• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.08.1972] i klonom ręce opadły || Ambroise & Regina

[01.08.1972] i klonom ręce opadły || Ambroise & Regina
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
03.11.2024, 18:39  ✶  
Postąpiła całkiem właściwie. On również nie przyjąłby więcej pomocy i przysług niż to konieczne. Jeżeli sądziła, że da radę zawalczyć z wewnętrznym zimnem bez dodatkowych rekwizytów w postaci warstw ubrań to nie planował jej tego wciskać na siłę.
Po prostu kiwnął głową. Nie proponował jej już więcej materialnego wsparcia prócz ramienia, na którym mogła się oprzeć. Nie pamiętał, gdzie ma jakieś chusteczki a ona chyba nie przejmowała się tym tak bardzo, żeby musiał zwracać jej uwagę na zasmarkany nos czy załzawione oczy.
Tak właściwie to im mniej komentował stan, w którym się znajdowała tym lepiej. Nie chciał pogarszać sytuacji. Nikt nie czułby się komfortowo z czymś takim. Ambroise być może nie był mistrzem empatii, ale miał w sobie dużo dyskrecji, nawet jeśli niektóre jego spojrzenia potrafiły być wyjątkowo wymowne i nie zawsze nad tym panował.
- Wyciągasz właściwe wnioski na przyszłość - odrzekł, co w teorii miało być jakimś pocieszeniem. - Już zawsze będziesz pamiętać kształt listków. To nauka przez praktykę. Bolesna, ale dobra jak wszystkie. Mało który botanik ma taką okazję - zawyrokował, bo większość tych ludzi nie miała okazji wpaść w krzaki kwitnącej samotniczki.
Tymczasem Regina spełniła mokre marzenie części młodych badaczy flory. Może trochę za bardzo w praktyce, ale niektórzy daliby się za to pokroić. Napisaliby o tym długą i nudną książkę, o ile nie podcięliby sobie żył papierem ani nie wbili pióra w gardło.
- Przynajmniej kilka godzin - odpowiedział zgodnie z prawdą, nawet nie starał się brzmieć entuzjastycznie, bo to oznaczało dyskomfort nie tylko dla kobiety, lecz również dla niego. - Wiele zależy od tego jak podejdziesz do tego, co czujesz. Jeśli dasz się temu ponieść to możliwe, że czeka nas fascynująca noc - tu również nie próbował być przesadnie optymistyczny, ale świadomie dawał jej przy tym do zrozumienia, że skoro mają układ to zamierza dotrzymać swojej strony umowy - niezależnie od tego jak długo by to trwało.
Dzień zbliżał się ku końcowi, niedługo miał zapaść wieczór, więc rokowania nie były raczej zbyt optymistyczne. Jeśli już chciała wpadać w pylące krzaki to najlepiej byłoby, żeby zrobiła to z samego rana. W innym wypadku Ambroise raczej przewidywał, że załatwienie całej sprawy może im zająć tak długo, że zastanie ich ciemna noc, gdy już wszystko zacznie odpuszczać i kobieta się nareszcie uspokoi.
Prawdę mówiąc to było całkiem zabawną ironią losu, bo zazwyczaj nie stronił od spędzania nocy w towarzystwie panien. Natomiast w tym wypadku nie był ani trochę entuzjastycznie nastawiony do takiego obrotu spraw. Na tyle, że nawet nie próbował żartować z tego jakże uroczego zrządzenia losu.
Zresztą nie był tego typu człowiekiem. Nie obnosił się ze swoją flirciarską naturą tam, gdzie to było żenujące i szczeniackie. Dowcipy o dzieleniu łóżka bawiły go wyłącznie w konkretnych sytuacjach i przy swoich ludziach, ewentualnie w momencie, w którym taka sugestia skierowana do jakiejś dzierlatki spotkałaby się z rumieńcem i dyskretnie zapraszającym spojrzeniem skierowanym na schody na górę.
W ostatnim czasie raczej podtrzymywał niezobowiązujący styl życia z bardzo czystych pobudek. Prawdę mówiąc nawet nie próbował się oszukiwać, że sprawiało mu to tak wiele frajdy jak we wczesnej młodości. Podchodził do tego znacznie bardziej gorzko, na swój sposób nie mogąc do końca uciec przed wrażeniem emocjonalnej degradacji.
Zapijanej procentami, które sprzyjały wzrostowi wrażenia samotności i potrzeby fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Potem kolejną porcją alkoholu rozluźniającego ruchy i kierunkującego myśli na czyny. Krótkotrwałe, jednorazowe, wystarczające do tego, aby na chwilę poczuć się lepiej. Zawsze to było lepsze niż nic.
Gdyby nie stan, w którym znajdowała się kobieta i okoliczności, w których się znajdowali wcale nie wykluczał, że podjąłby jakąś bajerę. Na początku bardzo wysublimowaną, żeby w ogóle wyczuć grunt i w razie czego tego nie ciągnąć, gdyby okazała się zajęta (do zajętych nie podbijał), innej orientacji (tu też nie pchał się z butami i nie próbował nic udowadniać) albo po prostu czysto niezainteresowana.
W każdym innym przypadku? Gdyby nie słaniała się na nogach, nie była pogrążona w bardzo depresyjnym smutku i nie wymagała profesjonalnego, chłodnego podejścia? Mogłaby mieć w sobie wystarczająco dużo czegoś, co byłoby odmianą od nudnych, przejaskrawionych kokietek, panien czystej krwi, pustych laluni z Nokturnu.
W pewnym sensie mogła być nawet atrakcyjna na swój bardzo niekonwencjonalny, ostro ciosany, dziki sposób. Oczywiście, gdyby nie bijąca od niej aura tragedii i rozpaczy. Ta momentalnie sprawiała, że Ambroise, który na ogół instynktownie gardził słabością poza Mungiem, czuł się tak zdystansowany i nastawiony zadaniowo jak tylko mógł.
To była konieczność, szczególnie że dał swoje słowo a ono znaczyło dla niego wszystko. Nie rzucał nim na prawo i na lewo. Stanowiło podstawę do gestów i dążeń do wypełnienia obietnicy. Tudzież tak jak w tym wypadku: swojej części kontraktu, co przez etykę zawodową (śmiesznie to brzmiało w kontekście półswiatka) stawiał bardzo wysoko.
- Hm? - Rzecz jasna przystanął w miejscu.
Instynktownie przygotował się na wszystkie okoliczności, o których pomyślał. Od konieczności łapania kobiety przed omdleniem. Poprzez coś, co ona zauważyła a on jeszcze nie. Z wyszczególnieniem rzeczywistego zagrożenia oraz jej dalszych majaków. Do czegoś jeszcze innego. Był czujny. Tutaj ta czujność znaczyła więcej niż w Dolinie Godryka czy innych bezpiecznych miejscach.
- To nie jest dobry pomysł. W tym tempie niedługo zacznie się ściemniać - zauważył, skanując wzrokiem okolicę i dochodząc do wniosku, że nie mają podstaw do robienia kolejnych przerw.
Ta jedna powinna wystarczyć i nie trwać zbyt długo. Rzecz jasna wiedział, ile musiało kosztować kobietę zrobienie wszystkich dotychczasowych kroków, ale dystans przed nimi nie pozwalał spocząć na laurach. Musiała zagryźć zęby i ruszyć dalej, zostawiając sobie najgorsze momenty załamania na przeżycie ich w czterech ścianach. Nie na polach. Wiedziała to - miał pewność.
Doceniał wszelkie starania trzymania się na nogach i podążania w obranym kierunku. Oczywiście nie zamierzał klepać jej po główce, jakby miała pięć latek. Sama wpakowała się w to bagno, musiała brać to na klatę. Greengrass nie zwykł kibicować rybie w próbie wydostania się spomiędzy kamieni, między które sama wpłynęła. Musiała wypłynąć. Z jego pomocą, ale głównie ze swoją własną. Tylko ona mogła sobie tak naprawdę pomóc.
Szczególnie, jeśli widziała na to metody. Powoli skinął głową.
- Między innymi. Mam szeroki zakres usług a nie świadczę czegoś, czym się nie interesuję - odpowiedział krótko, ale bardzo konkretnie.
Odsłanianie wszystkich posiadanych kart nie było w jego zwyczaju.
- Trucizny. Głównie trucizny - kiwnął głową. - To nie jest powszechnie dostępny składnik. Toteż potrafi osiągać zawrotne ceny na czarnym rynku. Mało kto ją wybiera. Są tańsze, równie skuteczne sposoby na pozbycie się problemu. Natomiast nie da się zaprzeczyć, że jest wyjątkowo dyskretna, praktycznie niewykrywalna. W odpowiedniej dawce działa znacznie lepiej niż na przykład arszenik, który co prawda truje od razu, ale zostawia żenująco niechlujne ślady zaangażowania jakiejś innej osoby - skomentował, doskonale pamiętając o tym jak bardzo mieszały go metody niektórych co mniej światłych znajomych.
Co prawda najpewniej nie powinien dzielić się wiedzą z nieznajomą osobą, natomiast w tym momencie te kwiaty już nie miały na sobie ani grama pyłku a dziewczyna nie wyglądała na kogoś, kto mógłby urządzić sobie poszukiwania na szerszą skalę. Raczej nie wyglądała na trucicielkę tylko na kogoś załatwiającego sprawy jawnie - sztyletem, kuszą bądź swojską pięścią.
Dlatego pozwolił sobie zagadywać ją zgodnie z życzeniem, bo to działało. Chyba najbardziej skutecznie.
- Samotniczka, jak już wspomniałem, kwitnie bardzo rzadko. Przez to jest bardzo cennym, ciekawym składnikiem wielu eliksirów. Natomiast jej prawdziwe piękno tkwi w czystej postaci. Wciągnięte przez nos działa dokładnie tak jak masz okazję to teraz czuć. W odpowiedniej dawce jeszcze mocniej. Poza tym łatwo nie dostrzec małej chmurki wymieszanej z kursem albo wmieszanej w narkotyki. Problem załatwia się sam w przeciągu kilku godzin. Sam pisze listy pożegnalne, wskazuje na powody, dla których to zrobił. Na koniec sam pozbawia się życia, żeby odczuć ulgę. Praca w białych rękawiczkach - czy było coś piękniejszego od tak czystej roboty?
Szczególnie, że poziom Ministerstwa nie był wysoki. Wszystkie przesłanki wskazywały na samobójstwo. Mało który człowiek prowadzący dochodzenie myślał o sekcji zwłok i badaniu na okoliczność wykrycia substancji we krwi. Zresztą jedyny ślad pyłku możliwy do zauważenia był na malutkich włoskach w nosie. Cała reszta była w mózgu - to była mentalna trucizna.
- Przypadki takie jak twój są stosunkowo nieczęste. Prawdopodobnie jest ich więcej niż pokazują statystyki, o ile ktoś w ogóle takie prowadzi. Problem w tym, że część zatrutych wraca do domu, zaszywa się w czterech ścianach i również kończy własne życie. Efekt jest ten sam. Samobójstwo - kiwnął głową. - Do czego, rzecz jasna, nie dążymy w tym przypadku. Nie ma potrzeby panikować. To minie - zapewnił, lekko ściskając ją za ramię.
Taką formę wsparcia mógł zapewnić, szczególnie że jego słowa nie były pocieszające, ale sama poruszyła ten temat.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#12
04.11.2024, 23:34  ✶  

Aktualnie Regina nie doceniała nauki, jaka płynęła ze wpadnięcia w krzak kwitnącej samotniczki. Też nie była za bardzo zainteresowana tymi wszystkim botanikami, którzy nie mieli okazji, by poczuć lub obserwować, jak działa pyłek z samotniczkowych kwiatów.

Bardziej skupiała się na przetrwaniu i nierównej walce z falami samotności i rozpaczy, które atakowała niczym podczas sztormu. Raz po raz zalewały ją od stóp do głów lub kąsały, jak węże i zatruwały wszelakie myśli, pojawiające się w jej głowie. Kilka godzin? Ta myśl dotarła do niej z opóźnieniem i sprawiła, że siąknęła bardzo żałośnie. Kilka godzin to cholernie długo...

Słowo "fascynujące", którego użył, zdecydowanie nie znajdowało się na liście dziesięciu albo i lepiej, pierwszych stu słów, jakich użyłaby do opisania swojej sytuacji. Beznadziejna, absurdalna, niebezpieczna albo rozpaczliwa? Tak opisałaby to zdarzenie, ale nie miała siły, by mu to powiedzieć, więc ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy pokręciła głową..

Niestety miał rację, kiedy mówił, że to nie jest najlepszy pomysł, by przystawali. Regina zamrugała kilkukrotnie, odganiając łzy i rozejrzała się po okolicy. Zmierzchało i chociaż w te letnie dni wieczór przynosił ulgę, to nie tutaj i nie teraz. Nie, kiedy noc ma ich zastać gdzieś w kniei w Little Hangleton.

Cichy głosik w jej głowie miał jednak inne zdanie. Uważał za rzecz wspaniałą, że idzie noc, bo dzięki temu Rowle łatwiej odda się rozpaczaniu nad swoim marnym losem. Może gniazdko, które świadomie pragnęła uwić, by zapaść się w szarzyźnie emocji, mogła sklecić w tym miejscu? Usiądź na trawie, zatrzymaj się, zwiń w kłębek, nikt ci nie pomoże, nikt cię nie chce...

I znowu do oczu napłynęły łzy i rozpoczęła się kolejna bitwa o utrzymanie skrawka powagi i niepłakania dosłownie co pięć minut. Mimowolnie zacisnęła drugą dłoń w pięść i przygryzła wnętrze policzka, mając błahą nadzieję na to, że odrobinę to pomoże w odzyskaniu kontroli nad sobą.

Lepiej zadziałały słowa czarodzieja. Wzmianka o truciznach sprawiła, że Regina z lękiem spojrzała na swojego kompana. Normalnie lepiej ukryłaby swoje obawy czy domysły, ale samotniczka pozbawiła ją fasady, za którą mogła skryć swoje myśli Chciała coś powiedzieć, jakoś wytłumaczyć to swoje zlęknione spojrzenie, ale sił starczyło jej tylko na to, by na nowo podjąć marsz i nabrać wody w usta.

Do otumanionego umysłu Reginy znaczenie słów wypowiadanych przez Betranda docierało powoli. Musiała bardzo się na nich skupiać, by poskładać ich brzmienie i sens w całość, a i tak mogła wyłapać, że czarownik o truciźnie z samotniczki mówi z uznaniem czy wręcz zachwytem. To budziło w niej tym większe obawy. Czy rzeczywiście odstawi ją w bezpieczne miejsce? W końcu jedyne co dla siebie mieli, to swoje słowa, a oboje nie znali ich wzajemnej wagi.

— Chciałabym b-bardzo, żeby minęło już... Już teraz. — zdobyła się wreszcie na odpowiedź, uprzednio głośno przełykając ślinę.

Wypowiedzi czarodzieja skutecznie odwróciły uwagę Rowle od marszu i dzięki temu przeszli kolejne set metrów. Gorzej, że wywołały w niej niepokój, a samotniczka go podsycała. Trucizny, samobójstwa i pożegnalne listy to nie do końca były tematy dla kogoś, kto zmagał się z wszechogarniającą samotnością i depresyjnym chłodem. Wzdrygnęła się na myśl o samozniszczeniu i nagle zrobiło jej się niedobrze, bo jakaś jej część była uradowana perspektywą skończenia ze sobą.

Przestanę cierpieć, nie będzie mi już zimno, nie będę czuła się tak samotna. Przestanę być problemem... Głosik podpowiadał, sącząc do jej głowy myśli przeładowane gorzką i dławiącą rozpaczą. Z mijającym czasem powinna się czuć lepiej, a z chwili na chwilę czuła się gorzej.

Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się i zaraz je zamknęła. Żołądek wykonał niewinnego fikołka, przez co serce na chwilę zgubiło rytm i nieprzyjemnie tąpnęło w jej piersi. Uniosła dłoń, którą nie trzymała Ambroise i knykciami rozmasowała skórę na wysokości mostka. Na tyle mocno, że skupiła się bardziej na tym, niż na gubiącym rytm sercu czy buntującym się żołądku.

— Mmoże po...powinniśmy teleportować s-się bliżej... miasta? — spytała, opuszczając rękę i marszcząc brwi.

Wyglądała na kogoś, kto nasłuchuje czegoś albo bardzo skupia się na kamienisto-trawiastej dróżce, którą podążali i która, Regina cały czas żywiła taką nadzieję, prowadziła do miasta. Poniekąd tak właśnie było, ale Olbrzymka dodatkowo skupiała się na powstrzymaniu drżenia nóg i rąk.

Propozycja Rowle wynikała ze strachu, jaki w niej rozkwitał do pary z nasilającym się głosikiem w jej otępiałym móżdżku. Naprawdę mogłaby teraz iść w szranki z głupotą Cymbała, ale nie było go przy niej. Całe szczęście, bo jak smoczognik zareagowałby na magiczny pyłek? Co jak też by popadł w stan podobny do tego, z którym borykała się Regina?

Myśl o Cymbale sprawiła, że Regina na nowo zalała się łzami i osmarkała, jak dzieciak. Przecież jeżeli tutaj zostanie, to Cymbał, Poke, Zgódka i inni jej czworo-, dwu, a i pięcionożni towarzysze zostaną całkowicie sami! Nie powiedziała nikomu, gdzie się udaje, nikogo nie przygotowała, by w razie co zajął się jej zwierzyńcem. I co teraz? Co teraz?!

— Mmusimy...

Przerwała, bo trudno było mówić z zatkanym nosem i gulą w gardle. Wciągnęła powietrze, czemu towarzyszyło sapnięcie godne buchorożca i starła rękawem płaszcza smarki spod kartoflanego nochala. Teraz dopiero wyglądała, jak wyrośnięty (i to bardzo) dzieciak, któremu uciekło ulubione zwierzątko.

Wielkie, miodowe i szkliste oczy powiodły po drodze i spoczęły na Betrandzie, gdy na raz przystanęła. Jeszcze trochę szerzej je otworzy i gdyby nie to, że chodziła na dwóch nogach i zamiast pyska miała twarz, to czarodziej mógłby ją pomylić z  lunaballą. A i szyja. Miała zdecydowanie za krótką szyję.

— Musim-y się popo...pośpieszyć!

Wykrzyknęła żałośnie, niemrawo unosząc rękę i przyłożyła ją do ciała, na wysokości mostka. Otworzyła usta i jednocześnie zmarszczyła brwi, co wyglądało, jakby chciała coś powiedzieć i na raz zapomniała. A potem oczy jej błysły, choć nadal miały ten szczenięco żałosny wyraz i wyjaśniła:

— Cymbał zo-został sam, a... A to je-jego pora... karmienia...

Ścisnęła przedramię Ambroise, podkreślając, że to bardzo niedobrze i czymkolwiek albo kimkolwiek był Cymbał, to pod żadnym pozorem nie należało pomijać jego czasu na jedzenie.

Greengrass mógłby świetnie wykorzystać to, że na Reginę coś albo ktoś czekał. Wiadomo, magiczny głosik w głowie już wyrzucał jej, jak okropna jest, jak samolubna, jak bardzo zasługuje na to, by tu zostać, samotna i na zawsze, ale... Było "ale", które sprawiło, że chciała wrócić do swoich towarzyszy, pozostawionych w wynajętym pokoiku w Dziurawym Kotle. To z kolei mogło pomóc tej dwójce w zdecydowanie szybszym dotarciu do miasteczka. Jak? Ce-wu-en. A wolę Regina krok po kroku odzyskiwała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
07.11.2024, 18:59  ✶  
Zatrzymali się na chwilę, więc wykorzystał ten czas, by spojrzeć na horyzont. W oddali majaczyła wioska, do której zmierzali. Nie miało to znaczenia, jak długo jeszcze będą szli, wiedział, że muszą dotrzeć do celu. Najlepiej prędzej niżeli później, ale to nie do końca zależało od niego. Niestety, co odrobinę krzyżowało mu szyki i pozostawiało posmak goryczy na języku, który odruchowo przygryzł kilkukrotnie, żeby powstrzymać się przed niewiele wnoszącym komentarzem.
Ambroise Bertrand Greengrass - mistrz dyskrecji a teraz jeszcze zważania na słowa. Urocze.
Widział jak Rowle walczy z falami depresyjnej ciemności, chcąc odzyskać kontrolę nad sobą, mimo że sama najpewniej czuła się jak wyrośnięte dziecko w opresji. Po prostu wolał uznać, że nie wymagała jeszcze od niego sięgnięcia po głębsze zasoby empatii, które w dalszym ciągu kryły się gdzieś tam pod jego grubą skórą. Nie chciał aż tak angażować się w jej dramaty, bo to mogłoby oznaczać nawiązanie nici sympatii. A to nie sprzyjało biznesowi. Nie w tym wypadku.
Zawsze stawiał swoje interesy na pierwszym miejscu. W tym momencie były one związane ze złożoną jej obietnicą, toteż nie zamierzał porzucać kobiety na pastwę losu, ale przecież nie musiał jej pocieszać przyjacielskim poklepywaniem po plecach.
Możliwe, że zalęknione spojrzenie, jakim go obdarzyła było raczej jednoznaczne, ale nie zamierzał jej okłamywać. Nie był sympatycznym człowiekiem. Natomiast cenił sobie wypracowaną pozycję i własny święty spokój. Nie chciał tego burzyć pochopnymi posunięciami.
- To samotniczka jest twoim największym problemem. Nie ja - mimo wszystko postanowił obdarzyć ją spokojnym spojrzeniem.
To zapewnienie nic go nie kosztowało. Jej również nie. Było darmowe. Totalement gratuit.
- Czas mija - zwrócił uwagę, bacznie rozglądając się po najbliższej okolicy. - Im prędzej ruszymy, tym lepiej - jego słowa zawisły w powietrzu.
Zimny, nieprzyjemny fakt. Otoczenie nie miało się stać przyjemniejsze ani tym bardziej bezpieczniejsze. Wręcz przeciwnie. Wraz z nadejściem wieczoru miało być wyłącznie gorzej, choć nie bawił się już w te dodatkowe informacje. Ciężar ich wagi był wyraźny, prawie namacalny. Oboje musieli go udźwignąć, z tym że każde na swój własny sposób.
- Rozszczepienie, Panienko Rowle. Teleportacja w tym stanie grozi rozszczepieniem - skwitował powoli, zakładając, że ma do czynienia właśnie z panienką a nie z panią, choć chwilę później wspomniany Cymbał mógł być z powodzeniem jej leniwym mężem półgłówkiem albo dzieckiem.
Cóż. Na pewno kimś na tyle istotnym, że wywoływał w niej bardzo gwałtowne reakcje. Wyglądała, jakby miała się poskładać w pół a jednocześnie wyrwać do przodu jak błyskawica. Oba na raz.
- Regino - zaczął; jego ton był neutralny, może nawet całkiem miły, no, co najmniej spokojny i opanowany - zajmiemy się tym w odpowiednim czasie. Krok po kroku - stwierdził stanowczo, nawet nie próbując zagłębiać się w to, kim lub czym był ten Cymbał. - Jeśli przyspieszymy, możemy dotrzeć do miasteczka, zanim noc nas pochłonie - podkreślił, bo choć względnie zdecydowanie poruszali się do przodu to nadal mieli bardzo wolne tempo przerywane częstymi przystankami. - Ale musisz skoncentrować się na tym, co jest przed nami, nie zanurzać się w żalu. Dostrzeż, co jest wokół i utrzymaj rytm - to nie była rekomendacja tylko przykaz, w który instynktownie włożył cały swój uzdrowicielski autorytet, mimowolnie ignorując uścisk na przedramieniu.
Dystansował się od jej emocji, nie zamierzając nawet udawać, że go obchodzą. Miał swoje własne. Każdy dźwigał jakiś ciężar. Gdyby brał na siebie problemy wszystkich ludzi, których spotykał w Mungu lub poza nim, najpewniej dawno wylądowałby w Lecznicy Dusz albo spróbowałby szczęścia w powieszeniu się na jakimś drzewie w Kniei.
Choć to drugie mogłoby się nie powieść, gdyby las postanowił wypełnić obietnicę czuwania nad Greengrassami. Żywił dziwne przekonanie, że najpewniej solidnie by się potłukł, złamałby sobie kość ogonową i wyszedłby stamtąd pełen odrazy dla własnej chwilowej słabości.
Rzecz jasna mógłby się również otruć. Nie popisywał się przed Reginą swoją wiedzą na temat trucizn. Naprawdę ją posiadał. Do tego stopnia, że z pewnością dobrałby właściwą dawkę jakiejś dostatecznie przyjemnej substancji. Byłoby to całkiem skuteczne, być może nawet względnie estetyczne i czyste rozwiązanie. Bowiem nie wszystkie eliksiry powodowały wymioty czy plucie krwią - to był mit powielany przez amatorów.
Natomiast zdecydowanie wybierał zachowywanie zdrowego rozsądku. Cudze dramaty nie były i nie miały być jego dramatami. Ostatecznie był dla Rowle jedynie obcym człowiekiem, który nie miał czasu na żałowanie ani sentymenty. Sam przeszedł przez niejedno piekło, więc nie zamierzał brać na siebie dodatkowych zmartwień. I chociaż wewnętrznie czuł pewną empatię, nie zamierzał pozwolić, by te uczucia kierowały jego działaniami.
Raczej usilnie patrzył na nią jak na osobę, która miała swoje zmartwienia, z którymi musiała sobie radzić nie od dzisiaj. W tym momencie wzmacniane przez działanie pyłku kwiatów samotniczki, a więc po prostu w większym stopniu wyrzucane przez na powierzchnię. Najpewniej wbrew woli, bo nie wyglądała na kogoś, kto zalewał nieznajomych falą uzewnętrznienia.
Czy tego chciała, czy nie - musiała się pozbierać. Mógł jej służyć twardym, stabilnym ramieniem i rozmową o jakichś pierdoletach. Zamierzał dotrzymać swojej części umowy, zadbać o jej bezpieczeństwo i o to, żeby depresja nie wywołała u niej próby samobójczej, ale to byłoby na tyle. Nie musiał być dla niej przyjacielskim misiem tylko stanowczym oparciem, które teraz znowu pociągnęło ją do ruchu wprzód - do Little Hangleton.
Znacznie bardziej interesowały go kwestie związane z dostrzeganiem nadchodzącego zmierzchu niż dramat uczuć, które docierały do niego ze strony Reginy. Nie powinien ich tu zastać mrok. Szczególnie, że opuścili już okolicę, w której mogliby spróbować rozpalić ognisko i z szansą powodzenia spędzić noc bez żadnych nieproszonych interakcji.
- Bardzo mi, kurwa, wszystko jedno - wyjątkowo ani razu nie cisnęło mu się na usta, nawet jeśli byłoby to całkiem w stylu Greengrassa.
Przynajmniej tego tutaj. Choć czy można było to uznać za wyjątkowo dziwne? Zaczynał odczuwać zmęczenie, podejmując wysiłek, żeby nie dawać po sobie poznać, że czuje się coraz bardziej wyczerpany fizycznie.
Teoretycznie nie mógł być na siebie zły. Wiele osób już dawno zaczęłoby potykać się o własne nogi, kiedy on wyłącznie zagryzł zęby, starając się nie obciążać słabszego sztywniejącego kolana. Musiał się pilnować.
Nie bez przyczyny przykładał wręcz fanatyczną wagę do tego, żeby utrzymywać kondycję fizyczną. Gdyby pozwolił sobie na zaniechanie, równie dobrze mógłby od razu postawić na sobie krzyżyk. Mimo to nie był niewzruszoną skałą. Ani fizycznie, ani psychicznie. Po prostu nie pozwalał sobie okazywać tego, ile kosztują go niektóre wyskoki i zachowanie pokerowej twarzy.
Dotarli do lepszej części drogi, gdzie po bokach  wzrastały strzeliste łany trawy a ścieżka była wyraźniejsza i tak równa jak to możliwe w tej okolicy.
Zerknął na Reginę spod nieznacznie zmarszczonych brwi. Jej wyraz twarzy nie zmieniał się zbytnio, ale Ambroise nie wątpił, że wiedziała, że musi starać się uspokoić, jeśli nie chce zwracać na siebie jeszcze większej uwagi. Wystarczyło, że i tak mieli ją przyciągać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Olbrzymka
Draco dormiens nunquam titillandus.
Patrzysz i zastanawiasz się, czy masz do czynienia z olbrzymem, który zgubił się w Londynie. Barczysta, wysoka na blisko dwa metry, o twardych rysach twarzy. Dopiero później, jak już przyzwyczaisz się do jej wyglądu, zauważasz pewne drobnostki. Kartoflany nos zdobi poprzeczna blizna, przebiegająca na jego grzbiecie. Miodowe oczy spoglądają na świat ze spokojem, który ociepla serce i daje odetchnąć. Włosy ciemnobrązowe, prawie wpadające w czerń, skręcają się i falują, jeżeli ich właścicielka wypuści je z niedbałego warkocza. Olbrzymka zdaje się mocno stąpać po ziemi, ale znać w tym kroku delikatność.

Regina Rowle
#14
18.11.2024, 01:28  ✶  

Opanowany i spokojny ton mężczyzny był tym, co pomagało otępiałemu umysłowi kobiety zachować resztki rozsądku. Być może właśnie przez jego głos, gdy przypomniała sobie o Cymbale, nie wyciągnęła różdżki i nie deportowała się cholera wie dokąd. Zamiast tego skwapliwie pokiwała głową i wydłużyła krok. Rytm, utrzymuj rytm, tak.

Oczywiście ta zmiana tempa dosyć szybko odbiła się na jej wytrzymałości, bo po ujściu set metrów Olbrzymka była zlana potem i sapała tak głośno, że można ją było pomylić z lokomotywą Hogwart Express. Mimo to nie przystanęła nawet na sekundę i uparcie darła na przód, walcząc zarówno z rozpaczą i żalem, jak i mroczkami przed oczami.

Gdy dotarli do miasta i weszli pomiędzy skromne zabudowania, było już ciemno. Lampy, te, które działały, dawały mdłe światło, ni to ogników, ni to żarówek, jakby same nie mogły się zdecydować, czym są i co je zasila. Niebo na horyzoncie przybrało wszystkie odcienie granatu, zaczynając od jaśniejszego po zachodniej stronie, a kończąc na głębokiej czerni na wschodzie. Tam, gdzie noc już na dobre się rozsiadła, migotały nieśmiało pierwsze gwiazdy, jakby niepewne tego, czy powinny wychodzić na nieboskłon, czy jeszcze poczekać.

Ulice miasteczka były pustawe. Ot, kilkoro ludzi ich minęło i raczej nie wyglądali na zainteresowanych wieczornymi przybyszami. Możliwe, że byli to mieszkańcy, którzy zdawali sobie sprawę, że ład tego miejsca polegał na umiejętnym odwracaniu ciekawskiego spojrzenia i nieinteresowaniu się nieswoimi sprawami.

Zdecydowanie większą uwagę poświęcił im bury kocur, który siedział na murku okalającym przydomowy ogród i zawzięcie wylizywał swoje liche futerko. Według kota byli mało interesujący, do momentu, aż nie znaleźli się naście kroków od niego. Przerwał swoją wieczorną toaletę i uniósł trójkątny łepek. Kocie oczy w kolorze płynnego złota wpiły się w dwójkę czarodziejów z niesamowitą natarczywością. Mierzył ich na wskroś oceniającym spojrzeniem i jakby z dezaprobatą za stan, w jakim są i że jeszcze mają czelność go ignorować. Tego było za wiele, więc zeskoczył z murku i przemaszerował na środek ulicy. Przy czym zamiatał, niepasująco puchatym do reszty jego futra, ogonem, aż nie prychnął przeciągle, dając upust swojemu niezadowoleniu z ich obecności w tym miejscu, czasie i wymiarze.

Regina poderwała głowę i spojrzała na sierściucha. Wyglądał jak uliczny zakapior, który niejedno widział, o czym przede wszystkim świadczył brak prawego ucha. Zmrużyła oczy, bo w tym świetle ciężko było dostrzec więcej niż ogólny zarys zwierzaka, ale ten zdążył już odejść w swoją stronę. Niezmiennie zamiatał nonszalancko ogonem. Tyle go ta dwójka interesowała.

— L-Litt... Little Hangleton chy-chyba.

Niesamowitą obserwację poczyniła, ale miała wrażenie, że dopiero co szli udeptaną ścieżką pomiędzy wysokimi trawami, a teraz obcasy ich butów głucho postukiwały o chodnik. Kiedy zdążyli dojść do miasta? Na pewno się nie aportowali? Potoczyła nieprzytomnym spojrzeniem po budynkach, jakby to miało pomóc w wypełnieniu luk w jej pamięci. Nic z tego, ale to nieważne. Dotarli tam, gdzie chcieli.

W większości okien nie paliło się żadne światło, przez co budynki sprawiały złowrogie wrażenie. Trochę jak puste i ciemne oczodoły czaszek, które w ciszy odprowadzały ich niewidzącym wzrokiem. To uczucie, że coś lub ktoś na nich patrzy, wywoływało w Reginie nieprzyjemne skojarzenia. Wzdrygnęła się kilka razy, kiedy coś zaskrzypiało gdzieś w ciemności, zastukało albo wydało jakiś inny dziwny dźwięk.

Czy to przez działanie samotniczki zaczęła sobie przypominać głupie historie o tej mieścinie? Normalnie zbyłaby je, ale teraz, gdy umysł musiał walczyć na kilku frontach, jakoś łatwiej było jej uwierzyć w opowieści o duchach, zjawach, czarnoksiężnikach i wszelkiemu złu, jakie tutaj mieszkało.

Pobladła i zauważalnie przestraszona odwróciła się do Betranda, którego to już od jakiegoś czasu nie trzymała za rękę. Chyba puściła go w momencie, kiedy weszli do miasta, ale nie była pewna. Nie pamiętała.

— Mu-musi tu być jakieś... Jakieś miejsce. Pub albo... Albo bar? — odwróciła się przed siebie, szukając tego, o czym mówiła. — T-tam... Tam się za-zatrzymajmy. Odpoczynek...

Urwała, bo niecałe sto metrów przed nimi coś zaskrzypiało i zaklekotało. Wiatr dmuchnął im w twarz i wprawny nos mógłby wyczuć zapach jakiegoś jedzenia, gulaszu? Za to wprawne ucho mogłoby wyłapać stłumiony szmer rozmów, wymieszany z szuraniem butów i postukiwaniem kufli oraz grzechotaniem sztućców. Kolejny podmuch i nim do nich dotarł, coś znowu skrzypnęło żałośnie i kleknęło posępnie na wysokości, na której zazwyczaj były...

To szyld, pojęła Regina, opatulając się szczelniej wełnianym płaszczem, bo te podmuchy przenikały ją do samej kości.

— To chyba t-tam. — wykonała ruch głową, mając na myśli to, co przed nimi.

Błagała w myślach, by to było tam, bo tak mocno, jak łaknęła tego, żeby położyć się i zwinąć w kłębek tu i teraz, tak mocno pragnęła napić się czegoś ciepłego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
23.11.2024, 14:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.11.2024, 14:12 przez Ambroise Greengrass.)  
Miasteczko, w którym z wiadomych względów okazjonalnie spędzał całkiem dużo czasu, zawsze wydawało mu się ponure. Nawet w późne letnie wieczory, kiedy powietrze powinno być jeszcze ciepłe a atmosfera przyjemnie lekka, w miarę zbliżania się do tego miejsca, ciepło zdawało się zanikać. W momencie przekroczenia granic Little Hangleton cienie stawały się dłuższe a ponura atmosfera była wręcz gęsta i namacalna. Dałoby się ją kroić nożem. Tych w tym miejscu nie brakowało.
Po zmierzchu ulice były puste, jednakże wyłącznie z pozoru. Ambroise dobrze wiedział, że w rzeczywistości to miejsce nigdy nie przestawało żyć własnym życiem. To, że nie minęli zbyt wielu osób, odkąd weszli między budynki, zupełnie o niczym nie świadczyło. Ludzie tutaj lubili kryć się w mroku, z którego mogli obserwować przybyszów, sami pozostając niezauważeni.
Większość mieszkańców nie chcących mieć zbyt wiele wspólnego z tym, co działo się po zmroku, dawno udała się do domów. Okna w większości budynków były zasłonięte grubymi kotarami. Ciemne i ponure, pozbawione śladu na to, że gdzieś wewnątrz pomieszczeń toczyło się życie.
Tylko z nielicznych biło światło - blade i przytłumione, skrywające ciemne i zagracone wnętrza. Raz na jakiś czas w przez przybrudzone szyby dało się dostrzec przemykające koło okien blade, mgliste sylwetki. A gdy było się dostatecznie blisko zewnętrznego parapetu, można było mieć wrażenie, że zewsząd dobiegały szmery, które mogłyby być zarówno skutkami donośnie prowadzonych rozmów i nieporadnie rzuconych zaklęć wyciszających, jak i czymś znacznie mroczniejszym.
Słabe światło żółtych latarni rzucało niespokojne cienie na ściany wąskich uliczek. Nie docierało wszędzie. Jedynie tam, gdzie ktoś faktycznie zadał sobie dostatecznie dużo trudu, żeby zadbać o swój kawałek miasteczka.
Na przykład tam na rogu przy niewielkim sklepie z alkoholem, który sprzedawał tanie piwo w brązowych butelkach owiniętych szarym papierem. Albo w starej piekarni obok, w której sprzedawano głównie twarde, mało atrakcyjnie wyglądające pieczywo, gdzie zapach świeżych bułek już dawno wyparował.
Właściciele podobnych przybytków co prawda starali się sprawiać wrażenie, że robią cokolwiek dla lokalnej społeczności. Zamiatali chodniki, naprawiali pobite klosze lamp, stawiali skrzynki z przywiędłymi kwiatami na parapetach, ale to nie mogło sprawić, że dzięki ich wysiłkom ktokolwiek nagle uzna to miasto za przyjemniejsze.
Mężczyźni i kobiety, którzy pojawiali się w tych miejscach, nieczęsto odsłaniali swoje najciemniejsze oblicza. Wbrew pozorom Little Hangleton nie było miejscem, w którym ludzie ginęli na środku ulicy. Ci, którzy tu działali byli znacznie bardziej dyskretni. Potrafili sprawiać pozory, gdy to było konieczne. Dzięki temu lokalni sprzedawcy mogli wypełniać swoją część niepisanej umowy i odwracać wzrok, udając, że ich klientela przyszła tu tylko na jedno piwo, góra dwa.
Jednakże ponure twarze przybyszów i nieprzyjemne zapachy były dowodem na to, że ci ludzie zbyt długo przebywali w bagnie własnych wyborów. Mogli być pozornie czyści, ciemno, ale schludnie ubrani, zlani perfumami, ale to nie było w stanie zabić swądu nekromancji. Całe miasteczko było nim przesiąknięte.
- Mhm - odmruknął do towarzyszki, kiedy obdarzyła go swoim światłym komentarzem, jednocześnie cały czas wiodąc spojrzeniem za znikającym kotem.
Niby nic. Zwykły zwierzak, ale tutaj nic nie było takie jakie mogło się wydawać. Kot równie dobrze mógł być animagiem albo czyimś familiarem, który właśnie nonszalancko zamiótł ogonem i poszedł zdać raport komuś kto obecnie kontrolował przepływ przybyszów w miasteczku. Natomiast czy to było takie istotne?
Nie robili nic, co mogłoby wplątać ich w kłopoty. Nie to, że trzeba było robić cokolwiek, żeby się w nie tutaj wmieszać, ale chwilowo udawało im się nie przyciągać zainteresowania.
Chwila moment mogli znaleźć się we w miarę prywatnej przestrzeni doprowadzając tę noc do końca. Może nie wznosząc się na wyżyny komfortu ani nie osiągając stanu relaksu, ale nie mogli mieć wszystkiego. Wystarczyło, że wewnątrz czterech ścian jego nerwowa towarzyszka, której stan i nagłą panikę rzecz jasna dostrzegł, unosząc brwi i kiwając głową (spokojnie, to nic takiego odpowiedziało jego spojrzenie) mogła spróbować złapać oddech.
Bar czy pub, o którym wspomniała Regina mógł być tym miejscem.
- Mhm. A więc do baru - odpowiedział jej krótko, ciszej niż wcześniej na łąkach, bo odkąd przekroczyli granice miasteczka, każde głośniejsze słowo czy dłuższa wypowiedź zdawały się być nie na miejscu.
Mijając palących papierosy nieopodal drzwi do nieoznakowanego lokalu, dostrzegł ich znudzone twarze, które może nie zwróciły się w ich kierunku, ale bez wątpienia bacznie ich obserwowały. Instynktownie przyspieszył kroku, co prawda czekając na kobietę i dostosowując tempo do jej kroków, ale chcąc jak najszybciej znaleźć się wewnątrz lokalu.
Tego, którego szyld zaskrzypiał na wietrze przed nimi. Miejsca, którego jaśniejsze światło i zapachy, jakie roztaczało nawet na zewnątrz sprawiały, że mogło się wydawać ostatnią ostoją w tym ponurym czyśćcu. Nad drzwiami wisiał ten  nieco zapadnięty szyld, który wcześniej zajęczał w podmuchu. Litery powoli blakły, zdawało się, że sprzeciwiają się upływowi czasu, bo nadal były całkiem wyraźne, ale jednocześnie jakby zamazane.
- Chodźmy. Nie ma co czekać - kiwnął głową od razu ruszając dalej, wyćwiczonym, instynktownym ruchem otwierając drzwi przed Reginą i cofając się w bok, żeby przepuścić ją przed nim.
Po przekroczeniu progu, Ambroise poczuł od razu znajomy zapach starego drewna, alkoholu i potu, swoistą mieszankę przygnębienia i czegoś znajomego, co przypominało mu o barze na Nokturnie czy w innych podobnych miejscach.
Może nie byli tu najbardziej mile widziani i bezpieczni, ale z pewnością mogli tu spędzić noc w lepszych warunkach niż tam na łące. Trudno byłoby powiedzieć, że mogli się tu poczuć jak na swoim, ale Ambroise nie czuł niepokoju. Może nie przyszedł tu w interesach, jednak jakoś należał do tego mrocznego kręgu. W ten czy w inny sposób.
Bar był niewielki, ciemny, z ledwie jednym oknem. Blady za stłumiony blask lampy, która mrugała od czasu do czasu, eksponował zniszczoną i przygarbioną sylwetkę barmana.
Spojrzał na człowieka, który od lat zdawał się być elementem tego miejsca. Zawsze tu był wpatrując się w zniszczoną ladę, jakby chciał dostrzec, co za tym się kryje. Wszystko tutaj było niezmienne, jakby zatrzymało się w czasie. Stary sweter porzucony na wieszaku w kącie wisiał tu za każdym razem, gdy Roise pojawiał się wewnątrz. Skórzane obicia krzeseł wyblakły i powycierały się przez lata intensywnego użytkowania. Zasłony były zaszmacone, miały na sobie ślady pozaszywanych rozdarć - dawnych awantur.
Karta menu, w której przeważały napisy o tanim piwie i wódce, nie zachęcała do eksperymentów. Powiedziałby, że lepiej nie ryzykować.
Zanim dogadali się, co do zajęcia jednego z nielicznych pokojów na piętrze, Greengrass zamówił piwo smakujące gorzką goryczą, idealnie wpasowujące się w atmosferę. Drugie bez słowa trafiło w ręce jego towarzyszki. Później czekali.
W tym miejscu czas wydawał się zwalniać. Na ścianach wisiały fotografie starych lokalsów, którzy kiedyś przesiadywali tu, dzieląc się opowieściami. Był pewien, że jakiekolwiek by były, niewiele różniły się od jego własnych.
A jednak każda twarz na zdjęciu, każdy cień na twarzy zapewne dawno martwych czarodziejów skrywał o wiele więcej. To była galeria pecha i zaprzepaszczonych szans.
Nawet jeśli Ambroise wiedział, że gdzieś tam za oknami nadal było ciepło. W Dolinie Godryka, Londynie czy gdziekolwiek indziej w dalszym ciągu trwał piękny letni wieczór to tu w sercu miasteczka wiało jesiennym chłodem. Tak wszechogarniającym, że nawet zapach letnich kwiatów wydawał się odległym wspomnieniem. Działanie samotniczki też miało wreszcie zaniknąć.
- Jeszcze kilka godzin i minie - odezwał się do Reginy, tym razem łagodniej, trochę bardziej zmęczony żwawym marszem niż poirytowany zaistniałą sytuacją.
Wszystko kiedyś przemijało. W ciepłym wnętrzu pokoju na poddaszu z miską gulaszu, kołdrą i kilkoma kocami zarzuconymi wokół ramion, miała przetrwać ten wieczór. Spełnił swoją obietnicę. Przynajmniej tą jedną.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości
Podsumowanie aktywności: Regina Rowle (5171), Ambroise Greengrass (9026)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa