Nie mogli zjeść kolacji w rodzinnym domu? Świetnie, zjedzą ją w sadzie, w zakątku oddalonym od budynku, który najmniej ucierpiał podczas pożarów. Miał też tę zaletę, że był oddalony od budynku, w którym przez jakiś czas zdawało się... coś siedzi. Że pogoda może być jesienią kapryśna? Zadbała o namiot, bez ścian, za to z porządną górą, a także podgrzewacze – zaczarowane i absolutnie nie imitujące ognia. Jesienne ogniska w tym roku odpadały, i to nie tylko dlatego, że sam widok płomieni wzbudzał w Brennie panikę. W efekcie więc w sadzie wyrósł namiot, który udekorowano jesiennymi liśćmi, i długi stół, ozdobiony jarzębiną, jedliną i wrzosami. Na ławkach ułożyła kolorowe koce, którymi można było się otulić, a lampy emitujące blask i ciepło lewitowały wokół i stały na stole, mając zagwarantować, że gdy nadejdzie zmierzch, nie zamarzną nad talerzami pieczonych ziemniaków. Przy każdym nakryciu leżał drobny bukiecik, choć nieułożony wprawną ręką, stworzony z określonych jesiennych kwiatów. Ziemowity, symbolizujące odrodzenie, przy talerzu Dory, aksamitki - wśród swoich znaczeń miały przeznaczenie - dla Morpheusa, jeżówka, uchodząca za odstraszającą złe duchy dla Tessy, eleganckie dalie dla Erika…
W innych okolicznościach pewnie postarałaby się bardziej, ale teraz nie było wiele czasu, a i rzemieślnicy byli z oczywistych względów zajęci innymi rzeczami.
A jeżeli szło o zagrożenie? Dwa razy sprawdziła okolicę, raz jako wilk, raz jako człowiek. Koliberki od Pandory poszły w ruch, poprosiła wcześniej i Thomasa o parę drobnych run na murze, rzuciła kilka zaklęć – nic trwałego, ale liczyła, że ułatwi im spokojnie zjedzenie posiłku tego wieczora… albo przynajmniej ostrzeże przed ewentualnym zagrożeniem. Teleportować się zresztą mieli wprost do sadu, a Longbottomowie ostatnio kręcili się tu głównie by pomagać w pracach remontowych, tego dnia też Warownia świeciła długo pustkami, więc nie było powodów, aby w ogóle przepuszczać, że rodzina stawi się z okazji Mabon właśnie tutaj.
– Mam nadzieję, że kupiłyście suszone jabłka? – spytała Elise, matka Erika i Brenny, machając różdżką, by z pudełka, które potraktowano zaklęciem podgrzewającym, wylewitować miski pełne pieczonych ziemniaków. Naczynia tego roku mieli akurat wybitnie do siebie niedopasowane, bo cóż, gdy dom zaczął płonąć, najpierw ratowano ważniejsze rzeczy (w pierwszej kolejności psy, a potem zabytki) niż talerze.
– Pół worka – przytaknęła Brenna, poprawiając gałązki jarzębiny. Odsunęła się i z zadowoleniem przyjrzała dziełu. – Mamy też zupę z dyni, krem z dyni, konfitury z dyni i eee, w ogóle wszystko, co dało się zrobić z dyni.
Z pewnym trudem powstrzymała się przed udekorowaniem okolicy dyniami, bo na jednak przyjdzie jeszcze pora i szkoda było poświęcać zbyt wiele czasu.
/Proszę was o wejście do 23 września - można uznać, że się dopiero pojawia, jak że się już jest na miejscu i siedzi/coś robi/
!Trauma Ognia