• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
1 2 3 Dalej »
[08.09.72] By any means, my enemies, our enemies

[08.09.72] By any means, my enemies, our enemies
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#1
23.03.2025, 01:05  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.03.2025, 20:02 przez Louvain Lestrange.)  

W noc tak piękną jak dziś, mógłby przyjść do niej nawet z kwiatami. Właściwie to show dopiero zaczynało się rozkręcać, ale jak na przykładnego lidera partyzantki, Louvain zaczął już wyprzedzać pewne kroki. Dlatego już po pierwszych godzinach chaosu postanowił zająć się sprawą bezpiecznego odwrotu dla wszystkich bardziej wtajemniczonych. Nawet znał takie miejsce, dość niepozorne z zewnątrz, za to bardzo akuratne dla wszystkich śmierciożerców i naśladowców. Ataraxia nie dość, że według planów miała pozostać nietknięta przez płomienie, to posiadała nieco więcej przejść. Ukrytych przejść, o których mogli wiedzieć tylko nieliczni, ale to i tak w zupełności wystarczyło, aby zapewnić dla wszystkich rebeliantów bezpieczną drogę ewakuacji.

Właściwie to nie zamierzał nawet pytać właścicielki lokalu o zdanie. Dzisiaj i tak mało który śmierciożerca pytał kogokolwiek o pozwolenie na cokolwiek. W całym mieście już wyczuwalna była woń spalenizny, lecz nie tylko. Strach również miał dziś wieczór intensywną woń. Teleportował się prosto do wnętrza, przecież dobrze znał tę przestrzeń. Nie pierwszy raz kiedy się tutaj zjawił, ale pierwsza raz kiedy pozwolił ujrzeć się Ambrosie w pełnym umundurowaniu mrocznej sługi. Wiedział, że o tej porze zwykle już nie przyjmuje klientów, a jeśli nawet, to i tak była to najmniej odpowiednia pora na tarota i wróżby. Rozejrzał się nerwowo i kiedy tylko dostrzegł jej sylwetkę, od razu wymierzył do niej z różdżki. Pozwolił jej przez kilka sekund zanurzyć się we własnym strachu, jeśli jeszcze taki jej został. Już jakiś czas temu zdążył zauważyć, iż Rosie czasem potrafiła być tak wyprana z emocji, że aż chciało się mieć wrażenie, że McKinnon istnieje tylko teoretycznie. Chciał myśleć, że to wyłącznie jego podła zasługa, ale w jej wesołym jak zbite lustro życiu było więcej, niż jedno utrapienie. A szkoda.

Zaśmiał się w końcu jednak, rozbawiony. On miał wiele powodów do radości, ale czy ona? Opuścił różdżkę, choć wielu podobnych jej statusowi krwi mogło mieć dzisiaj słuszne obawy, to jednak nie panna zabaweczka. Chwycił dłonią za maskę i sobie znanym zaklęciem odczepił ją od całego stroju śmierciożercy, ukazując swoją prawdziwą twarz. Wolno kołyszący się dym wokół jego postaci mający za zadanie zmylić wzrok patrzących na temat jego sylwetki, również opadł rozchodząc się falą po podłodze. Spojrzał jej w oczy dając do zrozumienia, że to nie to samo zło co zawsze zawitało pod jej dach. Jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu, zawieszając nieco dłużej wzrok na tym co działo się za szybą. - Masz cholerne szczęście trzpiotko. Chociaż raz w życiu dokonałaś dobrego wyboru. Rzucił zupełnie zuchwale, jakby właśnie przelał na nią ogrom swojej łaski. Chociaż to nie jego decyzją było, aby ocalić jej miejsce, tylko kogoś innego, to czuł że była to odpowiednia decyzja z którą mógłby się nawet zgodzić. Nawet jeśli była to cygańska decyzja. O swoich trzeba było pamiętać, a Kościana Księżniczka wykazała się odpowiednio, by zasłużyć na ochronę w godzinie pożogi.

entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#2
25.03.2025, 16:46  ✶  
Ten wieczór to był cholerny koszmar. Niekoniecznie dla niej, oczywiście, pomijając może ten moment kiedy wybuchła panika i ktoś próbował ją przepchnąć na ulicy, kiedy chciała sprawdzić o co chodzi. Ale po wszystkim bardzo szybko udało się jej dojść do wniosku, że w środku była bezpieczna. Ogień, nawet jeśli szalał dookoła, połykając większość rzeczy, która znajdowała się w jego zasięgu, omijał skutecznie wnętrze jej salonu. Osmalał elewację, nadgryzł ze złością szyld, ale potem pomknął dalej, szukając nowych ofiar.

Była bezpieczna.

Ale wiedziała, że miało to swoją cenę i nie miało wiele wspólnego z właściwym bezpieczeństwem. Była zwyczajnym narzędziem, które gdyby nie było przydatne, dawno poszłoby pod topór razem z resztą Nokturnu i Londynu. Była, dokładnie tak jak mówił Louvain, zwyczajną trzpiotką, jednak nie mogła rozgryźć czy w tym momencie los uśmiechał się do niej wesoło, czy może jednak złośliwie.

Trzask teleportacji wyrwał ją z zamyślenia, kiedy stała po równoległą do witryny ścianą i z ciemności pomieszczenia spoglądała na to, co działo się na zewnątrz. Był w tym jakiś urok. Jakaś omamiająca zmysły rozkosz, która płynęła z roztaczającego się przed nią spektaklu. Oto siedziała na właściwym sobie miejscu, oglądając wszystko co działo się po drugiej stronie, ni to oprawca, ni to ofiara ognia oczyszczającego Londyn.

Ważne było też, że Kościany Zamtuz również pozostawał bezpieczny. Przytulony do niskich, ciemnych uliczek Podziemnych Ścieżek, pozostawiał w świecie, którzy rządził się swoimi prawami. Może dlatego nie myślała o tym, żeby zbiec po schodkach na dół i sprawdzić co się z nim działo. Tak samo nie czuła potrzeby, by sprawdzić czy Głębina miała się w najlepszym porządku. I tak nie znalazłaby tam Stanleya, bo był gdzieś tam, pośród ognia i przecinających go krzyków.

Podniosła na postać puste, nieobecne spojrzenie i na moment, krótką ulotną chwilę mieszczącą się między jednym, a drugim uderzeniem serca, poczuła ukłucie nadziei. Może jednak faktycznie był to wesoły uśmiech losu. Porozumiewawcze mrugnięcie, które objawiłoby się w postaci skrywanej pod maską twarzy Alexandra. Pół kroku w kierunku losu, pół uśmiechu, wymierzone na koniec noża i przez uniesienie dłoni z różdżką. Wyraz jej twarzy zmienił się szybko, kiedy kąciki ust wygięły się w pełnym zniesmaczenia grymasie, jakby z miejsca gotowa była zapełnić typową dla siebie pustkę namiastkę czegokolwiek, co można było nazwać emocją.

Louvain jak zwykle miał rację, czasami istniała tylko teoretycznie. Zdążył się tego nauczyć, miał przecież na to tyle czasu, ile tylko sobie wymarzył. Prawda była taka, że Ambrosii nie było już od dawna. Nie tej, którą mógłby poznać jeszcze siedem lat temu, zanim Alexander bezpowrotnie zmienił ją, miażdżąc swoimi dłońmi znaną jej i utrwalona formę w której żyła. Wieczne rozstania i powroty niczego nie zmieniały, a wymierzane przez nie interwały w żałosny sposób przedłużały jej egzystencję. Ona jednak okłamywała siebie tak samo dobrze, jak udawało jej się przekonywać duchy by przychodziły do niej lub opuszczały ten świat.

Louvain pewnie zagotowałby się słysząc, że była to jedna z rzeczy, w których przypominał Alexa. Znikał i wracał. Wracał i znikał. Pojawiał się znikąd, a ona nauczyła się patrzyć w drzwi niemal nieustająco. Nie było tam strachu albo nadziei, tylko nużące, brzmiące w tej samej tonacji wyczekiwanie, niczym jeden dźwięk przytrzymanego przez palec klawisza, który nie był w stanie osłabnąć. Nieznośne brzęczenie w głowie, które doprowadzało albo do szału, albo odrętwienia.

- Podoba mi się efekt dymu, podkreśla twoje wrodzone skurwysyństwo - zaszczebiotała ze słodyczą. Jak się okazywało, dzisiejszego dnia uśmiech losu był jednak złośliwy.




she was a gentle
sort of horror
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#3
30.03.2025, 13:19  ✶  

Nawet w taki dzień jak dziś potrafiła być biernym obserwatorem. Jak zwykle, niczym liść targany na wietrze historii. Jak zwykle w centrum wydarzeń, ale wciąż jakby nieobecna. Nigdy do końca tego nie rozumiał, ale ona wydawała się być nawet z tego zadowolona. Niemalże zerowy impakt na rzeczywistość, wciśnięta w sztucznie wykreowaną formę dwóch dupków z przerośniętym ego. Jeden jej nienawidził, za to wciąż pożądał. Drugi kochał, lecz nigdy nie wybierał. Zakładniczka własnego piękna.

- Taki komplement? Od Ciebie? Odparł unosząc brew, lekko rozbawiony jej otwarciem. Nie dla miłosierdzia i pomocy wzajemnej przywdział śmierciożerczą czerń. Nawet jeśli stwierdziła to ironicznie, nawet jeśli prześmiewczo, to jego ego wyłącznie rosło na takich pochlebstwach. Oczywiście, że chciał uchodzić za wielkiego złego. Mściciela czystej krwi i apologetę Czarnego Pana. - Kto jak kto, ale Kościana Księżniczka zna się na kurestwie najlepiej. Odpowiedział na złośliwość złośliwością, bo jeszcze wyszedłby na nietaktownego, nie odpowiadając na jej zaczepki. I tutaj musiał oddać Księżniczce co książęce, bo odbierać jej jedną z tych najważniejszych kwalifikacji to potworność. Pewnie zaraz mu odpowie coś o Lorettcie, bo tak zawsze było najłatwiej, na szczęście jego przestało już to obchodzić. W przeciwieństwie co do niektórych potrafił się odciąć od tego sprawiało, że był słaby i bezsilny. Dostrzegł też coś nietypowego dla jej obrazu. Albo przynajmniej dla tej wersji Ambrosie którą zwykle mu przedstawiała. Tak obce i niecodzienne dla niej spojrzenie, że nawet nie rozpoznał, że mógł to być uśmiech. Szczera radość, której jeszcze nigdy nie widział w jej oczach. Widział ją przecież uśmiechniętą nie raz. Czasem sztucznie w kpiącej z niego pozie. Częściej szyderczo, bo jedyne czym go częstowała to sarkazm oraz ironia, której nigdy mu nie żałowała. Ale radość? Emocja o którą nigdy by ją nie posądził. Nawet jeśli kiedyś sam miałby umrzeć, odejmując jej sporo trosk z życia, prędzej obstawiałby że głównie co poczuje to ulgę, niekoniecznie radość. Wydawało mu się, że dobrze ją znał. Sam stworzył wiele okazji, żeby wyciągnąć z niej to co najprawdziwsze. Bo ze szczęściem było już tak, że nawet ludzie w głębokiej depresji potrafili ją dobrze naśladować. Ale niechęć, apatia, nawet obrzydzenie. To coś czego nie dało się szczerze odtworzyć na życzenie.

- A Ty? Wybierasz się na bal? A może jesteś już z kimś dziś umówiona? Zbliżył się o kilka kroków jej stronę, uśmiechając się podstępnie. Przeciągnął wzrokiem od doły do góry i z powrotem. Oślizgłym spojrzeniem niemalże zmacał całą jej sylwetkę, ewidentnie pod wrażeniem jej kreacji. Nie przypominał sobie, żeby wybierał dla niej coś takiego z katalogów Rosierów. Aż ciężko było uwierzyć, że w cenie sykli można było dobrać coś takiego. Wszystko na niej idealnie współgrało z jej typową trupią aurą. Co jakiś czas zerkał niby ukradkiem na świat zza witryny. Ataraxia, jej miejsce było niczym bunkier. Bezpieczna kryjówka. Stąd pogrążony w anarchii Londyn wyglądał jeszcze piękniej. To jak kąpiel w oceanie rekinów w pomieszczeniu ze szkła i porcelany. Coś magicznego mocno działało na sentyment, pomimo że każdy widział to wszystko po raz pierwszy. - Będziesz mieć swoją rolę w tym wszystkim. Bezpieczeństwo kosztuje zabaweczko. Dobił w końcu do brzegu. Nie przyszedł tutaj przecież wzdychać do jej ramion i gawędzić o sukienkach. Była robota do zrobienia, dla nich wszystkich.

entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#4
02.04.2025, 03:31  ✶  
Zawsze chciała mieć wygodne życie i tak naprawdę nigdy nie miała wielkich ambicji. Nigdy nie ciągnęło ją do oszałamiającej kariery czy tego, by zaznaczyć swoją obecność na kartach historii. Była towarzyszką - stała u boku tych, których kochała i robiła wszystko, by to oni mogli błyszczeć. Ona było tylko tłem. Bladym obliczem księżyca, który błyszczał tylko i wyłącznie dlatego, że odbijał promienie słoneczne. Bycie liściem było właśnie takie - wygodne, ale jednocześnie niezwykle znieczulające.

Ładne to były słowa - o tym, w jaką formę wcisnęła się w swoim zobojętnieniu. Oddawały aż za dobrze jej aktualną sytuację, ale stały zbyt blisko prawdy by zgodziła się z nimi, gdyby tylko zostały wypowiedziane na głos. Ale może dlatego ten stan jej tak bardzo odpowiadał, może dlatego w nim tkwiła, bo od tego marazmu który sama sobie narzuciła, już kompletnie traciła rozum i poczucie rzeczywistości. Żonglowała nienawiścią i miłością do tego stopnia, że te zlały się jej w jedno, niczym zbyt szybko przerzucane piłeczki. Zatracała się w nich, odnajdując ich namiastki nie u tego mężczyzny, u którego powinna. Alexandra powinna kochać i robiła to, ale nie mogła pozbyć się tego nieskończonego smutku, który w niej tkwił. Nie mogła jednocześnie go nie nienawidzić, kiedy zawsze odchodził. Tak, zawsze wracał, ale problem polegał na tym, że nigdy tak naprawdę nie zostawał. Opuszczał ją raz po raz, a ona tkwiła w miejscu, niczym w wyciętej klatce kliszy, nie pamiętając już co znajdowało się wcześniej i co mogło znajdować się przed nią.

A Louvain?
Czasem zastanawiała się nad tym, co właściwie z tego wszystkiego wyszło. Z tego, jaki był plan i jak powoli, niezręcznie przemienił się w coś zupełnie innego. Nienawidziła go, ale w gruncie rzeczy wynikało to z tego, jak dogłębnie nienawidziła samej siebie. Jak bardzo sobą pogardzała za niektóre decyzje, które przyszło jej w życiu podjąć. Jak bardzo zapomniała już o osobie, którą kiedyś była i jak bardzo jej nie przypominała. Ale jednak, gdzieś w tym pełnym goryczy uczuciu tkwiło coś innego. Przypominało jej to nadpsute zwierzęce zwłoki porzucone w lesie. Obgryzione z wierzchu, wyleniałe i niby pozostawione samo sobie, ale kiedy trącić je butem okazywało się, że było robaczywe. Rozedrgane, pełne życia i nieznanego głodu. Ambrosia była głodna - głodna uwagi, głodna uczucia, nie ważne jakiego. Spragniona by ktoś wymierzył jej karę za wszelkie popełnione błędy.

Po Alexandrze, nic nie było już wystarczające. Może dlatego tak bardzo ciągnęło ją do ekstremum. Do czegoś całkowicie przeciwnego. Do kogoś, kto nie stawiał jej na piedestale i nie traktował niczym ikony. Niczym świętej, którą nigdy nie była, nawet jeśli przy odrobinie dobrej woli, można było ją przyrównać do uświęconej strawy, którą karmili się sami bogowie. Do kogoś, kogo mogła kochać za to, że jej nienawidził.

Westchnęła boleściwie, krzywiąc się zaraz, na pokaz. Za tą teatralnością, chowała jednak nagłe ukłucie złości, kiedy kontynuował swoją wypowiedź. Zawsze coś ją dotykało w sposobie w jaki ludzie zestawiali ze sobą dorobek jej rodziny z nią samą. Gdzieś w środku zawsze była małą dziewczynką, której nieznośne pannice dokuczały na szkolnych korytarzach, a chłopcy pytali za ile sykli mogli się z nią przespać.

- Na wizytę w burdelu - syknęła pod nosem, niezadowolona. To była, jej zdaniem przynajmniej, zwyczajna sukienka. Jedna z tych kreacji, która równie dobrze mogła wpisywać się w cyganeryjski obraz Lady Macarii, o ile dorzucić do niej biżuterię, wierzchnią szatę czy odpowiednio pstrokaty szal. Cała magia jej persony najwyraźniej zawierała się w tych wszystkich warstwach, które na siebie narzucała, jakby budowała ją kawałek po kawałku. - Oh, jeśli to nie za darmo, to w takim razie bardzo chętnie sama nadrobię wszelkie niedociągnięcia. Podpalenie wystarczy, żeby odbić sobie właśnie zaciągnięty kredyt? - wywróciła na niego ostentacyjnie oczami, rozglądając się też zaraz, jakby szukała różdżki żeby zrealizować swój plan. Nie ruszyła się jednak bardziej, nawet nie próbując odsunąć, żeby zwiększyć na nowo dystans, kiedy on się do niej zbliżył. Zamiast tego, w końcu zrobiła krok w przód, podnosząc na niego spojrzenie. - Chociaż podejrzewam, że smród czarnej magii jaki mi zostawisz tutaj po tej nocy, będzie wystarczającą karą. No i twoi koledzy, bo zakładam że chodzi o wasz tajny klub.



she was a gentle
sort of horror
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#5
15.04.2025, 00:52  ✶  

Od niego zawsze dużo oczekiwano. Odkąd tylko pamiętał zawsze musiał się mierzyć z wygórowanymi oczekiwaniami. Nikt w domu Lestrangów nie mógł sobie pozwolić na bycie przeciętniakiem. Nie kiedy całe światło sceniczne spoczywało na nim i jego rodzeństwie, jako tych z głównej linii. Z definicji nigdy miał się nie doczekać tytułu dziedzica rodu oraz majątku, nie kiedy był nie tylko najmłodszym synem, ale również najmłodszym z rodzeństwa. To jednak nie zwalniało go z obowiązku wielkich ambicji. Dla niego podwójny trud, bo jak się szybko okazało nie był tak bystry i oczytany jak William, czy Annaleigh , ani nie miał ukrytego talentu do malowania jak Loretta. Ta cholerna miotełka okazała się być jedynym sposobem, żeby nie stać się odszczepieńcem we własnym, kruczym gnieździe.

Dlatego w prostym odruchu spodziewał się, a nawet oczekiwał, że dostrzeże w oczach tych którymi był zainteresowany, chociaż kroplę czegoś takiego jak pasja, aspiracja choćby. Jednak w tych martwych oczach była jedynie pustka. Jeżeli to nic w tym spojrzeniu można jakakolwiek nazwać, to słowo honoru rajfurki było jedynym dowodem na to, że kiedyś za tym smutnym jak tysiąc lat sraczki wzrokiem było jednak coś. Niby czuł jakby zdążył ją poznać dostatecznie dobrze, by wiedzieć jakie są jej słabości, a za każdym razem kiedy próbował ją poznać bardziej, czuł się jakby zwiedzał jedynie puste pokoje osobowości. W miejsce czegoś, wstawiono nic. Ale to nic jednak było czymś. Bo mieć dusze, a nie mieć duszy, to całe dwie dusze. Mimo tego nie wpuszczała do siebie żadnej. Bo tak jak nie mogła mieć miłości Alexa, bez nienawiści Louvaina, analogicznie, nie istniała ta dostawa skrajności jaką przynosił Louvain, bez miłości Alexa. I tak dostała od losu w niewdzięczny sposób jedyny dowód swojej miłości do Mulcibera w postaci gniewu Lestranga.

- Naprawdę? Nawet w taką noc jak dzisiaj chcesz sobie kpić? Dopytał zdegustowany, karcącym tonem. Podszedł bliżej, tak blisko, żeby nie czuła już zapachu własnych perfum, ani kadzideł, jedynie aromat spaczenia. Swąd niczym z dna starej popielniczki. Nie oczekiwał, że będzie w pełni posłuszna i pokorna. Tego by nie zniósł. Ta jej wyuczona apatia względem rzeczywistości, a zwłaszcza wobec niego była na swój pokrętny sposób pociągająca. Jednak nie mógł ukrywać irytacji kiedy tak frywolnie podchodziła sobie do największej od początku wojny manifestacji siły Czarnego Pana. - Uważaj, bo nikt Cię dzisiaj nie uratuje... Syknął półszeptem, jadowicie spomiędzy niemalże zaciśniętych od złości warg. Przeszedł nieco bokiem, ale wciąż trzymał się blisko. Zbliżył się twarzą do niej. Swoim nosem niemalże przylgnął do odkrytych ramion, tak blisko że mogła czuć jego zepsuty oddech na skórze. Niczym pies, który obwąchiwał swój jeszcze żywy posiłek, sondując na ile w nim strachu, a na ile obrzydzenia. - Ani Sauriel... Ani Stanley... Ciągnął dalej szept gorzki jak popiół i oślizgły jak żółta flegma. W końcu stanął za nią. Jedną ręką podniósł blond włosy, spinając je niby kok, odsłaniając blady kark, a na nim różowe blizny od poparzeń. Uśmiechnął się cynicznie sam do siebie. Znamiona po ich pierwszym spotkaniu, nie odpuścił sobie okazji by nie uraczyć się aromatem skąd cały jej wstręt do jego osoby niemalże pulsował. Czuł bijący rytm obrzydzenia. - Ani ten twój Svengali. W końcu położył obie ręce na jej przedramionach i zaczął powoli zjeżdżać w dół, chcąc poczuć na własnych opuszkach jak przyprawia ją własnoręcznie o gęsią skórkę. Zdążył się już nauczyć, że przemoc i kary cielesne już nie robią na niej większego wrażenia. Nawet coraz ciężej było z niej wycisnąć łzy, jakby naprawdę była wyjałowionym duchem dawnej Rose. By uprzykrzyć jej życia jedynie mógł przynosić dotyk, którego nie chciała, od którego wzbierało ją na wymioty.

- Chociaż może powinienem go przyzwać, żeby mógł być świadkiem jak sprawiam sobie trupiego bękarta. Jak myślisz? Powiedział już głośniej, wciąż jednak kpiąco. Ułożył dłonie na jej talii, tylko po to by szybkim i gwałtownym ruchem zderzyć ich sylwetki miednicami. Zaśmiał się w głos cynicznie i odstąpił od dalszych gierek. Odszedł w bok, siadając na stoliku do tarota nie dbając o to czy coś właśnie z niego przewraca, czy nie. - Przyjdzie tutaj więcej takich. W trupich maskach. A ty, Trupia Księżniczko, przyjmiesz każdego. Ugościsz i zapewnisz schronienie. Jasne? Splótł ręce na klatce piersiowej w zamkniętej postawie, oczy jednak wbił w swoją towarzyszkę oślizgłych cnót oczekując akceptacji. Albo chociaż odpowiednio wyważonej, ale zabawnej riposty.

entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#6
15.04.2025, 21:30  ✶  
Zacmokała, jakby z rozczarowaniem, ale nie odpowiedziała mu na tę zaczepkę w żaden inny sposób. Nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała zakpić z aktualnej sytuacji chociaż odrobinę. Gdyby nie próbowała zakpić - z niego konkretnie, ale nie z idei jakim się oddawał. Nie, kiedy jedną nogą zawsze w nich stała i to głównie dlatego, jak została wychowana. Może nie mogła poszczycić się czystą krwią, ale nikomu w jej rodzinie nigdy na tym nie zależało. A Cantankerus Nott, spisujący na kolanie Skorowidz Czystości Krwi, pewnie nie gustował w towarzystwie na wpół nadgniłych kurew. Nie na tyle, by wpisać je na swój papierek. Dla McKinnonów jednak, wszystko sprowadzało się do tego czy było to opłacalne. A stanie po stronie Lorda Voldemorta właśnie takie było, nawet jeśli jego lewa ręka nie mogła w stanie znieść istnienia czegoś tak plugawego jak Kościany Zamtuz.

I początkowo chyba Ambrosia faktycznie uważała, że jej kontakt z Louvainem był opłacalny. Że to co jej robił było częścią większego, o wiele bardziej złożonego planu. Oboje w końcu chcieli jednego i nad tym podali sobie ręce - by rozdzielić Alexandra razem z Lorettą, ale kiedy tylko walka o honor pani Lestrange się skończyła, ta zrobiła dwa kroki w tył z życia publicznego. Bolało to blondynkę niemiłosiernie, ale może powinna się tego się tego spodziewać. Może koledzy w szkole mieli rację. Ba, może Louvain miał rację. Może faktycznie była tylko Kościaną Księżniczką, taką samą kurwą jak wszystkie inne spotykane w Zamtuzie, bo jak inaczej wytłumaczyć to, ze życie jebało ją ze wszystkich stron?

Śmierdział, ale równie dobrze można było powiedzieć, że roztaczał dookoła siebie zapach o takim samym stężeniu co pierwsza lepsza kostka brukowa wydłubana z drogi prowadzącej przez Nokturn. Teraz nawet tutaj pasował, zamiast być wymuskanym paniczykiem, który łaskawie zstąpił między lud, udając tylko że miał z nim cokolwiek wspólnego. Że był tak samo zły i zepsuty jak wszystko, co pełzało tutaj w zaułkach i kanalizacji.

Odwróciła twarz w jego stronę. Powoli, jakby każdy kolejny centymetr przesunięcia został starannie wyliczony, a na koniec uśmiechnęła się lekko, trzepocząc na niego rzęsami.
- Przyszło ci kiedyś do głowy, że może chciałabym żeby nikt mnie nie uratował? Że chciałabym umrzeć? - zapytała, głosem jasnym i dźwięcznym, tak okropnie kontrastującym ze słowami, którymi właśnie go obdarzyły. Oczy zabłysły wesoło, jakby tym nagłym wyrwaniem się z marazmu chciała go sprowokować.

Tylko do czego właściwie?

Sama nie raz zastanawiała się, czy w ogóle chciała by ją ratowano. Na dobrą sprawę, nawet jeśli nie urodziła się z darem McKinnonów, wracała do życia raz po raz. Kiedy ciało buntowało się przed zbyt dużą dawką eliksirów, albo matka wyławiała ją z krwawej wody tknięta wizją. Od siedmiu lat przestała kurczowo trzymać się życia, ale jak na złość - to trzymało się jej pazurami, nie pozwalając jej odwrócić się od niego, kiedy najbardziej tego chciała. Pustka była wypełniana znanymi substytutami, ale przypominało to nieudolną próbę zagospodarowania domu gdzie dzień w dzień trzeba było oglądać swojego trupa. Schludnie ułożone poduszki, kolorowe obrusy i srebrne świeczniki nie były w stanie wymazać mętnego spojrzenia i zapachu zepsucia.

- Czemu nie, zawsze marzyłam by zostać matką - rzuciła przez zaciśnięte zęby, wytrącona z rytmu i ponurych myśli jego gwałtownym ruchem. Wyrównała sukienkę jakimś nerwowym gestem, na moment wczepiając w śliski materiał palce, ale spojrzenie potoczyło się za nim. Uważne i równie niezadowolone. - Po co? Sami nie potrafią o siebie zadbać?




she was a gentle
sort of horror
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#7
26.04.2025, 21:34  ✶  

Była tak doskonała w swoich słowach, tak powściągliwa i brutalna jednocześnie w swoich słowach, kiedy mierzyła w niego, że kiedy się odzywała zawsze czuł satysfakcjonujący gniew. Była tak doskonała w doprowadzaniu go do furii, że nawet był w stanie zapomnieć, że była brudna w sensie ideologicznym. Nigdy też jej nie wypomniał tego w twarz, bo sam we własnych uszach nie zabrzmiałby szczerze przed sobą. Nie było sensu wzgardzać nią na tle krwi, kiedy poruszała w nim wszystko to co toksyczne jak nikt inny. Ktoś kogo mógłby nazwać mieszańcem, nie mógł być pod żadnym kątem wyjątkowy. A ona wkurwiała go wyjątkowo.

Wyjątkowo i szczególnie. Im bardziej chciał ją ukarać za cokolwiek co zrobiła lub co powiedziała, tym bardziej odnosił wrażenie, że nie jest w stanie tego zrobić. Nie ważne jak bardzo starał się ją złamać, ona zawsze znosiła to na swój, przepiękny sposób. Nie tak jak inni, którzy odszczekali mu cokolwiek im przyszło na jęzor kiedy się z nimi wadził. Powiedzieć o nim, że jest aroganckim, wywyższającym się dupkiem o przerośniętym ego, ty tylko jak na niego spojrzeć. Ci z nieco większym pazurem mogli mu dogryźć, że był nieskutecznym obrońcą cipki własnej siostry. Wycelować jakoś w jego ambicje i w to co było dla niego w okładkowy sposób ważne, z mniejszym, lub z większym skutkiem. Jednak tylko Ambrosia sprawiała, że czuł się bezradny, kiedy w tym samym momencie upadlał ją na kolejny sposób i czuł się bezsilny kiedy brał ją sobie na własne życzenie. Jak ukarać kogoś, kto tej kary właśnie pragnął? Jak złamać coś, co już było rozbite na tysiące elementów?

Więc po co próbował? Być może nie potrafił się powstrzymać. Prędzej umrze z głodu niż przełknie gorycz porażki. Oddał już siostrę, ale zwycięstwa nad McKinnoc nie odda. Mógł ją przeciągnąć na smyczy, na czterech niczym własną sucz. Od Nokturnu pod same drzwi Gringotta, by tam zdeponować ją sobie jak ruchomość, tylko po to żeby zdobyć papier na to, że posiada ją. Jak przedmiot. Mógł zrobić to i jeszcze więcej, ale to wciąż za mało, żeby zaczęła go błagać o litość.

- Przeszło. Odrzucił w krótkiej chwili milczenia. - Normalna zrobiłaby wszystko co w jej mocy, żeby się ode mnie uwolnić. Tym bardziej, że masz możliwości. Wyjaśnił bez oczywistych szczegółów. Nie żyła w próżni, miała znajomości i przyjaciół. Nawet jeśli sama nie była w stanie się odciąć od tego co jej przynosił razem ze swoją obecnością, to miała kogo prosić o pomoc. Jednak tego nie robiła. - Ale ja wiem, że Ty chcesz być uratowana. I chociaż udajesz z całych sił, że jej nie masz, to w głębi duszy pragniesz by on Cię uratował. Kłamała. I to bardzo. Kłamca kłamcę rozpozna i to bez używania słów. Sama wyciągała z siebie ostatnie okruchy człowieczeństwa, by nie zostało w tej smutnej panience nic ludzkiego, nic co mogłoby przynosić ból sercu. Bo jeśli nie ma niczego w środku co mogłoby by ją zaboleć, to ból zniknie razem z nią, prawda? Czasem lepiej nie czuć nic, niż wieczne cierpienie.

- Nawet wroga nie skazałbym na tak marny żywot jak u Twojego boku. Zakpił sobie, chociaż był rozczarowany kolejnym razem kiedy nie mógł jej zranić. Czy potrafiłaby zakpić z niego, aż tak bardzo i na złość jemu donosić ciąże? Nawet nie chciał snuć teraz takich domysłów. Nie spodobało mu się jak obróciła jego kpinę przeciw niemu. Dlatego zareagował tak gwałtownie. Na jej pytanie poderwał się ze stolika na którym przycupnął na momment. Dopadł do niej i chwycił ją u nasady szczęki, odsłaniając bladą szyję. - Radzę to ja Tobie, zabaweczko, przestać być taka ciekawska. Syknął przez zaciśnięte zęby, jakby jadowity wąż. Nie mógł się powstrzymać, więc dobrał się do jej szyi. Był rozgniewany i pobudzony jednocześnie. Chciał smaku jej skóry, ale i zadać jej ból, więc zrywny pocałunek szybko przemienił się w złowrogie ukąszenie. Gdyby był wampirem, gdyby kiedyś wkurwiłby Sauriela na tyle, że postanowiłby się podzielić tym wątpliwym przywilejem łakomstwa hemoglobiny, najpewniej nie miałby teraz żadnych powodów, żeby oderwać się od niej. Zrobił to jednak, bo miał jeszcze kilka słów do powiedzenia. Pchnął nią z impetem w kierunku wyjścia, bliżej w stronę witryny jej przybytku. Dopadł do niej, wciąż używając brutalnej siły, przycisnął ją do szyby, tak mocno, aż mroczny makijaż Lady Macarii odbił się wyraźnym śladem na jej powierzchni. - Czy Ty naprawdę nie widzisz do kogo należy ta noc?! Teraz już w otwartym ryku i wrzasku, wciąż zwracał się do niej pełen agresji i gniewu. Dociskał ją do szkła, jednak uważał, by nie zrobić jej krzywdy. W twarz. - PATRZ! W końcu sam sobie przyrzekał, że nigdy nie uroni piękna z jej twarzy, nawet jeśli posunie się do ostateczności.

entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#8
07.05.2025, 07:38  ✶  
Sama już nie wiedziała, czego właściwie chciała. Być uratowaną czy może wreszcie oddać się w objęcia czegoś, czego cień od narodzin podążał za nią, kryjąc się na krawędzi zasięgu wzroku? To było głupie stwierdzenie, że śmierć była jej pisana, szczególnie kiedy ta przychodziła do każdego po równi, nie bacząc na to gdzie się urodził, jaką miał krew, ani jak dobrze mu się powodziło. Koniec stawał wreszcie przed każdym, ale McKinnon turpizmem opijała się od dziecka. W brzydocie obumierającego ciała było coś pięknego i naturalnego - wynikało z niego nowe życie, bo przecież jej rodzina nie umierała. A przynajmniej rodzina jej ojca. Ta matki natomiast rozglądała się często z zamglonymi oczami, przenikającymi nie świat rzeczywisty, ale zasłonę oddzielającą go od limbo. Śmierć była Ambrosii siostrą i bratem, była jej matką i ojcem, była dziedzictwem, które od dawna płynęło w jej żyłach i o czym momentami śniła.

Kiedyś zwyczajnie się jej brzydziła i bała, chcąc odciąć jak najlepiej od nieprzyjemnych wizji. Cielesność jej nie przeszkadzała, ale to co kryło się w środku? To, czego nie dało się pochwycić w palce i zrozumieć tak zwyczajnie? Louvain natomiast zawsze wydawał jej się zakorzeniony w tu i teraz. W tym co materialne i pozbawione miejsca na gdybanie nad eterycznymi elementami egzystencji. Był arogancki, agresywny i można było się po nim spodziewać wszystkiego - był życiem. Samym jego jestestwem, które emanowało ciepłem w każdym człowieku.

- Śmiertelnie tego wręcz pragnę - wyszeptała, jakby przyłapanie jej na kłamstwie wcale jej nie ubodło. Dało się jednak w tych słowach wyczuć przewrotność; gdzieś za tą zgodą kryło się zaprzeczenie, a może i zrozumienie że tylko same planety albo karty mogły wiedzieć, czego właściwie w tym temacie się domagała. Kiedyś chciała żyć, kurczowo wczepiając palce we wszystko, co pozwalało jej czuć. Była roześmianą, pełną energii dziewczyną, której życie ułożyło się tak dobrze, że mogła chodzić z głową w chmurach przez cały czas. Mogła nie myśleć o sobie i swojej klątwie, zajmując myśli mężczyzną, którego kochała ponad życie. Ale kiedy ten zniknął, kiedy pierwszy raz krew popłynęła w jakiej rozpaczliwie próbie skonfrontowania się z własną śmiertelnością - nawet jeśli przeżyła, to odebrała sobie pierwszy kawałek. Potem odejmowała kolejne, nie zauważając w pełni tego, co nadbudowywało i uzupełniało powstałe braki. Chciała się niszczyć, ale jednocześnie budowała się na nowe - jej własne castrum doloris.

- A mimo to nieustannie witam cię w moich skromnych progach - parsknęła, nawet nie kryjąc kpiny w swoim głosie. Mogła być marną towarzyszką życia, mógł nią pogardzać i brzydzić się niektórymi jej cechami, ale prawda była taka, że sam nie mógł odpuścić. Ale jego insynuacje nosiły za sobą nieprzyjemne wspomnienia - Ambrosia była kobietą, która sama wydawała wcześniej osądy co do tego, czy powinna stworzyć nowe życie. Patrzyła na swojego ukochanego, na mężczyznę który był dla niej całym światem, i z pełną świadomością była w stanie podjąć decyzję, że ten nie jest gotowy na zostanie ojcem. Czy Alexander wiedział? Nie była pewna. Może za każdym razem mówiły mu to mgliście karty, akurat kiedy ona łykała fiolkę tajemniczego eliksiru, ale nawet teraz, kiedy tak bardzo pragnęła go mieć przy sobie, nie byłaby w stanie złapać go na tę starą jak świat sztuczkę. Co jednak byłoby dla niej największą karą i upokorzeniem, to wydanie na świat dziecka kogoś takiego jak Louvain.

- Do kogo?! - czuła chłód na skórze, kiedy przyciskał ją do szyby, tak by mogła sobie na nowo spojrzeć na to, co działo na zewnątrz. Oparła się dłońmi o witrynę, ale tak jak w pierwszej chwili palce rozcapierzyły się, szukając jak najlepszego podparcia, tak zaraz ściągnęły się w imitację szponów, rysując paznokciami po szkle. - Do ludzi, którzy nawet nie mają twarzy. Do widm i strachów, które przebrały się w śmieszne peleryny, żeby śnić się innym po nocach. Do smutnych chłopców, których tatusiowie nie kochali wystarczająco - warknęła do niego, nagle zła i całkiem pełna życia, zamiast zdjęta apatią. Jego gwałtowność nie była niczym specjalnym, ale dzisiejsza noc faktycznie była pełna strachów. Strachów o bliskich; tak samo rodzinę, jak i przyjaciół. Strachu o przyszłość i o to, co znaczyła Spalona Noc. Czuła, jak złość wspina się po szyi, od miejsca gdzie jeszcze przed chwilą przyległ do niej wargami, akcentując swoją obecność. Jak pełznie ku górze, na boki, aż wreszcie połyka ją całą, gotując do czerwoności.




she was a gentle
sort of horror
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#9
21.05.2025, 23:20  ✶  

Obumarłe tkanka miała to do siebie, że nie słuchała co się do niej mówi. Po śmierci wszystko przestawało mieć znaczenie, po co więc komuś służyć. Oswojona ze śmiercią Ambrosia, często za nic miała jego podłość i gwałtowność. Jak nastraszyć kogoś kto z usposobienia był niczym jak przeciętny rozmówca mistrza Polikarpa. Nie straszne Limbo jeśli nic nie wiąże cię na stałe z tym światem. Jedyne co mogło mieć dla niej wartość, nie zjawiło się nawet sprawdzić, czy jest bezpieczna. Bo to nawet nie miłość, nawet nie obietnica miłości, ale stłumione jej echo z oddali.Zginąć jednak nie mogła. Była zbyt śliczna na śmierć. Nie odda przecież tak łatwo swojej ulubionej laleczki na przeminięcie. Zuchwałym gestem mógł sobie przypisywać cudze zasługi, bo to nie jego decyzją spirytualistyczne utensylia nie stały teraz w płomieniach. Niemniej jednak, to on jako pierwszy zjawił się pod tym dachem. Nie jako obrońca, nawet nie jako agresor w zamyśle. On sam jako symbol, chociaż twarz przysłaniał mu kolejny. Pollice verso. Kolejny raz uświadomić jej o co jest gra. Kolejny raz przegrała własną śmierć, a on wygrał jej życie. I to będzie największa kara za wszystkie grzechy. Jej grzechy, jego grzechy i tego trzeciego. Żyła prawie jakby nie była nawet jedną osobą, za to cierpieć może za trzy. Cierpieć, bo zmuszona do egzystencji, której nie mogła zdzierżyć.

Tak jak on nie mógł zdzierżyć jej zuchwalstwa. To nic nowego w jej zachowaniu, doprowadzanie go do furii. Nic nowego pomiatanie nią, traktowanie jak barachło. Mimo to, tak to właśnie działało. Starej suki nie nauczysz nowych sztuczek. Brakło mu słów na jej bezeceństwa. Jak bardzo trzeba było pragnąć śmierci, by kpić z tego kto się nią posilał. Zajadać się cudzą męką to misja, którą dostał tak jak kilku innych. Tych których teraz wyśmiewała, znieważała. To również jej przyjaciele, stróżowie nie tylko w noc jak ta, ale również za dnia. Wiedziała o tym, czy nie, nie miało to znaczenia. Nie miała prawa wyrażać się w ten sposób o jego szeregach. Tych za którymi stała z zapleczem swojej służby.

- Smutna dziewczyna, która przystała do smutnych chłopców. Odrzucił zjadliwie w tym samym kpiącym tonie. - Jesteś nasza, jesteś taka jak my. Nie ważne jak bardzo będziesz zaklinać rzeczywistość. Dodał opryskliwie jak tylko mógł. Krzyczała jakby wcale nie była tego wszystkiego częścią. Nie miało to znaczenia w jaki sposób znalazła się między nimi, co do tego doprowadziło. Zgodziła się. Przystała na to wiedząc jaką siłę reprezentuje Lestrange. I to bez przykładania różdżki do głowy. Mówiąc te zdania jednocześnie ciągnął jej głowę raz w lewo, raz w prawo, cały czas przyciskając jej twarz do witryny gabinetu. Obserwował jak jej makijaż rozmazuje się na szybie. Ślad ust odbity ciemną szminką wyglądał piękniej niż zwykle, kiedy w końcu jakaś emocja pojawiała się w tej pustej formie. Podekscytowany w swojej złości, robił sobie pożywkę z jej kruchości, tego jak bardzo była przed nim bezbronna. W końcu szarpnął raz. Mocno, nie przejmując się już czy garść jej blondu zostanie mu w garści. Zmusił jej ciało, by zatoczyła się przez środek pomieszczenia. Poszedł za nią, ciężkim butem przyciskając na łydkę, by przypadkiem nie próbowała stanąć na nogi, albo nawet uciec.

- Chyba musisz nieco ochłonąć. Rzucił, a ton jego przeczesany był sarkastycznym uniesieniem w swojej diabelskości. Ze stolika obok pochwycił butelkę wina. Przyjrzał się najpierw etykiecie. Co takiego mógł pić ubogi parias z Nokturnu? Nazwa nie mówiła mu nic, bo na tanich sikaczach się nie znał. Znał tylko to co drogie, wystawne i bardzo drogie. Uniósł lekko brew, ale spróbował zaryzykować. Nie wiedział czego właściwie się spodziewał, ale wino było cierpkie, lecz w ten paskudny i odpychający sposób. Wytrawne było nie przez szlachetny dobór owoców i aromatów, ale przez cięcie kosztów w produkcji. Wykrzywił się i wypluł to co zbrukało jego podniebienie. Prosto na głowę zabaweczki. W tej samej chwili poczuł uderzającą w niego falę podniecenia, bo czuł, że to co robił było złe. Zerwał z tego samego stolika materiał, który miał zasłaniać wszystkie dziury, obicia i niedoskonałości drewna, z którego został wykonany mebel. Rzucił go na twarz swojej zwolenniczki. Przysiadł na nią, dociskając do podłogi. Wierzgające ręce, którymi chciała się przed nim bronić, łapał, a potem wykręcał boleśnie. To i tak na nic, wobec tego co sobie wymyślił. W końcu przechylił butelkę nad jej twarzą, zmuszając by przez materiał obrusu zamaskowała swojego wina. Całą butelkę, rozciągniętą w długiej chwili, by odebrać jej oddech, który i tak tylko marnowała na kalanie tego czemu powinna służyć. Dopiero kiedy zobaczył jak ostatnia kropla ścieka z gwintu butelki, zszedł z niej i stanął obok napawając się widokiem jej upadłości.

entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#10
27.06.2025, 18:50  ✶  
Nie musiał jej przecież tego tłumaczyć. Była smutną dziewczyną, która nie wiedziała co zrobić ze swoim życiem i co do tego nie posiadała jakichkolwiek złudzeń. Podejmowała przez to często wątpliwe decyzje, których często żałowała, ale ile można było poddawać się złości, słysząc urągania w tym samym tonie? Może kiedyś na przyrównanie do sadystycznych chłopczyków w pelerynach zwyczajnie uniosłaby się jakimiś resztkami dumy, ale teraz skrzywiła się zaledwie, jakby oczekiwała od niego czegoś więcej, zamiast opryskliwości tak niskich lotów.

Wsmarowywał jej twarz w przybrudzoną sadzą od drugiej strony, sklepową witrynę i nawet jeśli próbowała z nim walczyć, to przecież nie miała z nim żadnych szans. Była zwyczajnie zbyt słaba, by fizycznie być w stanie mu się przeciwstawić, ale instynkty nie dały całkowicie odpuścić, przez co palce ślizgały się po szkle, próbując wczepić się w nie, znaleźć miejsce podparcia i zmusić ciało do odsunięcia się.

Uwolniła się od chłodu szkła dopiero, kiedy on sam szarpnął ją za włosy ku tyłowi, odrywając od witryny gabinetu. W zaskoczonym sapnięciu, które jej się wyrwało, nie było jednak ani grama ulgi, bo zdawała sobie sprawę że to wcale nie był koniec. Kiedy zatoczyła się, ruszył za nią, przyszpilając do dywanu na który runęła wytrącona z równowagi. Brakowało tylko, żeby w całym tym przepychanym tańcu potłukli coś, a ona nabiła się na rozrzucone resztki szkła czy ceramiki.

Obrzydliwa butelka, którą znalazł na stole, nawet nie należała do niej, bo była prezentem od jakiegoś zdesperowanego klienta. Równie tani co cienki winiacz idealnie oddawał z kim się zadawała, nawet jeśli jej rodzina nie cierpiała przecież na brak pieniędzy. Pod pewnymi względami jednak, wszyscy na Nokturnie byli sobie równie - tak samo upodleni przez życie i samych siebie, tak samo z listą niefortunnych błędów na koncie, które zaprowadziły ich do tego miejsca. A Lestrange, nawet jeśli ubrany był w drogie szaty, posiadał rozpoznawalne nazwisko i momentami coś znaczył w społeczeństwie, to nie był od nikogo lepszy. Gdyby był, w ogóle by go tutaj nie było.

Ambrosia chyba nigdy w życiu nie miała okazji się topić. Nie tak naprawdę. Nawet czerwcowa przygoda z syreną, z perspektywy czasu wydawała się jej raczej słodka jak traumatyzująca, a przecież czuła wtedy chłodny uścisk morskiej to ni, która próbowała wedrzeć się do jej płuc. Louvain jednak wślizgnął się swoimi poczynaniami na jakiś nowy poziom, tłamsząc ją w każdy możliwy sposób, na który mogła odpowiedzieć tylko paniką. Strachliwie wszczepionymi paznokciami w to, co tylko znalazło się pod rękoma, tak samo jak i konwulsyjnymi próbami złapania kolejnego oddechu. To byłaby bolesna i pełna lęku śmierć, bo przez moment, bardzo krótki i ulotny, Rosie faktycznie pomyślała o tym, że było to zbyt blisko końca. Niemal znowu widziała wypaczone obrazy, znajdujące się za zasłoną.

Zerwała z siebie przemoczoną szmatę, kiedy tylko poczuła, że z niej zszedł. Cokolwiek sprawiało jej oprawcy satysfakcję w tym całym obrazie, teraz mógł się tym w pełni napawać, podczas gdy ona frenetycznie łapała powietrze i kasłała. Tani winiacz roszący jej twarz, mieszał się ze łzami, które leciały jej po policzkach, ale jeśli Lou spodziewał się jeszcze jakiegoś ale, jakieś pyskówki czy docinki, nic takiego się nie stało. Był tylko szloch.

Śmierciożercy mogli czuć się w Ataraxii jak w domu, nie zamierzała im tego odmawiać. Kiedy jednak pierwsi z nich pojawili się później tej nocy w gabinecie, jego właścicielki w nim nie było.


Koniec sesji


she was a gentle
sort of horror
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Louvain Lestrange (3215), Ambrosia McKinnon (3068)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa