość bez niego, ukuło go lekkie poczucie pustki.
— A niech mnie, że też bym za tobą pojechał na koniec świata. A co! — zawyrokował w końcu. Objął go ramieniem i przyciągnął do siebie uścisku, krótkim i krzepkim, jak brat z bratem wymienia męskie pozdrowienie. Romantyzm chwili burzył tylko zapach stęchłego potu niemytego od długich godzin mężczyzny. Gdy Woody puścił Anthony’ego, ustawił się u jego boku, twarzą w stronę, z której przyszli, ku pizzerii. — Dobrze ci Morpheus powiedział. Mam akceptację. Będę wspierał waszą zażyłość — dodał konspiracyjnym szeptem, tak aby tej części już nikt na plaży na pewno nie usłyszał. — To my dwaj jesteśmy prawie rodzina, się okazuje. I obiecałeś mi obiad.
piw0 to moje paliwo