19.11.2023, 03:45 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.11.2023, 03:46 przez Mavelle Bones.)
Co miała na myśli? I czy w ogóle powinna się tym dzielić? Czy kolejne słowa nie będą stanowiły kolejnego zarzewia nieporozumień? Chwilami odnosiła wrażenie, że ze słów wynikały tylko problemy, ale też i ich brak również nie sprawiał, że wszystko układało się jak najlepiej. Z drugiej strony… czasem łatwiej było porozumieć się gestem aniżeli słowem.
Czasem.
Ale skoro już rozmawiali, skoro w zasadzie nie byli razem, skoro w teorii nie musiała się starać, by mocniej scementować wiązek… skoro w teorii byli już dla siebie tylko przyjaciółmi? W teorii, bo gdyby nie to, co teraz do siebie czuli, to zapewne nigdy by już o tym nie rozmawiali. Zapewne.
- Że nie zamierzam być tą, która się wczepia w zajętego mężczyznę, byleby za wszelką cenę uwiązać go do siebie. Po prostu… cholera, mam wrażenie, że tobie to by łatwiej było pokazać niż powiedzieć, gdyby się tylko dało – żachnęła się. W jej umyśle to brzmiało prosto: zajęty facet był zajęty i koniec, kropka. Nie robiło się do niego słodkich oczu, nie sugerowało się, że może napić się miodu i skąd indziej – Po prostu tego się nie robi. Przyznałeś, że kogoś masz, więc…to powinno kończyć jakąkolwiek dyskusję. Nie dlatego, że ty to ty, że między nami było, jak było, tylko po prostu tu jest granica – podjęła próbę wyjaśnienia. Tylko czy na pewno brzmiała przekonująco? Usta mówiły jedno, ale słowa słowami, niekoniecznie oddawały w pełni rzeczywistość. Bo za ich fasadą przecież kryły się myśli, pragnienia, odległe od tego, co właśnie wypowiedziała...
- Chyba już taka po prostu jestem – mruknęła bez większego przekonania. Dlaczego? Nie powiedziała tego na głos (znów!), ale jeśli się odpowiednio zastanowić, wejrzeć dość głęboko w samą siebie, to… och, cóż. Mogło chodzić o chęć… ochrony? Niezwalania na głowy bliskich jej własnych problemów, z którymi uważała, iż powinna poradzić sobie sama? Czy coś w ten deseń? Czasem, owszem, uchylała drzwi i dopuszczała do siebie, zwłaszcza w tych chwilach, kiedy czuła, że to za dużo, że to się już przelewa, ale przeważnie… przeważnie milczała.
I o ile milczenie może się sprawdzić w zwykłym gronie przyjaciół, to jednak w związku? W momencie,w którym dwójka ludzi ze sobą nie rozmawia i są stawiane mury… cóż, jeszcze względnie da się to zrozumieć, gdy są sobie wzajemnie narzuceni przez rodzinę, ale jeśli to był ich wybór? To czy wtedy naprawdę to ma sens…?
To nie była lekka rozmowa, wręcz przeciwnie - pełna smutku, kłębiących się pragnień, tęsknoty i dawnych żali. A jednak, gdy padły te słowa o zjadaniu innych... parsknęła z rozbawieniem. Z jakiegoś powodu ją to rozśmieszyło, choć w zasadzie raczej nie powinno. Ot, identyczna kategoria, co przypadki chociażby potykających się i upadających ludzi, robiących sobie tym krzywdę, a jednak... jednak gdzieś w środku to bawiło, choć doskonale się wiedziało, że to było tak samo śmieszne, jak topiący się śnieg.
- Minął ledwie tydzień, może jeszcze nie zdążyłam odpowiednio zgłodnieć... - odparła niby to poważnym tonem, ale w oczach miała dość wesołe iskierki. Przynajmniej przez chwilę. Krótką chwilę, stłamszoną przez cała tę atmosferę pomiędzy nimi.
Uległa. Nie protestowała, kiedy złapał ją za dłoń, nie oponowała, gdy ustawił między swymi nogami. Kiedyś… kiedyś by się pewnie roześmiała, zmierzwiła włosy, cmoknęła w czoło, czubek głowy bądź pochyliła się, by skraść całusa. Kiedyś. Teraz… teraz balansowała na granicy pomiędzy własnymi pragnieniami, przeszłością oraz zwykłą, najzwyklejszą w świecie przyzwoitością.
Zacisnęła palce, utrwalając ich splecenie. Ciepła dłoń, zimna dłoń, tak blisko, tak daleko, chciała i nie chciała, pragnęła, ale nie powinna… można od tego dostać pierdolca, jeśli nawet nie bilet prosto do Lecznicy Dusz, zwłaszcza w połączeniu z całym tym burdelem, który rozgrywał się wokół.
I może puścił, ale… ale Bones nie chciała puszczać, przeciągnęła ten moment jeszcze o sekundę, dwie, zanim i jej dłoń opadła wzdłuż boku. I do tego jeszcze przepraszał.
- Allie - przełknęła ślinę. I nagle odniosła wrażenie, że zasycha jej w ustach. Bo to nie tak, że całkiem nie chciała. Znaczy... Tak i nie. Dawna Mavelle by się zaparła i stwierdziła, że nie, koniec, nie ma mowy, nie będzie wracać do Moody'ego, bo zaraz się wezmą i pozabijają. Nawet jeśli wciąż coś do niego czuła, nawet jeśli koniec końców okazywał się być znacznie lepszym partnerem niż ten, do którego odeszła i który dołożył ostatni kamyczek do ogródka związków Bones. Choć może raczej, tak naprawdę, zrobił to Voldemort, bo jak w świecie, w którym trudno już komukolwiek zaufać, zbudować relację, w której zaufanie przecież powinno być podstawą? A co dopiero stworzyć rodzinę? To nie tak, że jej nie chciała, że nie rozważała nigdy małych Bonesiątek (choć w tym bardzo konkretnym przypadku: Moody'ątek, choć znów, wiedza, jaką miała, oraz to, jaki Alastor był, naprawdę kazała się parę razy dobrze zastanowić nad powołaniem do życia kolejnego pokolenia) – Powiedziałam, że próbuję być rozsądna, nie, że nie chcę. Jakaś część mnie chce. Naprawdę chce. Wyrywa się do ciebie, błaga o to, żebym ściągnęła cię z tej huśtawki i już nigdy nie wypuszczała. Każe przymknąć oko na twoje zwyczaje, choć jednocześnie wie, że to twoje cholerne znikanie i tak będzie mnie przyprawiać o szał. Każe zapomnieć, że jest inna. A tamto Yule? – westchnęła ciężko. O tak, była zła. Ale czy można się dziwić? Jej świat był inny, bardziej rodzinny, nic więc dziwnego, że chciała mieć u boku kogoś, kogo oczyma wyobraźni widziała wtedy jako towarzysza na długie lata. Może na całe życie? No i na litość matki, to było Yule. Nie bieganie za jajkami w Ostarę, nie porywy namiętności w Beltane, tylko coś o wiele cieplejszego, mimo bezkresu zimna za oknem, coś grzejącego serce w chwili, kiedy wydaje się, że wiosna nie nadejdzie nigdy – Naprawdę mi wtedy zależało – wyrzekła dziwnie miękko. Bez złości. Bo Moody był, jaki był, a to… no, czasu nie zmieni, czy jest więc sens się frustrować o coś sprzed lat? Wbijałaby tylko mocniej klin pomiędzy nich – a tak łatwo od siebie to jednak nie mogli się uwolnić, choćby nawet pragnęli.
Jak nie praca, to łączył ich przecież Zakon.
- Lubić? – nie dało się nie wyczuć pewnej goryczy w głosie. Ostatnio wydarzyło się tyle zła, że wręcz trudno było kierować spojrzenie w stronę jakichkolwiek istot wyższych z nadzieją, że pochylą się nad tymi, którzy zanoszą do nich prośby – Śmiem mieć wątpliwości, czy cokolwiek ją to wszystko obchodzi, o ile w ogóle istnieje – bo bogów, najwyraźniej, można było zabić. Chyba że tamta kobieta wcale nie zaliczała się do grona bogów, lecz tego Bones najzwyczajniej w świecie nie wiedziała, nie była pewna, ot, goniła własny ogon, gubiąc się w domysłach.
Choć na dłuższą metę to już chyba wszystko jedno: stało się, Dzban zrobił swoje, teraz przyjdzie zebrać to, co zasiał.
- W każdym razie… naprawdę bym chciała widzieć to wszystko jak ty. Tylko że dla mnie to nie jest takie proste. Bo jeśli to czar, klątwa, cokolwiek, jeśli to nie jest prawdziwe, to gdy przeminie - co zostanie z tego, co czujemy teraz? Nic? Paląca nienawiść? – tu zabrzmiała bardzo gorzko. O ile świat Moody’ego najwyraźniej było wiele prostszy, tak w oczach Bones… za dużo splotów, za dużo zależności, za dużo „jeśli”, bo nawet magia Beltane nie potrafiła sprawić, iż zapomniała o przeszłości. Tak, próbowała być rozsądna. Próbowała pamiętać: Moody był zajęty. Próbowała mieć na uwadze, że jeśli ulegną temu, co tak bezlitośnie popychało ich do siebie, to mogą pozostać zgliszcza nie do odbudowania.
Dlatego to było takie trudne.
Dlatego w oczach miała wymalowany żal – ale nie żal z powodu tego, co sobie zrobili, tylko żal nad tym, że ich ścieżki najwyraźniej były wybitnie popierdolone, co nie pozwalało jej tak po prostu wyłączyć myślenia i poddać się chwili.
Bo pragnęła, naprawdę pragnęła – i to też było w jej oczach.
- Przepraszam - wychrypiała, cofając się, żeby móc przestąpić krok w bok i usiąść ponownie na huśtawce, z paskudnym poczuciem, że aktualnie nie nadaje się do niczego. Rozmów, pracy, walki, czegokolwiek. A do roztrząsania uczuć to chyba najmniej – [b]Chyba znowu próbowałam zrzucić na ciebie[b] – nie ma jak autorefleksja, po tym wszystkim, co z siebie wyrzuciła. Bo niby chciała, ale też nie powiedziała wprost „a chrzanić Księżyc i wszystkich innych bogów, chrzanić przeznaczenie i wróżbitów, dajmy się ponieść temu, co czujemy”.
@Alastor Moody
Czasem.
Ale skoro już rozmawiali, skoro w zasadzie nie byli razem, skoro w teorii nie musiała się starać, by mocniej scementować wiązek… skoro w teorii byli już dla siebie tylko przyjaciółmi? W teorii, bo gdyby nie to, co teraz do siebie czuli, to zapewne nigdy by już o tym nie rozmawiali. Zapewne.
- Że nie zamierzam być tą, która się wczepia w zajętego mężczyznę, byleby za wszelką cenę uwiązać go do siebie. Po prostu… cholera, mam wrażenie, że tobie to by łatwiej było pokazać niż powiedzieć, gdyby się tylko dało – żachnęła się. W jej umyśle to brzmiało prosto: zajęty facet był zajęty i koniec, kropka. Nie robiło się do niego słodkich oczu, nie sugerowało się, że może napić się miodu i skąd indziej – Po prostu tego się nie robi. Przyznałeś, że kogoś masz, więc…to powinno kończyć jakąkolwiek dyskusję. Nie dlatego, że ty to ty, że między nami było, jak było, tylko po prostu tu jest granica – podjęła próbę wyjaśnienia. Tylko czy na pewno brzmiała przekonująco? Usta mówiły jedno, ale słowa słowami, niekoniecznie oddawały w pełni rzeczywistość. Bo za ich fasadą przecież kryły się myśli, pragnienia, odległe od tego, co właśnie wypowiedziała...
- Chyba już taka po prostu jestem – mruknęła bez większego przekonania. Dlaczego? Nie powiedziała tego na głos (znów!), ale jeśli się odpowiednio zastanowić, wejrzeć dość głęboko w samą siebie, to… och, cóż. Mogło chodzić o chęć… ochrony? Niezwalania na głowy bliskich jej własnych problemów, z którymi uważała, iż powinna poradzić sobie sama? Czy coś w ten deseń? Czasem, owszem, uchylała drzwi i dopuszczała do siebie, zwłaszcza w tych chwilach, kiedy czuła, że to za dużo, że to się już przelewa, ale przeważnie… przeważnie milczała.
I o ile milczenie może się sprawdzić w zwykłym gronie przyjaciół, to jednak w związku? W momencie,w którym dwójka ludzi ze sobą nie rozmawia i są stawiane mury… cóż, jeszcze względnie da się to zrozumieć, gdy są sobie wzajemnie narzuceni przez rodzinę, ale jeśli to był ich wybór? To czy wtedy naprawdę to ma sens…?
To nie była lekka rozmowa, wręcz przeciwnie - pełna smutku, kłębiących się pragnień, tęsknoty i dawnych żali. A jednak, gdy padły te słowa o zjadaniu innych... parsknęła z rozbawieniem. Z jakiegoś powodu ją to rozśmieszyło, choć w zasadzie raczej nie powinno. Ot, identyczna kategoria, co przypadki chociażby potykających się i upadających ludzi, robiących sobie tym krzywdę, a jednak... jednak gdzieś w środku to bawiło, choć doskonale się wiedziało, że to było tak samo śmieszne, jak topiący się śnieg.
- Minął ledwie tydzień, może jeszcze nie zdążyłam odpowiednio zgłodnieć... - odparła niby to poważnym tonem, ale w oczach miała dość wesołe iskierki. Przynajmniej przez chwilę. Krótką chwilę, stłamszoną przez cała tę atmosferę pomiędzy nimi.
Uległa. Nie protestowała, kiedy złapał ją za dłoń, nie oponowała, gdy ustawił między swymi nogami. Kiedyś… kiedyś by się pewnie roześmiała, zmierzwiła włosy, cmoknęła w czoło, czubek głowy bądź pochyliła się, by skraść całusa. Kiedyś. Teraz… teraz balansowała na granicy pomiędzy własnymi pragnieniami, przeszłością oraz zwykłą, najzwyklejszą w świecie przyzwoitością.
Zacisnęła palce, utrwalając ich splecenie. Ciepła dłoń, zimna dłoń, tak blisko, tak daleko, chciała i nie chciała, pragnęła, ale nie powinna… można od tego dostać pierdolca, jeśli nawet nie bilet prosto do Lecznicy Dusz, zwłaszcza w połączeniu z całym tym burdelem, który rozgrywał się wokół.
I może puścił, ale… ale Bones nie chciała puszczać, przeciągnęła ten moment jeszcze o sekundę, dwie, zanim i jej dłoń opadła wzdłuż boku. I do tego jeszcze przepraszał.
- Allie - przełknęła ślinę. I nagle odniosła wrażenie, że zasycha jej w ustach. Bo to nie tak, że całkiem nie chciała. Znaczy... Tak i nie. Dawna Mavelle by się zaparła i stwierdziła, że nie, koniec, nie ma mowy, nie będzie wracać do Moody'ego, bo zaraz się wezmą i pozabijają. Nawet jeśli wciąż coś do niego czuła, nawet jeśli koniec końców okazywał się być znacznie lepszym partnerem niż ten, do którego odeszła i który dołożył ostatni kamyczek do ogródka związków Bones. Choć może raczej, tak naprawdę, zrobił to Voldemort, bo jak w świecie, w którym trudno już komukolwiek zaufać, zbudować relację, w której zaufanie przecież powinno być podstawą? A co dopiero stworzyć rodzinę? To nie tak, że jej nie chciała, że nie rozważała nigdy małych Bonesiątek (choć w tym bardzo konkretnym przypadku: Moody'ątek, choć znów, wiedza, jaką miała, oraz to, jaki Alastor był, naprawdę kazała się parę razy dobrze zastanowić nad powołaniem do życia kolejnego pokolenia) – Powiedziałam, że próbuję być rozsądna, nie, że nie chcę. Jakaś część mnie chce. Naprawdę chce. Wyrywa się do ciebie, błaga o to, żebym ściągnęła cię z tej huśtawki i już nigdy nie wypuszczała. Każe przymknąć oko na twoje zwyczaje, choć jednocześnie wie, że to twoje cholerne znikanie i tak będzie mnie przyprawiać o szał. Każe zapomnieć, że jest inna. A tamto Yule? – westchnęła ciężko. O tak, była zła. Ale czy można się dziwić? Jej świat był inny, bardziej rodzinny, nic więc dziwnego, że chciała mieć u boku kogoś, kogo oczyma wyobraźni widziała wtedy jako towarzysza na długie lata. Może na całe życie? No i na litość matki, to było Yule. Nie bieganie za jajkami w Ostarę, nie porywy namiętności w Beltane, tylko coś o wiele cieplejszego, mimo bezkresu zimna za oknem, coś grzejącego serce w chwili, kiedy wydaje się, że wiosna nie nadejdzie nigdy – Naprawdę mi wtedy zależało – wyrzekła dziwnie miękko. Bez złości. Bo Moody był, jaki był, a to… no, czasu nie zmieni, czy jest więc sens się frustrować o coś sprzed lat? Wbijałaby tylko mocniej klin pomiędzy nich – a tak łatwo od siebie to jednak nie mogli się uwolnić, choćby nawet pragnęli.
Jak nie praca, to łączył ich przecież Zakon.
- Lubić? – nie dało się nie wyczuć pewnej goryczy w głosie. Ostatnio wydarzyło się tyle zła, że wręcz trudno było kierować spojrzenie w stronę jakichkolwiek istot wyższych z nadzieją, że pochylą się nad tymi, którzy zanoszą do nich prośby – Śmiem mieć wątpliwości, czy cokolwiek ją to wszystko obchodzi, o ile w ogóle istnieje – bo bogów, najwyraźniej, można było zabić. Chyba że tamta kobieta wcale nie zaliczała się do grona bogów, lecz tego Bones najzwyczajniej w świecie nie wiedziała, nie była pewna, ot, goniła własny ogon, gubiąc się w domysłach.
Choć na dłuższą metę to już chyba wszystko jedno: stało się, Dzban zrobił swoje, teraz przyjdzie zebrać to, co zasiał.
- W każdym razie… naprawdę bym chciała widzieć to wszystko jak ty. Tylko że dla mnie to nie jest takie proste. Bo jeśli to czar, klątwa, cokolwiek, jeśli to nie jest prawdziwe, to gdy przeminie - co zostanie z tego, co czujemy teraz? Nic? Paląca nienawiść? – tu zabrzmiała bardzo gorzko. O ile świat Moody’ego najwyraźniej było wiele prostszy, tak w oczach Bones… za dużo splotów, za dużo zależności, za dużo „jeśli”, bo nawet magia Beltane nie potrafiła sprawić, iż zapomniała o przeszłości. Tak, próbowała być rozsądna. Próbowała pamiętać: Moody był zajęty. Próbowała mieć na uwadze, że jeśli ulegną temu, co tak bezlitośnie popychało ich do siebie, to mogą pozostać zgliszcza nie do odbudowania.
Dlatego to było takie trudne.
Dlatego w oczach miała wymalowany żal – ale nie żal z powodu tego, co sobie zrobili, tylko żal nad tym, że ich ścieżki najwyraźniej były wybitnie popierdolone, co nie pozwalało jej tak po prostu wyłączyć myślenia i poddać się chwili.
Bo pragnęła, naprawdę pragnęła – i to też było w jej oczach.
- Przepraszam - wychrypiała, cofając się, żeby móc przestąpić krok w bok i usiąść ponownie na huśtawce, z paskudnym poczuciem, że aktualnie nie nadaje się do niczego. Rozmów, pracy, walki, czegokolwiek. A do roztrząsania uczuć to chyba najmniej – [b]Chyba znowu próbowałam zrzucić na ciebie[b] – nie ma jak autorefleksja, po tym wszystkim, co z siebie wyrzuciła. Bo niby chciała, ale też nie powiedziała wprost „a chrzanić Księżyc i wszystkich innych bogów, chrzanić przeznaczenie i wróżbitów, dajmy się ponieść temu, co czujemy”.
@Alastor Moody