Preludium | 05.08.1972:
Lourmarin było jednym z tych prowansalskich czarodziejskich miasteczek, gdzie poza widokami na Alpy Nadmorskie, ogrodami, fikuśnymi kawiarnio-księgarenkami i ukrytymi w zaułkach restauracjami… nie było nic ciekawego. Idealne miejsce, żeby się ukryć przed… tym wszystkim. Czy była dumna z tej ucieczki błyskawicznej? Nieszczególnie. Ale z drugiej strony, dlaczego mieliby znów i znów odkręcać cudze błędy.
Nie było nawet szóstej, gdy Lorien się przebudziła. W pierwszej chwili nawet nie zarejestrowała, że nie jest w domu i nie musi pędzić na złamanie karku do Ministerstwa. Świadomość przyszła po kilku długich sekundach. Narzuciła na ramiona wyjęty wcześniej przez Selar satynowy szlafrok i wyszła na balkon. Na boso, nie przejmując się chłodnym, sierpniowym porankiem.
Francja, huh?
Wsparła się o kamienną balustradę wystawiając policzek do słońca.
Wczorajszy dzień był ciężki dla ich obojga. Psychicznie - bo artykuł ciążył jej na ramionach jak torba pełna kamieni; fizycznie - bo podróże międzynarodowe świstoklikiem nigdy nie były niczym przyjemnym. Chyba oboje działali trochę automatycznie, bo cały wieczór był dla Lorien jedną wielką mgłą. Pamiętała, że wynajęli jakąś mieszkanie na piętrze kamienicy tylko dlatego, że miało ponoć najlepszy widok i kompletnie odrębne wejście zewnętrznymi schodami. A potem zdążyła się jedynie ogarnąć. Próbowała przeczytać parę stron w książce i… zasnęła? Najwyraźniej.
I pomyśleć, że wszystko przez te pieprzone świeczki.