
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.
11.06.2025, 18:55 ✶
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.
11.06.2025, 21:36 ✶
Wpatrywałem się w ogień z taką intensywnością, że sam nie byłem pewny, po co właściwie to robię. Myśli krążyły mi po głowie, skacząc od jednego tematu do drugiego – od wspomnień wszystkich imprez, które miałem już na koncie, przez te, które mnie ominęły tego lata, aż po wyrzuty sumienia związane z błędami młodości, które doprowadziły mnie do śmierci. A potem... potem już sam nie wiedziałem, dokąd zmierzam, dokąd prowadzą mnie te myśli, kiedy nagle ktoś zaczął grzebać w ognisku.
Nie ktoś. Benjy. Obserwowałem kątem oka jego ruchy. Znałem go. Przynajmniej trochę. Woodstock. Rok sześćdziesiąty dziewiąty. Wydawałoby się, że to było niedawno... ale nie. Janis Joplin, którą wtedy byłem niewyobrażalnie zauroczony, nie żyje. Ponoć się zabiła. Krążyło na ten temat wiele plotek. A Kim Scamander, z którą wtedy tam byłem, która namówiła mnie na ten wypad, która przez większość czasu trzymała się blisko... odeszła. Mówiła, że tylko na chwilę, ale miałem wrażenie, że to będzie wieczność. Że nie wróci. Że zniknęła na zawsze. Ja... cóż, ja też w pewnym sensie odszedłem. Umarłem. I zostałem przeklęty. W jeden z najgorszych możliwych sposobów. Przynajmniej z perspektywy łowcy. I chyba tylko Benjy z tamtego lata wciąż był sobą. Prawdopodobnie. Na to wyglądało. Miał grono przyjaciół. Ja już nie miałem nikogo. Zerwałem kontakty ze wszystkimi. Ale... wcale mu nie zazdrościłem. Cieszyłem się, że u niego nic się nie zjebało tak jak u mnie. A jednak, przez to właśnie, uświadamiałem sobie, że ze mną jest jeszcze gorzej, niż myślałem. Chociaż na dobrą sprawę... na złą sprawę nic się nie zmieniało. Wpatrywałem się w dym unoszący się z jego papierosa, a potem z powrotem w ogień... I nie spodziewałem się, a może właśnie zbyt bardzo się tego spodziewałem, że przysiądzie obok. Spiąłem się. Mocniej, niż powinienem. Czułem się, jakbym mógł jednym wdechem wyssać z niego całe szczęście. A przecież nie byłem dementorem. Jeszcze nim nie byłem. Może jednak byłem? Tak się czułem. Tylko że zamiast duszy wysysałem krew. I pewnie dementorzy nie mieli wyrzutów sumienia. A ja miałem. Czy to znaczyło coś więcej? Może właśnie to, co Geraldine mówiła mi poprzedniej nocy? Spojrzałem na nią przelotnie i aż zachłysnąłem się powietrzem, gdy Benjy odezwał się pierwszy. – Jakoś tego nie czuję – wychrypiałem, odwracając wzrok w jego stronę. Nie patrzył na mnie. Tylko na ognisko. Spokojny. Jakby nie siedział obok krwiożerczej bestii. Spojrzałem na swoje dłonie, przypominając sobie te paskudne pazury z wczoraj. Przeszedł mnie dreszcz. Rozejrzałem się wokół, ale nie widziałem nigdzie tego dziecka, o którym podczas pożarów tyle mówili. To dobrze. bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos
12.06.2025, 00:21 ✶
Woodstock. Rok ’69. Byłem tam wtedy - pewnie pamiętałem to zupełnie inaczej niż on, co nie znaczyło, że czyjeś wspomnienia były mniej prawdziwe. Po prostu nasze wersje tamtego lata biegły równolegle - czasem się przecinały, wtedy było super. Ja pamiętałem nie Janis, tylko tłum. Nie Kim, tylko dziewczynę z włosami w kolorze różu, która zniknęła, zostawiając po sobie tylko ciastko z haszyszem w papierze po gumie balonowej. To były dobre czasy.
Wciągnąłem dym z papierosa, zerkając ukradkiem na sylwetkę Astarotha w świetle ognia - w tym oświetleniu niby wyglądał tak samo, jak kiedyś, a jednak coś się zmieniło... Nie - zmieniło się wszystko, ale nie przeszkadzało mi to. Przycupnął tuż przy ognisku, wpatrując się w płomienie z niemal nieludzką, mroczną intensywnością. Owszem, nie wyglądał najlepiej - coś w jego ruchach było zbyt ostrożne, jakby sam siebie nie poznawał, ale ja go znałem - może nie od zawsze, lecz teraz, gdy miałem świadomość, że był synem Gerarda Yaxleya, dochodziłem do wniosku, iż znałem go wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że był równym gościem. Zdecydowanie bardziej niż jego siostra i reszta rodziny. Do dupy było widzieć go w tym stanie - nie, nie chodziło o wampiryzm. - Nie musisz. - Mruknąłem w końcu, z taką samą obojętnością, jak gdybym komentował to, że nie chciał jeść brukselki. Przesunąłem dłonią po karku. - Czuś tego, znaczy. Nie patrzyłem na niego - wpatrywałem się w ogień, nie potrzebowałem widzieć jego reakcji, żeby wiedzieć, że coś się w nim spięło jeszcze bardziej, jakby się nie spodziewał, że odpowiem, albo że odpowiem tak, ale ja naprawdę nie miałem z tym problemu... Z nim - z tym, czym się stał, dopóki nic nie odpierdalał, nie pił z dzieci ani nie rzucał się na ludzi na jarmarku, miał moje błogosławieństwo, żeby być. Kiedyś byłbym bardziej uprzedzony, tak. Kiedyś - czyli zanim życie rozjebało mi wszystko w taki sposób, że przestałem wierzyć w jednoznaczne granice między dobrem a złem. Przeciągnąłem się, nonszalancko, aż mi w kręgosłupie coś przeskoczyło. - Po plawdzie... - Dodałem po chwili, stawiając na bezpośredniość, po tym wszystkim, co usłyszałem i wiedziałem, i przy tym, jakie sprawiał wrażenie. - Bywa, sze ja tesz tego nie czuję. Czasem siedzę i myślę, sze wszyscy dookoła to duchy, a to ja nim jesztem, pszynajmniej tutaj. Mosze mam początki schizofrenii, ty pszynajmniej masz powód... No, niewaszne. - Wzruszyłem ramionami. Nie wyjaśniałem, nie miałem potrzeby się tłumaczyć, nie jemu. Zresztą, coś mi mówiło, że zrozumiał przekaz. Nie musiałem być dla niego lustrem, ale jeśli przez chwilę miał poczuć się mniej obcy, mniej przeklęty - mogłem sobie pobyć cieniem na peryferiach jego wzroku. Zaciągnąłem się papierosem. Tytoń był kiepski, lokalny, skręcany na kolanie, ale spełniał swoje zadanie - wypełniał mi płuca czymś innym niż powietrze. Wyciągnąłem papierośnicę z kieszeni i przesunąłem ją do Yaxleya, chociaż nie byłem pewien, czy w ogóle jeszcze pali. W sumie nie miało to znaczenia - chyba? - liczył się gest i to, że nie zamierzałem traktować go inaczej niż wcześniej, wtedy, przed laty. Obok mnie znajdował się nie człowiek, nie potwór, tylko Astaroth, z którym w każdym innym momencie podzieliłbym się szlugiem, więc teraz też mu go zaoferowałem - i naprawdę nie miałem ochoty tego rozkładać na kawałki, pytać o to, czy nadal jara, albo zastanawiać się, jak to odbierze. Wolałem nie komentować, bo po co? Nie potrzebował litości, ale nie potrzebował też, żebym się bał oddychać i powstrzymywał moje odruchy. Zresztą - było we mnie coś… Zbyt zmęczonego, żeby się jeszcze czegoś takiego bać, za doświadczonego, może nawet starego, mimo że moje ciało wciąż jakoś nie do końca chciało się zestarzeć w tym samym tempie, co umysł. A może po prostu zbyt przyzwyczajonego do obecności potworów - tych wewnętrznych, jak i tych, które chodziły po świecie na dwóch nogach - ludzi jak on, albo już nie ludzi, ale ciągle zbyt ludzkich, żeby ich zignorować. Jasne, siedziałem obok wampira, ale akurat w tej chwili zupełnie nie przeszkadzało mi, w co się zmienił, wychodziłem z założenia, iż dopóki nie odwali czegoś głupiego, jego natura nie powinna być dla mnie problemem. Usiadłem obok niego bez zbędnego ceremoniału, nie spinałem się, bo w sumie - co to miało zmienić? Astaroth był wampirem, to fakt, ale jakoś nie siedziałem i nie zastanawiałem się, czy za chwilę zacznie ssać moją krew albo odpierdalać jakieś dramaty rodem z horroru klasy B. Dopóki trzymał się względnej formy, nie miałem powodu, by się odsuwać. W końcu na niego spojrzałem - nie za długo, nie głęboko - ot, wystarczająco, by upewnić się, że to wciąż on, te oczy, chociaż ciemniejsze, nie straciły do końca światła, może też trochę, że nie błyszczą jak u zwierzęcia przed skokiem. Nie wyglądał niepokojąco - był po prostu gościem, którego znałem kiedyś i którego teraz spotkałem znowu. Zmienił się - no i co z tego? Każdy się zmienia - niektórzy wolniej, niektórzy szybciej, niektórzy umierają i wracają w trochę innej wersji - zdarza się. - Mówią, sze ogień oczyszcza. - Dodałem po chwili, ni stąd, ni zowąd. Pociągnąłem jeszcze jeden dymek i wróciłem wzrokiem do ognia. Przeszedłem przez zbyt wiele nocy, podczas których gorsze rzeczy siedziały mi na barkach. Znałem ludzi, którzy umarli za życia i takich, którzy po śmierci w końcu zaczęli oddychać. Astaroth... No, cóż, w moich oczach to nadal był Astaroth. Ten sam, z którym włóczyliśmy się po polach nie trawy, a udeptanej ziemi i błota w ’69, próbując nie zgubić się między kilkoma punktami rozrywkowymi, z dziewczynami, w tym tą jego blondyną - chyba już byłą, ale nie pytałem - które śmiały się tak głośno, że można było zapomnieć, że świat nie zawsze jest taki kolorowy. Jeśli miałby mnie ugryźć, zrobiłby to już dawno. - Ale my chyba jesteśmy tlochę za baldzo zasyfiali, szeby coś nam wypalił, co nie? Więs nie gapmy szię za długo, bo zamiast szię oczyszczaś, będziemy szczaś, tak co pięś minut, i pszegapimy całą zabawę, a oni tu chyba zamieszają odstawiś dojebany wcześniejszy sabat. - Nie patrzyłem na niego, gdy to mówiłem, ale czułem jego obecność - gęstą i namacalną, jakby powietrze się lekko zagęściło, ale nie tak, żeby mnie to ruszało. Widziałem już gorsze rzeczy... Ba, piłem i paliłem z gorszymi ludźmi. Pewnie bywało, że sam byłem mniej ludzki. To, że Astaroth był wampirem, nie robiło na mnie większego wrażenia. No i co z tego? Każdy się z czymś zmaga - każdy coś z siebie zrzuca. Jak nie gryziesz, to siedź, pal i patrz w ogień, stary, tylko nie za długo... Nie za długo... Bo się zeszczasz. Wiem, co mówię. ![]() Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.
12.06.2025, 11:13 ✶
Hamak okazał się być całkiem wygodnym miejscem do obserwacji. Mogła spoglądać na to, co się działo, nie zwracając na siebie uwagi. Póki co, to wydawało jej się być najlepszą opcją. Nie należała w końcu do tej paczki, nie w ten sam sposób co reszta. Była raczej po prostu siostrą ich przyjaciela, która znalazła się tutaj, jako wsparcie. Wygodnie było trzymać się na uboczu, zresztą nie bez powodu wzięła ze sobą butelkę wina, wiedziała, że ona wystarczy, aby w pełni odnalazła się w towarzystwie. Alkohol ułatwiał jej komunikację, może nie była to szczególnie zdrowa metoda, ale kto by się tym przejmował. Uniosła głowę nieco do góry, kiedy Benjy ją mijał i zajął miejsce w hamaku za nią. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, dobrze było mieć świadomość, że jest gdzieś blisko. Noc była w końcu młoda, kto wie, co przyniesie jej dalsza część, a nie miałaby nic przeciwko temu, żeby gdzieś zniknęli razem na chwilę, na pewno nikt by tego nie zauważył... Ponownie opadła i schowała się w hamaku, póki co nie chciała przerywać ciszy, było całkiem przyjemnie i miło, chociaż po wczorajszej nocy jej relacja z dziką naturą nieco się skomplikowała. Właściwie to tutaj chyba nie było się czego bać, znajdowali się na terenie rezydencji ciotki Corio, więc raczej nie groziły im jakieś dziwne przypadki, jak te wczoraj w lesie. Z zamyślenia wyrwał ją znajomy głos. Elias. Nawet nie zauważyła, kiedy pojawił się gdzieś obok. Straciła czujność, bo czuła się tutaj bezpiecznie. Uniosła ponownie głowę, by spojrzeć na swojego brata. Przewróciła oczami, gdy usłyszała słowa, które padły z jego ust. Upiła spory łyk wina ze swojej butelki nim mu odpowiedziała. - Też się cieszę, że Cię widzę. - Wysiliła się nawet na uśmiech w jego kierunku. Ich stosunek do siebie był dość specyficzny, ale od zawsze to działało w ten sposób, więc nie powinno być dziwne dla nikogo innego. - Nie nawdychałam się niczego, ale chyba ty powinieneś, może coś wreszcie dotleniłoby martwy obszar Twojego mózgu. - Dodała, nie przestając się uśmiechać. Oczywiście, że trzymała się z daleka od kłopotów podczas spalonej nocy, przecież to ona była tą rozsądną częścią rodzeństwa, prawda? Przynajmniej teoretycznie, gdyby tylko wiedział, ale nie wiedział, i chyba lepiej, żeby tak zostało. Uniosła się do pozycji siedzącej, dzięki czemu mogła po raz kolejny rozejrzeć się po okolicy. Przez chwilę walczyła z tym, aby utrzymać równowagę i nie spaść na ziemię, udało się jednak wygrać z siłą grawitacji. Hamak przestał się chybotać, więc była ciągle bezpieczna. - Nie przywykłam do takich atrakcji. - Odparła zgodnie z prawdą. Gdy usłyszała, że ma być ognisko, nieco inaczej sobie to wyobrażała, dość mocno zaskoczyło ją to, co zastała na miejscu, ale może powinna się tego spodziewać? Towarzystwo jak to na pewno wszystko odpowiednio celebrowało. - Wiesz w ogóle, co to za okazja? Czy zawsze tak to wygląda? - Podejrzewała, że Elias mógł być bardziej wtajemniczony w to, co się tutaj działo. Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.
12.06.2025, 12:48 ✶
Efekt końcowy aranżacji terenu był co najmniej imponujący, nawet jak na oko Greengrassa, który przecież działał z Potterem przez większość dnia, starając się dopiąć wszystko... ...cóż, najwyraźniej niedostatecznie na tip top, skoro w czasie, w którym wyszedł ogarnąć się i dopilnować rzeczy w kuchni, Romulus postanowił dodać tu wiele więcej od siebie. Na przykład te palemki, które wcześniej zdecydowanie nie wyglądały w ten sposób. Teraz mogłoby się zdawać, że ich liście poruszały się zupełnie samoistnie, znacznie bardziej subtelnie niż powinny, ale też bardziej regularnie, nie do końca zgodnie z prawdziwymi podmuchami wiatru. Zupełnie tak, jakby ktoś zaklął je w taki sposób, aby poruszały się równo co kilkanaście sekund, imitując zachowanie w swoim naturalnym środowisku. Na jakiejś tropikalnej riwierze albo w oazie.
Tak po prawdzie, właśnie tego im tu brakowało. Tej ciepłej tropikalnej bryzy. Delikatnego, przyjemnego wietrzyku, nie wieczornego chłodu bijącego od strony wrzosowisk, gdzie nie znajdowały się żadne większe skupiska drzew ani głazów. Co prawda, od południa osłaniała ich linia niewielkiego zagajnika, zbyt małego, żeby móc go nazwać pełnoprawnym lasem. Porośniętego tak uwielbianymi przez Romulusa jeżynami, których ostatecznie ani nie przenieśli, ani nie wykarczowali, za to raczej dosyć skutecznie odgrodzili je od siebie jeziorem. Mimo to, stojąc trochę dalej od ognia, wciąż dało się odczuć chłód pasujący do nadchodzącej jesieni. Do Mabon zostały im jeszcze niecałe dwa tygodnie, później dni miały zrobić się zdecydowanie krótsze i zimniejsze, zaś noce stopniowo się wydłużać. Wedle wszelkich prognoz, lato już nie miało powrócić. Prawdę mówiąc, mieli wyjątkowe szczęście, że tego wieczoru nie padało, ponieważ przez pewien czas wszystko wskazywało na to, że pogoda może spróbować pokrzyżować im plany. Było jednak wyłącznie dosyć chłodno, wyjątkowo rześko, ale nie deszczowo. Jedyna wilgoć biła od strony nowopowstałej tafli wody, która poruszała się subtelnie, lekko falując. Chyba na tym samym sztucznym wietrze, na którym szumiały liście palm. Zdecydowanie musiał spytać Romka, kto za to odpowiadał. Czy był to sam Potter, czy może skrzaty maczały w tym swoje palce, bowiem na pierwszy rzut oka, szczególnie dla kogoś, kto nie miał pierdolca na punkcie natury, ta iluzja wyglądała wprost idealnie. Zupełnie tak jak wszystko inne. Mieli hamaczki i leżaczki, mieli ławeczki, mieli przepastne stoły z jedzeniem, mieli naprawdę duże ilości alkoholu, jakimi Roise już się raczył. Miał mocną głowę, co w pewnych sytuacjach bywało naprawdę zbawienne, jednak równocześnie oznaczało, że musiał wcześniej zacząć pić, żeby nie siedzieć jak kołek pośród grona już nietrzeźwych ludzi. Zaczął jednak stosunkowo lekko, sącząc coś w rodzaju ponczu i leniwie obserwując resztę towarzystwa. Od czasu do czasu dolewał sobie kolejny kubeczek napoju, opierając się o brzeg blatu i czekając na oficjalne rozpoczęcie ogniska. To nie on miał je zacząć. Stawiał na to, że zrobi to albo Potter, albo Lestrange. Któryś z nich, zresztą teraz prowadzących ze sobą dialog. On sam, choć miał swoje plany na ten wieczór, nie kontrolował sytuacji, bo tak po prawdzie, w jego oczach tak naprawdę nie było, czego kontrolować. Wszyscy tutaj już dawno przekroczyli pewien konkretny wiek. Byli na tyle odpowiedzialni, na ile byli. Czyli często gęsto praktycznie wcale, ale byli dorośli, tak? Mieli zadbać sami o siebie. Być na czas, spóźnić się, przyjść, nie przyjść. Droga wolna. Być może po sytuacji z zaginięciem Prudence i Romulusa, które zauważyli zdecydowanie dosyć późno, powinni przykładać znacznie większą uwagę do tego, żeby kontrolować otoczenie, jednak nie. W dalszym ciągu tego nie robili. No, przynajmniej Ambroise nie odczuwał takiej potrzeby. Ktokolwiek chciał zjawić się na ognisku, miał się na nim pojawić. Pod żadnym pozorem, nie była to obowiązkowa część wieczoru. Ot, towarzyskie spotkanie, jakaś tam trochę luźniejsza forma wspólnego spędzenia czasu, być może w pewnym sensie ucieczki od rzeczywistości, wyluzowania po wszystkim, co ostatnio miało miejsce w ich świecie. Roise raczej spodziewał się, że z tego względu miał tu zobaczyć wszystkich, ale nie zamierzał robić listy zebranych i pilnować tego, czy nikt się nie spóźni. Czekali wyłącznie do konkretnej godziny (choć jeszcze ani razu nie spojrzał na zegarek) może jakieś piętnaście, góra dwadzieścia minut dłużej, zanim pewnie zaczną zbierać się w większą grupę. Ognisko było już zresztą rozpalone, ogień całkiem nieźle zajął suchą stertę przygotowaną przez skrzaty, dodatkowe gałęzie leżały obok. Na tyle blisko, żeby w razie potrzeby można było łatwo dorzucić je do żaru, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby płomienie nie były w stanie samoistnie ich zająć. W końcu jeszcze tego brakowało, by po wszechobecnych pożarach Londynu, zaprószyli jeszcze ogień na podlondyńskich terenach wiejskich. Mocno powiedziane, bo w żadnym wypadku nie byli pod stolicą, ale przez teleportację różnica w odległości między blisko miasta a względnie w zasięgu szybkiej podróży nie była aż tak odczuwalna, więc byli pod Londynem i zdecydowanie nie chcieli wywołać kolejnych pożarów. Zwłaszcza (jeszcze) na trzeźwo, choć co poniektórzy wpatrywali się w ognisko, jakby mieli ci najmniej zadatek na piromanów. Tak czy inaczej, wszystko było już mniej więcej gotowe, skrzaty właśnie skończyły dopinać ostatnie detale, wieczór był jeszcze młody. Brakowało jedynie kilku osób, jednak Ambroise nie zwrócił uwagi na to, kogo dokładnie. Zarejestrował wyłącznie nieobecność Geraldine, ale nie miał ani krzty wątpliwości, że jego dziewczyna zaraz pojawi się w zasięgu wzroku, bowiem miał już okazję przelotnie ją zobaczyć. I rzeczywiście. Nie minęło kilka minut, kiedy dostrzegł jej charakterystyczną sylwetkę zmierzającą w kierunku polany. Nie pomachał do niej ręką, bo akurat dolewał sobie ponczu do kubka, ze zdziwieniem dochodząc do wniosku, że samodzielnie opróżnił już co najmniej jedną trzecią zawartości misy. Nie rzucił też nic głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Całkiem słusznie założył, że priorytety Geraldine miały być dokładnie takie same jak jego. Ona również postanowiła nalać sobie czegoś do picia, tyle tylko, że zaczęła od razu od mocniejszego alkoholu stojącego na drugim stole. On w tym czasie nie ruszył się z miejsca (chyba podświadomie zamierzał pilnować swojego ponczu i podejść zadaniowo do wypicia go w całości) unosząc za to kubeczek w toaście, kiedy Yaxleyówna zbliżyła się do jego części stołu. Otworzył usta, żeby powiedzieć coś średnio odkrywczego, może rzucić jakiś komentarz albo stwierdzić, że mogli już niedługo zacząć ognisko, jednak zamiast tego zmarszczył brwi, mrużąc oczy na widok tego, w jaki sposób nawiedził ich Astaroth. Nie skomentował, zamiast tego rzucił pytające spojrzenie w kierunku Geraldine, po czym upił jeszcze trochę napitku. To była jego wersja zadania pytania o to, jak trzyma się Roth, szczególnie, że nie mieli możliwości wcześniejszego przegadania tego, jak poszły im poszukiwania w lesie. Nie, gdy Yaxleyówna zniknęła z samego rana, wypływając na morze. O to zresztą Roise też jeszcze nie pytał. Jeden temat na raz, nie? Because no matter how long the night
It's always darker When the light burns out And the sun goes down Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.
12.06.2025, 21:03 ✶
Nie do końca tego się spodziewała, kiedy wspomniano o ognisku, ale wszystko wyglądało całkiem nieźle. Najwyraźniej pozostali obecni w Exmoor nieco się nudzili, skoro postanowili włożyć tyle pracy w odmienienie tego miejsce. Nie miała pojęcia dlaczego to zrobili i chyba wolała nie pytać. Pewnie ktoś się z kimś o coś założył, ktoś przegrał zakład, albo jeszcze coś innego. Miejsce wyglądało całkiem malowniczo, chociaż zdaniem Geraldine już wcześniej też tak było i wcale nie potrzebowało tej wyjątkowej odmiany. Trzymała w dłoni szklankę z trunkiem, na który w swoim mniemaniu zasłużyła. Nie było nic przyjemniejszego po ciężkim dniu od spędzenia czasu z najbliższymi. Dobrze było mieć do czego wrócić, naprawdę doceniała to po swoich ostatnich perypetiach, kiedy niekoniecznie miało to miejsce. Nareszcie wszystko wracało do normy, robiło się spokojnie, przyjemnie, właściwie. Pogoda dopisywała, jak na brytyjskie warunki. Nie mogli narzekać na deszcz, wiatr może nieco plątał włosy, jednak uważała go za całkiem rześki i przyjemny. Ciepło zaczynało bić od ogniska, więc nie mogli narzekać na warunki, jakie tutaj panowały. Zresztą przecież mogli zawsze skorzystać z magii, aby nieco je poprawić. Mieli sporo szczęścia, że byli czarodziejami, nic nie mogło pokrzyżować im planów. Ognisko wydawało się być Yaxleyównie całkiem dobrym pomysłem. Każdy z nich potrzebował odsapnąć, złapać oddech po tym, co ostatnio wydarzyło się w Londynie. Tak właściwie to nie mieli szansy jeszcze spędzić wszyscy razem tego czasu. Dobrze było mieć szansę docenić takie błahostki, szczególnie, że podczas pożarów sporo ludzi straciło życia, oni nie mieli już takiej możliwości. Niby drobnostka, a jednak po tym, co się wydarzyło patrzyło się na to nieco inaczej. W końcu znalazła się tuż przy Roisie, albo to on znalazł się przy niej? Właściwie było to bez różnicy, grunt, że znowu mieli siebie obok. Nic innego się nie liczyło. Uniosła w górę swoją szklankę, aby zawtórować mu w toaście, na jej twarzy malował się uśmiech, naprawdę cieszyła się, że byli tutaj wszyscy, razem. Jeszcze kilka dni temu nie wydawało jej się to prawdopodobne, ale widać bardzo szybko można było naprostować pewne rzeczy, jeśli komuś na tym zależało. Nie zdążyła się odezwać, bo pojawił się jej brat. Przyniósł ze sobą bardzo nieprzyjemną aurę. Przeniosła na niego swoje spojrzenie, mina jej zrzedła, wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Martwiło ją to, co się z nim działo. Szczególnie po ich wczorajszym wyjściu do lasu. Nie radził sobie. Nie dało się tego nie zauważyć. Zupełnie sobie nie radził. Może nie powinni go trzymać w tej piwnicy? Raczej dać mu szansę na przebywanie między ludźmi, tyle, że obawiała się tego, że znowu sięgnie po te nieszczęsne eliksiry. Nie miała pojęcia, co będzie dla niego lepsze, w jaki sposób powinna z nim rozmawiać. Czuła, że go zawiodła i cholernie nie była z tego powodu zadowolona. Działa intuicyjnie, ale chyba nie niosło to ze sobą żadnych pozytywnych efektów. Odprowadziła go wzrokiem, kiedy zmierzał w kierunku jeziora, dopiero po chwili przeniosła spojrzenie na Ambroisa. - On sobie nie radzi, zupełnie, nie jest z nim dobrze. - Mruknęła cicho, nie sądziła, żeby to było zaskakujące dla Greengrassa bo raczej każdy byłby w stanie się tego domyślić. Już miała się ruszyć, by podejść do brata, ale wtedy zobaczyła inną sylwetkę, która się poruszyła. Nie miała pojęcia, czy to był dobry pomysł, czy Benjy będzie w stanie jakoś go pocieszyć? Przemówić mu do rozsądku? Zrobić cokolwiek? Kto go tam wiedział, zapewne skorzysta z innych metod niż oni, a każda interwencja w tej chwili miała jakiś sens. Nie zamierzała więc póki co podchodzić do brata, oczywiście nie spuszczała go z oczu, bo wiedziała, że jest za niego odpowiedzialna, a on w kilka sekund mógł przeistoczyć się w bestię, czego miała zresztą szansę doświadczyć poprzedniej nocy. Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.
12.06.2025, 21:24 ✶
Ogień – zamarłem na jego widok. Usłyszałem te szepty. A może bardziej je sobie wyobraziłem? Ale... Rozejrzałem się wokół, przelękniony, czy ten ogień, czy ten dym, czy to wszystko... Czy nie płonie dom? Podwórko? Krzaki jeżyn? Wszystko wydawało się być na swoim miejscu, normalne, jak zwykle, ale miałem przeczucie, taki lęk. Już nie pierwszy raz. Jakby zaraz miało się wydarzyć coś strasznego. Coś bardzo przypominającego płonący nocą Londyn.
Zawiało. Przeszedł mnie dreszcz. Wciąż nic się nie działo. Ognisko było normalne. Jak zwykle. Benjy coś tam poprawiał przy drwach. W porządku. Wszystko było w porządku. Popadałem w paranoję. Przez ten cholerny pożar, przez głosy, które mnie wtedy prześladowały... A pewnie i wczorajszy dzień dorzucił swoje. Potrzebowałem odetchnąć. Potrzebowałem odpocząć. Tylko że to nie było możliwe, kiedy bywało się wśród innych członków Zakonu Penisa. Pokręciłem głową, chcąc wyrzucić te negatywne myśli. To nie wieczór na rozterki. Poza tym... Wydało mi się, że woła mnie Corio. Biorąc pod uwagę, jak wygodnie się usadowił, zapewne podziwiał nasze dzieło. Wypchnąłem z głowy lęki. Albo przynajmniej odsunąłem je na bok. Przynajmniej na razie. Wstałem i podskoczyłem do niego. Klapnąłem tuż obok, nie przejmując się swoimi jasnymi spodniami. Pewnie i tak dzisiejszej nocy miały przejść przez znacznie więcej. Jak to w naszym życiu bywało. – I jak ci się podoba jezioro, Corneliusie?! Hmm? – zapytałem z ekscytacją godną Orderu Tego Genialniejszego. Bo tak bywało w naszej relacji – każdy uważał się za mądrzejszego, ale kiedy trzeba było, chowaliśmy urazy i współpracowaliśmy. To między innymi dlatego Cornelius zamieszkał w mojej szafie. I był poniekąd odpowiedzialny za moje zerwanie z Bettany... Ale to wcale nie wynikało z tego, że miał mocniejsze przebicie! Po prostu szanowałem jego gust, zarówno w kwestii garderoby, jak i kobiet na dłuższe pożycie. – Wpadliśmy z Roisem na ten pomysł, kiedy mi mówił – nachyliłem się konspiracyjnie i ściszyłem głos – że zamierza się dziś oświadczyć... Wiesz, Geraldine – wskazałem z dumą na nasze dzieło. Jezioro. Stało. Nie wylewało się. Nie wsiąkało w teren. Pełen profesjonalizm. Przemyśleliśmy to dobrze. – Ale to nie wszystko, haha, tylko przysięgnij, że nikomu nie wypaplasz – dodałem z zadziornym uśmiechem, jakbym już wcześniej nie zdradził najważniejszego punktu całego planu. – W sypialni Roise’a są bobry, hahahaha. Prawdziwe, kurwa, bobry. Pewnie jedzą mu łóżko – zachichotałem. Cornelius pobladł czy jednak miał przejąć ode mnie głupawkową beztroskę? Cóż, z pewnością mój ojciec nie będzie pocieszony, kiedy dotrą do niego faktury zaadresowane na moje nazwisko, elegancko rozpisane przez Corneliusa Lestrange. Jego pismo było już doskonale znane u naszych księgowych. Długo nie trzeba będzie szukać winnych. Unoszę rękę, dając Kornelkowi znak, by się jeszcze nie odzywał, bo przypomniało mi się coś arcyważnego. – ZNAJOMCZAKU, GDZIE JEST ŚWINIAK NA ROŻNIE?! UWIJAJ SIĘ, UWIJAJ! – wrzasnąłem, nie widząc nigdzie mojego skrzaciego pomocnika. Po tylu imprezach powinien być już ekspertem w dziedzinie zoologii i organizacji przyjęć. Odwróciłem się z powrotem do Kornelka i rzuciłem mu zachętę spojrzeniem. Teraz chciałem jego opinii. Była przecież… NAJWAŻNIEJSZA. Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.
13.06.2025, 02:29 ✶
Tak. Oczywiście, że to dostrzegał. Rzecz jasna, nie mógł tego nie widzieć. Nie zamierzał też tego ignorować. Nie był aż tak nieczuły. Mogli nie być z Rothem swoimi największymi fanami, jednak nie zmieniało to faktu, że Roise pamiętał tego dzieciaka z przeszłości. Jeszcze zanim pojawił się między nimi konflikt. Wtedy naprawdę go lubił. Poza tym mieli zostać rodziną. Tym razem dosłownie. A rodzinę należało chronić. Nawet przed samym sobą.
- Dopiero co zaczął odstawiać eliksiry. To może być kwestia najbliższych dwóch tygodni - stwierdził po chwili, również dosyć cichym głosem. Nie, nie uważał tego za pocieszające. Nie usiłował pokrzepiać tym ani Geraldine, ani siebie. Tak po prawdzie, powiedział to wyłącznie po to, żeby nie pozostawić słów Yaxleyówny w próżni. Odpowiedział, bo potrzebował to zrobić. Zaraz potem wciągnął jednak powietrze w płuca, bardzo powoli kręcąc głową. - Chwilowo raczej niewiele możemy zrobić - nie dodawał, że poza oczywistym, czyli po prostu znajdowaniem się w okolicy, byciem na miejscu i tak dalej. Rina z pewnością doskonale wiedziała, że to także miał przy tym na myśli. Ani razu nie zasugerował, że mogliby zostawić Astarotha. Nie zamierzał tego robić. Tyle tylko, że zupełnie nie wiedział, co mógłby na poradzić na to wszystko, co działo się w głowie wampira. Co mogliby na to poradzić. Razem, bowiem to nie był już jednoosobowy problem. Czy tam wyzwanie. Nie. W tym momencie problemy nieżyciowe Astarotha dotyczyły już ich obojga. Pikuś w tym, że Ambroise nigdy za cholerę nie miał do czynienia z próbami wychowywania jakiegokolwiek nastolatka, co dopiero mówić o takim, który przy okazji mierzył się z wampiryzmem. Nie był dobry w odczytywaniu ludzkiej psychiki. Nie miał zadatków na mentora w innym zakresie niż ten naukowy, jako wykładowca. Już nawet nie myślał o możliwości zakładania własnej rodziny, odłożył rozważania o byciu ojcem, nie widział się w tej roli w momencie, w którym jego własne życie było dosyć mocno chaotyczne. Na niektórych płaszczyznach wręcz całkowicie rozpierdolone. Nie. W przypadku Greengrassa, najbliższym, o czym Roise mógłby mówić, było mierzenie się z humorami jego własnej przyrodniej siostry, z którą dzieliła ich prawie dekada różnicy wieku. Tyle tylko, że Roselyn nie przechodziła przez żadne zbyt gwałtowne fazy rozwojowe. Praktycznie przez całe życie zachowywała się dokładnie tak samo. Przynajmniej w stosunku do niego. Nie mógł zatem powiedzieć, że zbyt wiele się przy niej nauczył. Nie, nawet jeśli nie zamierzał tego mówić na głos, był praktycznie tak samo zagubiony i bezradny, jak Geraldine. To, że o tym tak nie rozmawiali, ewidentnie nie zamierzając traktować tego jak swojej faktycznej słabości i braku kompetencji, nie oznaczało, że nie znaleźli się na tym samym wózku. I że ten wózek nie był już zdecydowanie zbyt rozpędzony, aby można było zatrzymać go bez większego wysiłku. O nie. Zdecydowanie nie. Problemy Rotha z eliksirami nasennymi zapewne miały okazać się wyłącznie wierzchołkiem góry lodowej. Jej najbardziej widoczną częścią. Pod spodem zdecydowanie kryło się znacznie więcej kwestii, którymi musieli zająć się jak najszybciej. Tyle tylko, że może niekoniecznie tego wieczoru. Nie po to tu byli, czyż nie? Nie to było częścią jego planów. Nie z tego powodu naprawdę starał się, żeby ten wieczór był dopięty niemal na każdej płaszczyźnie. Tak, aby nie mógł okazać się zupełną klapą. Nie przewidział jedynie jednego. Paradoksalnie: tego, co siedziało mu w podświadomości, odkąd zaczęło być również częścią jego nowo-starej rzeczywistości. Astaroth. No właśnie. Astaroth i jego stany. To nie tyle mogło popsuć cały wieczór, co zdecydowanie cholernie wiele zmienić w nastrojach zgromadzonych tu osób. I nie, nie uważał zaproszenia brata Geraldine za słabe posunięcie. Nie był aż tak zeskurwysyniały, żeby uważać, że Yaxley powinien pozostać zamknięty w piwnicy. Roth zdecydowanie powinien socjalizować się z innymi, wychodzić na zewnątrz i tak dalej. Po prostu całkowicie wypadło mu to z głowy. Zaaferowany i (będąc zupełnie szczerym) dosyć mocno ujarany przez znaczną większość dnia, po prostu nie uwzględnił żadnego planu na okoliczność potrzeby kontroli nad nastrojem młodego wampira. A przecież powinien założyć, że Astaroth nie pojawi się tu cały rozanielony. Nie dołączy do nich w podskokach, tylko raczej wręcz przeciwnie: gdy pojawił się na ognisku, niemal dosłownie powiało chłodem. Co gorsza, Roise mógł być o to zły wyłącznie na siebie, choć nic nie przeszkadzało mu przy okazji złapać głębokiego wdechu, tłumiąc chęć zgrzytnięcia zębami. Nie myślał. Tyle planował. Wykształtował jezioro. Namówił Romulusa na bobry. Wysłał Eliasa po mięsne ciasto do Nory Nory. Zajął się niemal wszystkim, czym powinien się zająć. No właśnie. Niemal wszystkim. Tylko nie Rothem. Ale nie wszystko było jeszcze stracone, prawda? Nie wszystko było stracone. Wieczór był jeszcze młody. Wystarczyło pomyśleć nad tym, co dało się zrobić i wdrożyć te pośpieszne plany w życie. Więc, po prawdzie mówiąc, o ile nie był aktualnie zbyt zadowolony ze sposobu, w jaki ich rozmowa przeszła z toastu do dosyć posępnego zerkania w kierunku ogniska i Astarotha, o tyle może to był odpowiedni moment? Zawahał się jednak przez chwilę, nie mając zielonego pojęcia, czy powinien zaoferować Geraldine, że może spróbować swoich sił, zrzucając z niej część odpowiedzialności i próbując usiąść obok Rotha. Raczej milcząc, nie usiłując zagadywać go na siłę, ale patrząc, co z tego wyniknie... ...ale niemal w tym samym momencie, gdy już otwierał usta, zauważył ruch w peryferiach wzroku, a gdy przeniósł tam spojrzenie, nie bez początkowego zdziwienia, dostrzegł, że ktoś inny postanowił się tym zająć. Tak właściwie... ...może to miało więcej sensu niż początkowo założył? - Znają się, nie? - Spytał powoli, powracając spojrzeniem do Geraldine i upijając trochę ponczu, żeby zabić nagłą suchość w gardle, jaka pojawiła się tam cholera wie, skąd. Może po niedawnym jaraniu. Bo przecież nie z powodu niepokoju. W żadnym wypadku. Po prostu potrzebował jeszcze trochę wypić, żeby osiągnąć ten idealny stan rozluźnienia. Zupełnie jak przed dwoma dniami. Wtedy było świetnie. Teraz też miało być. Nic nie mogło tego zepsuć. No, chyba że... ...ROMAN, O TY PLOTKARSKI KURWIU. Prawie zadławił się napojem, tylko cudem nie obdarzając Yaxleyówny zbyt jawnie zszokowanym spojrzeniem, żeby upewnić się, że tego nie słyszała. ROMULUS?! NO CHYBA BRUTUS, KURWA. Niech no on tylko... ...tam... ...tak... ...i wtedy ten rożen od świniaka... ...tak... ...i jabłko... ...zdecydowanie... ...jabłko też... ...na sam koniec tego różna... ...tak, żeby znalazło się w japie... Nim się obejrzał, całkiem dyskretnie wysunął różdżkę z rękawa, machając nią tuż przy udzie i usiłując wycelować wprost w Pottera. Co prawda, świniaka nigdzie nie było, ale może tak dyskretny, niewerbalny Levicorpus? Subtelny, tak na minutę bądź dwie, żeby zawiesić go za kostkę na palmie i pomóc mu przemyśleć swoje zachowanie? W końcu Romek siedział we względnie miękkim miejscu, więc nie miał zbyt mocno jebnąć, gdy ktoś postanowi go zdjąć... Translokacja (I) - zawieszenie Romulusa na palmie, do góry kostkami, żeby krew mu spłynęła do mózgu i przestał paplać Rzut O 1d100 - 51
Slaby sukces... Rzut O 1d100 - 35
Akcja nieudana Because no matter how long the night
It's always darker When the light burns out And the sun goes down Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.
13.06.2025, 10:49 ✶
Lestrange siedział, obserwował i powoli zaczynał rozumieć, jak czują się bohaterowie klasycznych tragedii tuż przed drugim aktem, w którym scenopis pcha ich ku nieuchronnemu szaleństwu i samozagładzie. Siedział, a może raczej okupował ten leżak z taką rezygnacją i połowiczną, uparcie zachowywaną godnością, z jaką starożytny senator rzymski, no, bo imię zobowiązywało, obserwował schyłek swojej cywilizacji. Przez krótką chwilę poważnie zastanawiał się, czy może nie doznał udaru słonecznego, chociaż słońca nie było, właściwie, od dnia pożarów, to wszystko naprawdę miało miejsce. Corio uniósł spojrzenie znad własnych butów, zamszowych, beżowych, już niestety upstrzonych drobinami błota, a potem przeniósł je powoli na Romka, który właśnie usiadł obok niego z promiennym uśmiechem i entuzjazmem osoby, która nie znała pojęcia zawahanie i nigdy nie była zmuszona rozliczać się z własnej kieszeni z kosztów wyrządzonych szkód. Mężczyzna zerknął na „dzieło” Romulusa, z miną człowieka, który od czterech lat chwalił obrazki swojego dziecka, nawet wtedy, kiedy zupełnie nie wiedział, na co patrzy, tu też nie wiedział, czego Romeczek oczekiwał? „Aha, zrobiliście bajorko i teraz czujecie się jak stwórcy świata, brawo, kochani, wzruszyłem się nad tym cudem inżynierii środowiskowej, mówił wam ktoś, że to pojebany pomysł?”, czegoś takiego, to byłoby wystarczające? Cornelius, który przez moment poczuł się jak juror na konkursie dla młodych urbanistów-amatorów, już chciał coś odpowiedzieć, najlepiej półinteligentnego, półokrutnego, całkowicie zniechęcającego Romeczka do dalszego budowania jezior, ale przypomniał sobie, że to przecież jego podpis, jego i jego ciotki, widniał na dokumentach posiadłości, więc to on, no, on i jego ciotka, której tu, całe szczęście, nie było, mieli być odpowiedzialni za katastrofę ekologiczną wywołaną przez tych dwóch. Westchnął, odchrząknął, strzelił knykciami, co mogłoby być bardzo sugestywne, gdyby był Fenwickiem albo Yaxley, ale, chyba na jego nieszczęście, nie miał w zwyczaju bić przyjaciół, nawet idiotów. Jednocześnie dał sobie czas na przełknięcie informacji, że oto jego imię, do tej pory kojarzone z elegancją, połyskliwymi spinkami do mankietów i rzetelnym prowadzeniem budżetu, mogło zostać przywołane w nagłówkach gazet, w kontekście, co najmniej, nieprzychylnym dla rodu. - Jezioro, cóż... - Zaczął powoli, cedząc słowa przez usta, niczym wino, które okazało się korkowe, ale nie można go wypluć, ani wylać, bo to niekulturalne. - Ujmę to tak, jezioro, niewątpliwie, jest, a to już coś, zdecydowanie więcej, niż się spodziewałem i, przyznajmy, więcej, niż ktokolwiek uznał za stosowne mi powiedzieć, zanim je wyczarowano. - Oczy miał utkwione w tafli wody, tej samej, którą ktoś przypadkowy zapewne nazwałby „zachwycającą”, za to Ursula w najlepszym razie „potencjalnie pełną robali”, Corio natomiast widział w niej nie tyle jezioro, ile finansową katastrofę, gdy to wszystko pójdzie w wody gruntowe, którą jego nazwisko miało podpisać w dolnej części faktury. A potem usłyszał, że to cudo najwyraźniej miało spełniać jeszcze jedno, jakże wzniosłe zadanie - stanowić tło dla deklaracji wiecznego uczucia pomiędzy Ambroisem a Geraldine, czyli, dla przypomnienia, osobami, które jeszcze osiem dni temu, tak, osiem, nawet nie osiemdziesiąt osiem, deklarowały, że „to czysto fizyczne” i „nie mieszajmy w to emocji, Corio, jesteśmy przecież dorośli”, no i klasyczka, „to nie znaczy, że do siebie wrócimy” zastąpione „no, tak jakoś wyszło, hihi, żeśmy do siebie wrócili”. Jeszcze tydzień temu Ambroise przysięgał, że między nimi to tylko „układ”, żadnych deklaracji, emocjonalnych inwestycji, raptem kilka dni wcześniej - Cornelius doskonale to pamiętał, bo musiał po tym zająć się rozliczeniem faktur za klepki podłogowe z hebanu i rolki tapety sprowadzane z Francji - zarzekał się, że to absolutnie nic poważnego, a teraz planował ślub z kobietą, z którą przecież tylko sypiał, cóż za konsekwencja, cóż za logika, dzięki którym mieli jezioro i bobry, i najpewniej pierścionek, który kosztował więcej niż trzy ich ostatnie wspólne podróże, przynajmniej tak należało się domyślać po stopniu zaangażowania w dekoracje. Tak, bobry, oczywiście, że bobry, jezioro na trawniku i wodne gryzonie w domu, Cornelius nie mrugnął, choć wewnętrznie prowadził już mentalne negocjacje z właścicielami domów w niżej położonej wiosce, próbując oszacować straty, po zrobieniu nich powodzian, chociaż nie mieszkali na terenach zalewowych, a teraz musiał dołożyć do tego jeszcze zniszczenia wewnątrz posiadłości. Bobry! Kiedy usłyszał słowo „bobry”, zamrugał powoli, raz, drugi, jakby próbował przeliczyć w głowie, ile literek ma „ja pierdolę”, nie ruszając ustami, a potem zerknął na stół z alkoholami, rozważając, czy wypada wstać, nie mówiąc ani słowa, najeżdżając go na oczach świadka. Bobry, w sypialni, najpewniej zgryzające baldachim od łóżka wykonanego na zamówienie przez włoskiego rzemieślnika, naturalnie. Nawet nie chciało mu się zażartować o ich czochraniu, w kontekście tego, gdzie je ulokowały te dwa bałwany... - Zaiste. - Kiwnął Lestrange, zerkając z ukosa na taflę jeziora, jakby rozważał, czy mógłby teraz po prostu do niego wejść i już nie wracać - Nic tak nie mówi „chcę z tobą dzielić życie”, jak dźwięk drewna żartego przez zębate, zapchlone ssaki, gdy próbujesz uprawiać seks. A, skoro to tylko zapasowa sypialnia, to dlaczego nie zamienić jej w siedlisko dla bobrów i metaforę przyszłego wspólnego gniazdowania? Zastanawia mnie jedynie, czy uwzględniliście w budżecie nowe łóżko albo pokój? - Pytał, bo nawet nie wiedział, jak miałby to rozliczyć... Lestrange westchnął cicho, przeczesał palcami włosy i powoli skinął głową. Miał przemożną ochotę powiedzieć, że oczywiście, przecież nic nie mówi „wyrafinowany gust”, tak elegancko, jak bobry w alkowie i jezioro na trawniku, zatem to wszystko było… Doskonale przemyślane, ale z racji, że dla przyjaciół nie był człowiekiem okrutnym, jedynie okrutnie zmęczonym, pozwolił sobie tylko na lekkie uniesienie brwi. Roman i tak zazwyczaj zdawał się nie słuchać, albo słuchał, ale interpretował wszystko jako pochwałę i, szczerze mówiąc, Cornelius nie był do końca pewien, czy to nie jego własny błąd, bo od lat nie zwracał uwagi na to, kto uczył tego człowieka czytać między wierszami, a teraz musiał żyć z efektami tej edukacji. - To rzeczywiście dzieło - zrobił pauzę - dzieło zbiorowej odklejki, artystycznej samowoli i zupełnego braku nadzoru, ale... Dzieło. - Urwał, nie był pewien, czy Romulus go w ogóle słuchał, bo właśnie rozdarł powietrze kolejnym rykiem w stronę skrzata. Cornelius skrzywił się, niemal niezauważalnie, ponieważ ton, w jakim padło słowo „świniak”, nie pozostawiał złudzeń, ich ognisko właśnie przekroczyło kolejną granicę, zastanawiał się, czy skrzat nie schował się celowo, mając więcej rozsądku niż połowa z nich wszystkich razem wziętych. Następnie odchylił się do tyłu, podpierając się na dłoniach, z twarzą zwróconą ku niebu, w którym, sam nie do końca wiedział, być może szukał odpowiedzi, a może tylko liczył, że któryś z bogów się zlituje i zrzuci mu na głowę coś ciężkiego, choćby tę pieprzoną świnię na rożnie, którą transportowały skrzaty, używając do tego lewitacji, więc zdecydowanie mogły go tym dobić. Byłby im za to wdzięczny. - A propos, czy przewidziano jakiś plan awaryjny, jeśli Geraldine, jednak, nie uzna jeziora i bobrów za symbol trwałości ich uczucia, tylko... no, wiesz, za dowód postępującej patologii? Mi, na przykład, z coraz większym trudem przychodzi mi odróżnić wasze koncepty od symptomów poważnych zaburzeń... - Lestrange uśmiechnął się uprzejmie, choć w jego tonie dało się wyczuć tę znajomą nutę cierpkiej ironii. Kiedyś człowiek przynajmniej próbował udawać, że działa racjonalnie, teraz widać wystarczyło kilka upojnych nocy, żeby zmienić plan życiowy. Mężczyzna spodziewał się, że zaraz usłyszy jakąś barwną odpowiedź, że prócz bobrów mieli też zapasowe nutrie, a prócz jeziora, z drugiej strony domu zrobili trzęsawisko, ale wtedy... - Roman? - Nie wiedział, czy to część tego absurdalnego planu, ale Potter... Zaczął lewitować? - Roman? Czy ty się dobrze czujesz? Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.
13.06.2025, 22:50 ✶
Jak zwykle Lestrange był zazdrosny, że sam nie wpadł na tak genialne pomysły i nie zrealizował ich z nami, stąd zachowywał się jak gbur, liczydupa i ponurak w jednym. Pewnie winne było to jego, hmm, przeświadczenie, że znajduje się wyżej w hierarchii inteligencji niż my, ale nie! Mylił się srogo. Mógłbym się założyć, że gdyby to on zabrał się za robienie jeziora, to by mu wsiąkło. Nasze nie wsiąkało. Było widać, że nie wsiąkało. Stało sobie dumnie jak basen w spa dla smoków. Skrzat nawet dodał takie fajne fale, żeby wyglądało na bardziej żywe, więc... NIE! Nie mogłem sobie pozwolić na to, by ktoś mi wbił do głowy, że to jakaś odklejka albo finansowa katastrofa. To był sukces. Sukces przez wielkie S, migoczący brokatem i spełnieniem.
Zresztą, najważniejsze było, żeby ten świniak nam wjechał, bo zaraz się okaże, że będziemy go mieli dobrze upieczonego dopiero na śniadanie! A tak być nie mogło!!! Co jak co, ale świnia na śniadanie?! ZBRODNIA. Odwróciłem się do Kornelka. Już zdążyłem zapomnieć, co mówił, ale coś niecoś jednak zostało. Migawki, słowa-klucze, może też to, że wyglądał jakby próbował być rozsądny. I po co? Na co to komu w tak uroczy wieczór?! – Dzieło – to mi wystarczy, a resztę słów wrzucam do kosza. Wiesz, że szczęścia nie liczy się pieniędzmi, tylkoooo... aaaah... CORIO, RATUUUJ! – zacząłem z werwą i rozmachaną dłonią wywód jakże akademicki, ale nie dane mi było dokończyć wykładu na temat spełniania marzeń i ich wpływu na jednostkę oraz społeczeństwo, bo zaczęło mnie coś porywać. Zdecydowanie magicznego. Moje buty oderwały się od ziemi, powietrze zawirowało jak w kotle eliksirów, a ja poczułem ten nieprzyjemny uczuć w żołądku: ktoś mnie lewitował. Albo przynajmniej próbował. Mogłem się założyć, że to sprawka Prudencji. Prudencja była... no cóż, pojebana ostro. Psychopatyczna i depresyjna. Tak despersyjna, że wręcz uczuciowo martwa. Jakby wyszła z książki o pogrzebach dla dusz, które się nie narodziły. Nie znała stylu. Nie znała żartu. Nie znała też litości. To było przerażające. Spróbowałem chwycić się Corneliusa, złapać go za ramię, za pelerynę, za duszę, cokolwiek, byle mnie nie porwało w nieznane. Nie byłem gotowy. Byłem zbyt piękny, by pozbawiać tę planetę mojej urody. Zbyt wspaniały, by kończyć swój występ przed publicznością. Jeszcze nie czas! Jeszcze nie pora! Jeszcze nie dziś, galaktyko! | Rzucam na AF w celu złapania się Corneliusa albo chociaż jego leżaka. Rzut N 1d100 - 56
Sukces! Rzut N 1d100 - 87
Sukces! |
« Starszy wątek | Nowszy wątek »
Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności:
Geraldine Yaxley (5949), Pan Losu (69), Astaroth Yaxley (1553), Prudence Bletchley (5887), Ambroise Greengrass (12087), Cornelius Lestrange (9370), Benjy Fenwick (8122), Elias Bletchley (2292), Romulus Potter (3406)
|