Rosie poczuła się bardzo sprytnie, kiedy na ten jego obrzydliwy liścik odpisała Jeśli chcesz zaprosić mnie na randkę, wystarczy powiedzieć wprost. Głupia odpowiedź, ale prawdę powiedziawszy, nie można było chyba spodziewać się po niej niczego innego, bo korespondencję zwykle traktowała dość frywolnie, jakby zapisane na papierze słowa nie do końca były dla niej zobowiązujące lub mogły ciągnąć za sobą faktycznie konsekwencje. Nie zmieniało to jednak faktu, że od tej jego zabaweczki złapały ją mdłości i przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy w ogóle więcej Louvaina w życiu było jej w ogóle potrzebne.
Najwyraźniej odpowiedź okazała się twierdząca, bo koniec końców, stawiła się w Lesie Wisielców.
Jak ona nie lubiła tego miejsca. Ponure, pełne trupów i skore do płatania figli. A nawet, jeśli te dwa pierwsze aspekty zdawały się nie do końca kategoryzować je na przegranej pozycji, to ostatnie w pewien sposób przeważało szalę nieodwołalnie, sprawiając że kiedy tylko pojawiała się w okolicy, bezwiednie przywoływała na usta wyraz zdegustowania. Ale nie chodziło tylko o sam las, a o całe Little Hangleton. W końcu ładnie mówiono o nim, że było ono objawem ludzkiego szaleństwa, czy jakoś tak, a od kiedy zobaczyła swój pierwszy obraz limbo, to była absolutnie zdania, że jeszcze więcej szaleństwa to jest jej absolutnie w życiu niepotrzebne.
I też tym razem, kiedy tylko pewniej stanęła na nogach po teleportacji na skraju lasu, kąciki ust ściągnęły się nieco, wykrzywiając w mało zadowolonym wyrazie, jakby stojące naprzeciwko niej drzewa były wrogiem samym w sobie. Co prawda uważała, że było coś nawet ładnego i poetyckiego w tym, jak ponuro zwłoki dyndały na stryczkach, będąc wspomnieniem swoich dawnych zbrodni, ale nigdy nie było to uczucie na tyle silne, by zaczęła układać na ten temat wiersze.
Grymas tylko pogłębił się, kiedy zielonkawe oczy wpiły się w sylwetkę, która zwiastowała, że Louvain niestety nie spóźni się tego dnia, albo w ogóle że go chuj strzeli i się nie pojawi (to była preferowana opcja). Wygładziła nerwowo sukienkę i aksamitny płaszcz (bo przecież oczywiście, że nie mógł sobie wybrać jakiegoś ciepłego miejsca na wycieczki), jeszcze na moment spoglądając na niebo, słabo jeszcze czerwieniejące się na zachodzie, a od wschodu zarzucające na świat ciemny całun przeszyty oczkami gwiazd i twarzą ubywającego księżyca, a potem ruszyła w jego stronę.
W filiżance herbaty, którą wypiła dzisiaj, myśląc o wieczorowym spotkaniu, pokazał jej się most i nawet jeśli bardzo nie chciała, to mimowolnie nie była aż tak bardzo sceptycznie nastawiona do tej całej wycieczki. Niemniej jednak, będąc blisko Lestrange'a, otaksowała go zniechęconym spojrzeniem, a potem jeszcze potknęła się o jakiś wystający korzeń.
- Nie mogły być jakieś Karaiby? Wiesz, jest tam całkiem ciepło, nie to co tutaj - rzuciła, prostując się przed nim, wciąż mając palce zaciśnięte na różdżce, bo cóż Las Wisielców to był jednak Las Wisielców. - I wiesz, jak już zapraszasz kobietę tête-à-tête to mógłbyś się postarać o jakieś świeczki czy coś.
sort of horror