• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[23.09.1972, Snowdonia] ceremonia ślubna

[23.09.1972, Snowdonia] ceremonia ślubna
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#1
01.10.2025, 22:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.10.2025, 22:40 przez Cliodna.)  
a wiatr od wieków nuci tę pieśń
23.09.1972, rezydencja Yaxleyów, Snowdonia

[Obrazek: xCSItcd.jpeg]

Jest kilka minut przed siedemnastą, gdy cała uwaga zaczyna skupiać się wokół przestrzeni rozciągającej się za rezydencją rodu Yaxley. Ceremonia nie odbywa się we wnętrzach domu, jak wielu mogłoby się spodziewać w związku z nadejściem chłodniejszej pory roku, lecz na zewnątrz, w ogrodach wzniesionych nad kotlinę górską.

Goście poruszają się wzdłuż alejek wyłożonych drewnianymi deskami, aby nie grzęznąć w lekko wilgotnej trawie i w ziemi. Ich kroki rozchodzą się echem, a szmer rozmów miesza się z szumem pobliskiego strumienia, krzykiem odlatującego ptactwa i szelestem liści, które już gdzieniegdzie opadają z gałęzi, oraz z innymi dźwiękami natury. Co poniektórzy z zaproszonych (najpewniej ci biorący pod uwagę fragment zaproszenia mówiący o weselu plenerowym podczas ustalania swojego stroju; część osób zdecydowanie go zignorowało) skracają sobie drogę przez trawnik.
Pod ich stopami rozpościera się wypielęgnowana murawa. Jest gęsta, jeszcze zielona, ale już gdzieniegdzie przetykana pierwszymi brunatnymi źdźbłami, które zapowiadają nadejście jesieni.
Większość przybywających (jeszcze) trzyma się wyznaczonych dróg. Mimo kieliszków szampana rozdawanych na wejściu, są raczej stanowczo zbyt trzeźwi, aby ryzykować zniszczenia kreacji przed zapadnięciem zmroku, gdy obyczaje z pewnością ulegną rozluźnieniu.

Na ten moment, temperatura jest na tyle łaskawa, by pozwolić gościom przebywać na zewnątrz bez ryzyka choroby, a jednocześnie na tyle niska, aby przypominała im o miejscu, w którym się znaleźli. Zanim wybije właściwa godzina, niebo wciąż pozostaje jasne, światło dzienne jest miękkie i rozproszone, zaś na części trawnika malują się już cienie zboczy.
Choć to dopiero druga połowa września, w tych regionach nikt nie zapomina jednak o nagłych spadkach temperatury. Stąd widok eleganckich płaszczy zarzuconych nonszalancko na ramiona, haftowanych szali i futrzanych etoli, lecz także pledów ułożonych w dogodnych miejscach, które można chwycić w przypływie chłodu. Za ciepło mają odpowiadać również ogniska, jednak chwilowo nie są one rozpalone, a także pochodnie, które już płoną, konkurując ze światłem dziennym.

Jesienne popołudnie w górach potrafi płatać figle. Zbyt często zsyła chłodny powiew od strony szczytów, by zaraz rozsunąć chmury i otulić trawniki ciepłymi promieniami słońca, a potem skropić wszystko deszczem.
Dziś jednak pogoda okazuje się łaskawa. Dopisuje na tyle, że można ją nazwać sprzyjającą. Niebo nie jest całkowicie przejrzyste, jednakże w porównaniu z ostatnimi dniami, nie jest także całkowicie szare. Pomiędzy gęstymi chmurami raz za razem pojawia się prześwit błękitu nieba.
Powietrze jest rześkie, lecz nie mroźne, a wiatr zrywa się tylko czasami, aby subtelnym ruchem poruszyć wyszywane myśliwskie szarfy i płomienie pochodni oraz świec osłoniętych szklanymi lampionami. Chłodnawe podmuchy muskają policzki, rozwiewają włosy i łopoczą luźnymi fragmentami ubrań, czasem porywając garść liści i unosząc je ku górze.
Prócz tego, aura jest niemalże idealna. Tak dobra jak tylko może być o tej porze roku, nie będącej przy tym pocztówkową złotą jesienią. Ale nikt się takiej nie spodziewał, prawda? Nie tutaj, nie teraz, nie po wczorajszym wyjątkowo cichym Mabon. W końcu to czas zadumy.
Lasy, w których mieści się dom rodowy Yaxleyów mają już w sobie tę wyczuwalną nutę przemijania. Zieleń traci swą soczystość, a w rześkim powietrzu unosi się zapowiedź ciemniejszych dni.

Zawieszone nisko nad szczytami słońce, gdy tylko na kilka chwil wyłania się zza chmur, rozlewa złotawe światło, które miękko pada na twarze zgromadzonych. Jeszcze nie zachodzi, ale widać, jak zbliża się ku horyzontowi. Cienie stają się dłuższe, a barwy otoczenia przybierają głębsze tony. Za godzinę wszystko spowije ostatnia ciepła poświata, idealna dla takiego wydarzenia.

Rezydencja rodu Yaxley prezentuje się nienagannie. Jej kamienne mury, porośnięte częściowo bluszczem, stanowią integralne tło całej uroczystości. W razie potrzeby, części wspólne domu pozostają otwarte dla gości. Można skorzystać z łazienek, zaszyć się na chwilę w jednym z salonów albo w bibliotece. Nie tutaj jednak skupia się spojrzenie większości przybyłych.
Wzrok przyciąga przestrzeń za budynkiem. Ta, do której kierowani są przybywający biesiadnicy, gdzie za tarasem i schodami prowadzącymi w dół otwiera się ogród schodzący powoli ku łące, a dalej ku ciemniejącemu lasowi. To właśnie tam, w miejscu gdzie kończy się trawnik, a zaczyna łąka, zaaranżowano ceremonię.
Jedna z polan stała się dziś sercem uroczystości. Z jednej strony ogranicza ją zapalający się kamienny murek porośnięty dzikim winem, którego liście przybrały odcienie krwistej czerwieni i ciemnej purpury. Z pozostałych zaś otwiera się widok na las i dolinę. Drzewa w lesie, głównie świerki i buki, falują delikatnie na wietrze, ich szelest miesza się z wyraźnym szumem.
W tle słychać szemranie strumienia, który płynie po prawej stronie miejsca zgromadzenia, tuż za linią lasu, a który został specjalnie odsłonięty na tę okoliczność. Pomiędzy krzewami stworzono niewielką ścieżkę prowadzącą do koryta rzeczki. Tak, by można było usłyszeć wodę toczącą się po kamieniach i zejść tam w razie potrzeby.

Bliskość strumyka i nadchodzący wieczór sprawiają, że powietrze jest nieco wilgotne. Woń unosząca się nad polaną nie jest natomiast jednorodna. Z jednej strony wyraźnie czuć żywicę drzew iglastych i zapach leśnej ściółki, z drugiej wybija się świeżość późnych kwiatów i ziół rozsypanych wokół ścieżki prowadzącej do ołtarza oraz wplecionych w dekoracje. Tych, które mają oczyszczać powietrze, lecz także odstraszać to, co niepożądane.
Metr przed pierwszymi i metr za ostatnimi krzesłami dla gości (bez wyznaczonych miejsc) rozstawiono zresztą misy z palącym się kadzidłem. Dym unosi się w górę pod postacią cienkich strużek, pachnąc słodkawo i orzechowo. Zapach ten jest nie tyle elementem dekoracyjnym, uprzyjemniającym doznania zmysłów, co częścią rytuału.

Krzesła ustawione dla zaproszonych wykonane są z ciemnego, lekko polerowanego drewna. Stworzono je tak, aby zachować i podkreślić naturalne usłojenie desek, z którego je stworzono. Są wyściełane miękką tkaniną w odcieniach mchu i głębokiej zieleni. Prócz tego pozbawiono je zbędnych zdobień.
Ustawione na deskach równych z poziomem trawnika, tworzą półkole, otwierające się w stronę półkolistego kamiennego podestu, gdzie niebawem stanie para młoda. Symboliczny ołtarz ma wysokość nieco ponad pół metra i został zbudowany z surowych, kamiennych płyt. Od boków oplatają go pnącza bluszczu, których korzenie wniknęły w szczeliny, jakby ta konstrukcja od zawsze należała do tego miejsca. Tylko stali bywalcy wiedzą, że nie jest tak w istocie. To część tymczasowej konstrukcji, tak samo jak reszta aranżacji.
Wokół miejsca ceremonii ustawiono bowiem również całkiem zgrabny łuk z żywego drewna. Powstał on z na oko trzymetrowych roślin (wierzb wkopanych w ziemię) z elastycznymi gałęziami, które uformowano tak, by spotkały się w harmonijnym zwieńczeniu nad ołtarzem. Ozdabiają je suszone trawy, pióra ptaków i gałązki kwitnącego jeszcze wrzosu. Na szczycie konstrukcji połyskują rzeźbione runy ochronne.

Nie postawiono na ostentacyjną wystawność, lecz na harmonię. Po bokach ustawiono stoły, jeszcze puste, czekające na wieczorne przyjęcie, choć stojące już we właściwych miejscach. Tak jak krzesła, są zrobione z grubych desek, ozdobione jedynie prostymi kompozycjami zawierającymi kwitnący wrzos, gałązki dębu i liście bylicy. Przy każdym (z wyjątkiem głównego stołu na dziesięć miejsc) z nich znajduje się osiem miejsc siedzących. Każde oznaczono imiennym bilecikiem. Na oko, na przyjęciu ma pojawić się sto sześćdziesiąt osób.
Stoły nie są jeszcze pełne jedzenia, są wyłącznie zastawione zastawą i przykryte standardowymi białymi obrusami. Tkaniny różnią się w zależności od stołu. Mają barwy ziemi, które stapiają się z otoczeniem. Wystarczająco dyskretne, by nie rywalizować z majestatem górskiego krajobrazu.
Wszystko bowiem, od samego miejsca po wybraną paletę kolorów, zostało podporządkowane jednemu celowi: by uroczystość była wizualnie spleciona z naturą, tak jak od pokoleń związane są z nią oba rody.

Nad całym miejscem unosi się zresztą coś więcej niż zapach roślin czy brzmienie rozmów. Jest to aura świadomości, że rytuał, który za chwilę się rozpocznie, powtarzany był setki razy przez poprzednie pokolenia, choć nigdy dokładnie tak samo. A górski wiatr niesie echa dawnych przysiąg, odległe szepty przeszłości w oczekiwaniu na głos przyszłości.

Chwilowo pozostało jeszcze kilka minut na ostatnie rozmowy i zajęcie miejsc w okręgu. Ceremonia zaraz się rozpocznie.

[+]Spoiler

Plan wieczoru


1. Ceremonia ślubna

- przybycie gości,
- pojawienie się pary młodej,
- ceremonia, rytuały i inne takie,

2. Przyjęcie weselne

- toasty, uczta,
- tańce, hulańce, kości,
- inne atrakcje.

Za rytualną część ceremonii odpowiada kapłan  @Sebastian Macmillan

Od strony Panny Młodej, rolę świadkowej pełni @Millie Moody

Świadkiem Pana Młodego jest natomiast @Cornelius Lestrange

Ewentualne kwestie organizacyjne można poruszać także z  @Ursula Lestrange oraz rodzicami Państwa Młodych  @Paracelsus    @Cliodna

Zaś problemy natury bezpieczeństwa do @Benjy Fenwick  oraz członków klubu Artemis @Paracelsus  @Cliodna 

W razie potrzeby innej ingerencji fabularnej albo w przypadku pytań, prosimy o otagowanie   @Paracelsus  @Cliodna

Tura będzie trwać 72h, podczas wydarzenia będziemy przesuwać czas i przechodzić do kolejnych części i atrakcji. Można na spokojnie grać sobie wątki w tle w trakcie eventu. Jeśli ktoś nie zdążył się wpisać na listę, a dostał zaproszenie, prosimy o fabularne, listowne potwierdzenie i zachęcamy do dołączenia do sesji.

Czas na zebranie się, zajęcie miejsc i rozmowy przed rozpoczęciem ceremonii wynosi 72h. Termin upływa w w sobotę 04.10 o 23:59.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#2
01.10.2025, 23:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.10.2025, 18:52 przez Millie Moody.)  
Wszystko wydarzyło się w chuj szybko.

Miała wrażenie, że od samych lodów ze Stonks po Spalonej, a dzisiejszym dniem nie upłynęły dni, a godziny. Ceremonia była oczywiście wyjebana w kosmos, tysiące ludzi brało w tym udział, żeby wszystko było dopięte na ostatni guziczuszek, a papcio Yaxley nie szczędził złota na ślub swojego oczka w głowie. Przepych przytłaczał ją, ale od przekroczenia progu domostwa dokładała wszelkich starań, żeby nie dawać tego po sobie poznać. Rzadko odwiedzała Ger u niej u niej, kiedy były razem łatwo było zapomnieć, że dzieli je majątkowa przepaść. Wiedziała, że musi się na to przygotować, ale jedno wiedzieć, drugie się z tym mierzyć.

Moody miała też koszmarne wrażenie, że powinna ogarniać bardziej, angażować się bardziej, ale nawet gdy dziś przybyła do Snowdonii i pomagała przyjaciółce wbić się w kieckę, to już inne ręce się pchały, żeby to robić lepiej, skuteczniej i no... bardziej profesjonalnie. Co ona z resztą wiedziała o kieckach? Pozostało jej więc tonąć w zachwytach jak wystrzałowo Gercia wygląda, łapać ją co jakiś czas za ręce i zapewniać, że wszystko jest w pytę, oraz kopnąć ją w zadek na szczęście tuż przed wparowaniem cioteczki Uleczki, której Miles zdecydowanie wolała schodzić z drogi.

Nie pozostało więc jej nic innego, jak samemu się przygotować w wyznaczonym miejscu, a potem ruszyć na miejsce ceremonii. Wykurwiście się stresowała, ale robiła dobrą minę do złej gry. Nie dla siebie nawet. Dla szkolnej psiapsi, która miała nigdy wyjść za mąż i proszę bardzo, wszyscy się dzisiaj zebrali, żeby patrzeć jak to robi.

Miles oczywiście przyszła trochę za szybko i stała po stronie przeznaczonej Pannie Młodej przy przygotowanym ołtarzu. Wypatrywała wzrokiem pana ważnego koronera Lestrange'a, który miał pełnić jej funkcję po drugiej stronie. Dobrze, że on miał w kieszeni obrączki. To było zdecydowanie bardziej odpowiedzialne niż dawać dwa banalnie łatwe do zgubienia kółka jej. Cóż, były powody dla których sama nie nosiła biżuterii i to był jeden z nich. Ale to nie było teraz jej zmartwienie, tylko drużby - poklepywała się tym faktem po ramieniu. Zaraz potem zaś wyprostowała się mimo białych szpilek, dla utrzymania pozoru, że cokolwiek ogarnia z tego co się dzieje. Ostatnich kilka wieczorów defiladowała w szpilkach, żeby ogarnąć buty, które najlepiej pasowały do tej kwiecistej sukienki w której nawet wyglądała jak kobieta i całkiem nieźle wpasowywała się w klimat florofaunowy. Ramiona okrywał wzmocniony magicznie grzejący szal - cienki jak pajęczynka, przetkany złotymi drobinkami komplementującymi jej oczy. Ktoś zawiązał jej to tak, żeby wyglądało ładnie, a ona ufała temu komuś. Potem sobie przypomni jak wyglądał i podziękuje. Być może.

Gdzieś tam siedział Liszek, który przyszedł jako mentalny support mentalnego supportu, ale nie próbowała go wypatrzeć w tłumie, nie chcąc (przynajmniej na razie) ogarniać kto został zaproszony i przyszedł, żeby balować przez najbliższe dni w Snowdonii. Na to przyjdzie jeszcze czas. Czy był tak samo zdenerwowany jak ona? Pewnie nie, bo nie musiał stać na świeczniku przy ołtarzu i powtarzać sobie jak się nazywa, żeby potem podpisać papiery. Chyba będzie musiała podpisać jakieś papiery? Przełknęła ślinę i zaczęła wyłamywać sobie palec po palcu. Mało kobiece ale chuj z tym, przynajmniej ją to uspokajało. To i fakt, że odczyściła paznokcie z farby. Siary nie będzie. Za moment oczy wszystkich i tak przylepią się do panny młodej, która wyglądała iście zjawiskowo i Miles aż uśmiechnęła się na myśl, że była dzisiaj gościem premium i mogła zobaczyć ją przed wszystkimi. Zacisnęła mocno kciuk zaklinając rzeczywistość, skoro cała reszta była poza jej zasięgiem.
Będzie zajebiście – powtarzała jak mantrę, rozluźniając się z każdym powtórzeniem. Sztab psychiatrów byłby dumny.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
02.10.2025, 00:24  ✶  
A więc teraz chadzasz na wesela, Alexandrze?, zapytywał sam siebie.

Pozwolił, aby twarze śmiejących się weselników przesuwały mu się pod powiekami. Cieszył oczy przepychem ślubnych dekoracji. Słuchał rozmów rodziny i przyjaciół państwa młodych, niespecjalnie przywiązując wagę do tego, co mówili, ale jak mówili. Próbując nazwać uczucia, pod których ciężarem miały niedługo załamywać się głosy podczas wznoszenia toastów za pomyślność. Podczas składania przysiąg przed obliczem bogów. Obrządek, który był mu znanym, lecz obcym. Nie byli to jego bogowie, lecz bogowie Helloise. Jej usta, wciąż noszące wspomnienie ostrych krawędzi wysłanego jej w podarku kamienia, znały przecież każdy hymn ku czci Matki. Widział, że będą chciały śpiewać dalej, gdy reszta weselników niechybnie urwie pieśń po jednej zwrotce. Musiał przyznać, że niezgorszymi były pieśni, których wysłuchiwał w kowenowych murach tego Mabon. O życiu, które zaczynało się z narodzinami Dziewicy, a kończyło ze śmiercią Staruchy... Życiu, które znów zataczało krąg, dzięki potomstwu wydawanemu na świat przez Matkę.

Alexander zżył się z wizją własnej śmierci do tego stopnia, że kiedy ta nie nadeszła, nagle nie wiedział, jak ma dalej żyć. Wciąż tylko chadzał na pogrzeby, oglądał się na groby, nawet w lustrze przez jakiś czas widział jedynie twarz zmarłego ojca. A jednak dzisiaj wyciągał pożądliwie opierścienioną rękę, pragnąć dotknąć życia.

Dzisiaj chciał się radować.

Powróżyć młodej parze, niechby już los im sprzyjał. Pokaleczyć język walijskim, z jego spółgłoskami trącymi o siebie jak kamień o kamień, posmakować ostrych krawędzi, na których poczułby smak Helloise. Chciał zatańczyć. Zatańczyć z nią, odtworzyć na nowo kroki pokrywające podłogę chaty, odczarować duchy. Śpiewać. Śmiać się. Mało to było wesel, na których zanosił się śmiechem, aż miło? Gdy był kawalerem, obsypywał kwiatami młodych na cygańskich weselach. Dzisiaj dał kwiaty tylko Helloise, której wcisnął w ręce bukiet lilijek, szepcząc na przywitanie, że "smoki pożerają owce". Zastanawiał się, czy oberwie z nich płatki, czy otworzy paznokciami wątłe łodyżki, zabarwi palce zielonością. Wiedział już, że miała swoje rytuały.  Chciał być ich świadkiem, a może i uczestnikiem. Chciał też upić się słodkim, bzowym winem, którym raczyli się zamieszkujący Walię druidzi. Skosztować pitnego miodu z tych stron. Niech rozleje się kojącą słodyczą na pokaleczonym języku, aby potem zapiec w gardle żywym ogniem. Choć Helloise nie zgadzała się z nim, że ogniu powinno się przypisywać się dzieło stworzenia. Tak przynajmniej zrozumiał.

A jednak pochodnie już płonęły, choć wokół wciąż było jeszcze jasno. "Gdy zgasła pochodnia, zgasła droga, ale nie zgasło serce, które ją niosło." Tak Cyganie mówili o darze, jaki płynął ogniem w ich żyłach. O darze widzenia. Pochodnia była w ich opowieściach ważnym symbolem. Symbolem nawiązującym do wiecznego ognia, a jednak nietrwałym, bo targanym przez wiatr i przeciwności losu. Jego dar zawsze oddalał go ludzi, ale prawda była taka, że Alexander Mulciber... Zwyczajnie bywał dupkiem. A gdy nie był dupkiem, był dziwakiem. Nieprzyjemną miał powierzchowność, choć umiał pokryć ją uprzejmością, przywdziać czerń i biel, przypominającą garnitur elegancką szatę w odcieniach czerni i bieli, nudną i do bólu poprawną, jak zawsze. Wiatr rozbijał się na jego chropowatej powierzchni, jak na kamieniach na wrzosowiskach. Był tak jak one tej jesieni, niedokładnie ociosany, a jednak, hardy. Trudniej było go przeniknąć. Nie umiał dotrzeć do ludzi, a może ludzie nie umieli dotrzeć do niego.

A jednak dzisiaj szukał ich towarzystwa.

Alexander siedział obok Helloise, czekając na rozpoczęcie ceremonii, a jego lekko drżąca ręka swobodnie zwieszała się wzdłuż jej krzesła. Powoli sunął palcem wzdłuż wzoru drzewnych słojów. Na ślepo odwzorowywał pokrywające nogę krzesła sęki, jak gdyby próbował nauczyć się na pamięć znaków zupełnie obcego mu alfabetu. Nie potrafił ułożyć z nich słów, ale nie przeszkadzało mu to. Nie patrzył bowiem w stronę drzew, porastających dolinę. Patrzył w stronę strumienia, ograniczającego polanę przeznaczoną na ceremonię ślubną. Wsłuchiwał się w jego szmer, w głos wody, zastanawiając się, o czym śpiewa.

Rzut Emocje 1d25 - 6
Metal (Trwałość)


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#4
02.10.2025, 08:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 10:23 przez Roselyn Greengrass.)  

Gdy zerkała na zaproszonych gości, próbując wyłuskać wzrokiem swoją rodzinę, przypominały jej się słowa, które obiecała bratu. Obiecała nie stroić fochów i się nie dąsać - to miała być część prezentu ślubnego. I chociaż dla niej to wszystko, co wyrabiał Roise, działo się zdecydowanie zbyt szybko (przecież nie poznała za dobrze Geraldine, a mieli mówić sobie wszystko. Mieli wszystko o sobie wiedzieć, mieli podawać każdą relację w wątpliwość, mieli sobie ufać - a zatrzymała się na ich ostatnim rozejściu - słowo dawała, gorzej z nim niż z babą było!), to była szczęśliwa. Wiedziała, że nie miał do tej pory szczęścia do miłości, a zaręczony to był ostatnio ze swoją pracą. Mimo że ona sama nie była za małżeństwami (ironia, zwłaszcza że przyprowadziła tu narzeczonego!), to cieszyła się jego szczęściem. Mogłaby skłamać i udawać, że to nieprawda, ale jej błyszczące oczy i uśmiech, który mimowolnie wyginał usta, zdradzały wszystko.

- Anthony, masz się zachowywać. Nie, nie rób takiej miny - nie tak miałeś poznać mojego brata, ale nie mamy wyjścia. Masz być najlepszą wersją siebie, najprzystojniejszym kawalerem na tym przyjęciu, i na miłość Matki - schowaj te pety, gdy do ciebie mówię!

To było dla niej ważne z tak wielu powodów... Nie tylko Roise dzisiaj błyszczał. I chociaż nie chciała odwracać uwagi od niego i Geraldine, to nie mogła nic poradzić na to, że część ciotek Greengrass otoczyło Roselyn i Anthony'ego wianuszkiem, zanim w ogóle wyszli do ogrodów. To był pierwszy raz, gdy pokazywała się z narzeczonym publicznie. Każdy chciał zobaczyć pierścionek, każdy chciał wysłuchać romantycznej historii - a ona zbywała wszystkich, tłumacząc, że oczy pociotek klotek powinny być skierowane w stronę ołtarza, by wypatrywać panny młodej. Roselyn nie lubiła nadmiernego zainteresowania, ale wśród wścibskiej rodziny po prostu nie dało się go uniknąć. Ktoś ich zaczepił, pytając gdzie jest Ambroise i czy nie potrzebuje pomocy z krawatem, a kto inny po prostu pokazał uniesiony kciuk w górę.

- Bez wygłupów, proszę, to naprawdę dla mnie ważne. Kocham mojego brata i chcę, żeby ten dzień był idealny. Pomożesz mi, prawda?

Gdy udało im się oswobodzić, bo kto inny zdobył zainteresowanie rodziny, Roselyn wyprowadziła Antka na zewnątrz. Ściskała jego dłoń do momentu, w którym chodne powietrze nie owiało ich sylwetek. Dopiero wtedy Greengrassówna mogła odetchnąć.
- Podoba mi się - szepnęła cicho, rozglądając się po ogrodzie. - Dużo natury.
Każdy wiedział, że Greengrassowie są związani z naturą i wrażliwi na jej piękno. I chociaż Yaxleyowie byli raczej łowcami, niż pasjonatami przyrody, to core było podobne, prawda? Oni polowali, a jej rodzina mieszała geny roślin, próbując stworzyć jeszcze lepsze, jeszcze bardziej idealne okazy. Miała przygotowany idealny prezent ślubny na tę okazję, ale planowała go wręczyć później.
- Chodź, musimy usiąść z przodu - uśmiechnęła się lekko, widząc że goście zmierzają wytyczonymi alejkami w stronę krzeseł. Sama rzuciła na swoje trzewiki odpowiednie zaklęcia, mające chronić je przed wilgocią. Długa do kostek, ciemnozielona suknia, na którą się zdecydowała, była skromna, ale bardzo pasowała do jej dziedzictwa. Włosy Roselyn były rozpuszczone, co mogło nie być najlepszym wyborem, zważywszy na wiatr, ale Greengrassówna raczej się tym nie przejmowała. Poprawiła czarną torebkę na ramieniu, wełniany szal, który przykrywał jej odkryte ramiona, odcieniem pasującym do sukienki, a potem ujęła Anthony'ego pod ramię i ruszyła w stronę pierwszego rzędu. - Widzę Helloise. To ciotka z którejś linii. A może kuzynka? Trochę walnięta, ale łatwo się przyzwyczaić. Dogadałaby się z Samuelem, tak swoją drogą.
Wskazała lekko na kobietę, siedzącą obok Alexandra. Zmarszczyła brwi. Czy go znała? Kto to w ogóle był, twarz jakby znajoma, ale trochę zblazowana. Nie zaczepiła ich jednak, acz posłała jej ciepłe spojrzenie, zanim zajęła jedno z krzeseł w pierwszym rzędzie. Była w końcu siostrą pana młodego, nie będzie siedzieć gdzieś z tyłu!
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#5
02.10.2025, 08:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 17:14 przez Brenna Longbottom.)  
Zaproszenie na ślub Geraldine i Ambroise’a było co najmniej zaskakujące, bo wprawdzie wiedziała, że przez lata orbitowali wokół siebie, ale wydawało się, że rozstali się ostatecznie. Sama myśl o przyjściu na wesele budziła w Brennie pewną niepewność, i miała dziwne wrażenie, że będzie tu równie czujna jak podczas jakiejś akcji w niebezpiecznej dzielnicy, zdecydowała się jednak stawić, bo… po prostu lubiła Geraldine. Termin był mało fortunny, zważywszy na to, że Anglię niedawno spowiły popioły, ale to akurat było tym elementem, który Brenny nie zaskakiwał. Żyli w czasach, gdy nikt już nie mógł być pewny jutra, więc najwyraźniej Geraldine i Ambroise zdecydowali, że stawią temu jutru czoła razem. Miała nadzieję, że będą szczęśliwi i że ich dzień upłynie dokładnie tak, jak sobie wymarzyli.
Wybór stroju, bodaj pierwszy raz w życiu, też dostarczył Brennie problemu, bo tak jakby spora część jej szat na specjalne okazje zwyczajnie spłonęła - większości z nich w końcu nie przenosiła do Stawu, a i Londynie pod ręką chciała mieć może dwie czy trzy, na wszelki wypadek. Podobnie spłonęło zaopatrzenie niejednego, londyńskiego sklepu, czasu było niewiele, a tutaj mieli specyficzne wymagania. Strój wieczorowy, ale impreza plenerowa, a przy czym jeszcze lepiej było unikać bieli, czerwieni czy czerni… Ostatecznie zgarnęła z półki w sklepie kilka niemal losowych sukienek i w rozpaczy nawet posłała do Geraldine zdjęcia z bardzo krótkim „Ger, czy to się nada?!”, bo w końcu słyszała dość straszliwych historii o pannach młodych wściekłych z powodu stroju gości (choć tu raczej nie sądziła, by Ger miała jakiś problem, prędzej jej matka). I zgodnie z sugestią panny młodej wybrała jasnoszarą, niewątpliwie wizytową, ale z gatunku tych nieciągnących się po samej ziemi i pozbawionych nadmiernej ilości falban. Długi szal na ramiona miał potem chronić przed wieczornym chłodem, a buty ze względu na spodziewane chodzenie po trawie były na niewielkim obcasie.
– Mam wielką nadzieję, że nie okaże się, że z okazji ślubu wszyscy mamy ruszać na nocne polowanie, bo nie zabrałam ani kuszy, ani odpowiednich do tego butów – stwierdziła, zajmując miejsce i rzucając szal na oparcie. – Poza tym chyba wolałabym nie wpaść w tej sukience do żadnego dołu. Mogłabym już z niego nie wyjść.
W kwestii tego, czy ciągnięcie Atreusa ze sobą na uroczystość, na której pewnie byłaby jego siostra, stanowiło dobry pomysł, też nie była stu procentowo pewna. Ale zdawał się więcej niż chętnie uciekać… w codziennie życie, lubił zabawę i ruch, a przyjście tu z kimś innym nie byłoby już nawet sprzecznym sygnałem, a sygnałem bardzo jednoznacznym, nie zastanawiała się więc długo nad posłaniem pytania. Ot uznała, że jeśli się zgodzi, pozwoli mu zdecydować, czy zostają na całość uroczystości, czy ewakuują się wcześniej.
Z braku państwa młodych skierowała na razie spojrzenie na Millie, zastanawiając się przez moment, czy nie zżerał jej stres. Wyłapała nerwowy gest, ale w tej chwili nie było niczego, co mogłaby zrobić, aby pomóc. Zresztą, czy mogłaby to zrobić, skoro sama była trochę poddenerwowana - okolicznościami oraz ze względu na porę?
Bardzo się cieszyła, że ogniska jeszcze nie zostały rozpalone. I doskonale wiedziała, że będzie tych unikać, gdy już zapłoną.



Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#6
02.10.2025, 09:44  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#7
02.10.2025, 16:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 16:16 przez Helloise.)  
Te same wiatry dęły, gdy jej świat był jeszcze świeży i pierwszy raz poznawała pieśni nucone przez braci tych drzew w sąsiednim zakątku Snowdonii. Teraz rześki chłód niebędący jeszcze dokuczliwym ziąbem złośliwie przypominał, jak to było być wtedy żywym. Wicher naostrzony przez górskie skały, między którymi kryły się przedwieczne leża smoków, zdawał się tak różny od mokrych od deszczu podmuchów pod Knieją. Ten snowdoński wiatr wyrywał spomiędzy włosów Helloise miękkie niteczki przytulnego dymu opium i przypominał dawny świat, dawne legendy świętych walijskich gajów. Gdy stanęła pośród łąki, twarzą w twarz z surowym lasem przy rezydencji Yaxleyów, prawie ją onieśmielił. Od tylu miesięcy Knieję izolowała nieprzekraczalna bariera, a zbytnią zuchwałość zbliżenia się do niej karały widma. Tutaj wystarczyłoby kilka kroków, przemierzyć łąkę, wejść na ścieżkę. Nie było bariery, nie było kary. Niemal już czuła pod stopami nierówności leśnego terenu i słyszała towarzyszący wędrówce chrzęst usychającej na zimę ściółki.
Zawróciła do Alexandra. Odchodząc, czuła oddech gaju na odsłoniętym przez spięte włosy karku. Gdyby weszła tam teraz, nie cofnęłaby się już po niego, a chciał spacerować z nią. Zaprosił ją. Była gotowa to uszanować — jego i to, co za jego towarzystwem szło: formalność.
Wybrana na tę okazję długa rdzawa sukienka uszyta była ze sztywnawego materiału, który szeleścił cicho — tak samo przy drobnych gestach, jak i większych ruchach. Helloise przywykła do miękkich, lejących się ubrań, które płynęły swobodnie wraz z sylwetką i można było o nich zapomnieć. Ta sukienka nadawała jej osobie jakąś strukturę. Strukturę matki, której wykradła ją z szafy podczas Mabon ubiegłego dnia. Wyższy kołnierz, aby podkreślić, jak proste są plecy arystokratycznych pań niemuszących garbić się nad robotą, bufa u szczytu wąskich rękawów, ale niezbyt duża, aby nadmiar materiału nie falował swobodnie, ciężka spódnica trzymała kobietę przy ziemi — strój dla kogoś, kto miał jakąś godność do zaprezentowania. Dzięki temu, że suknia była tak surowa i sztywna, lepiej zniosła profanację z doczepionych do kołnierza utwardzonych w eliksirach jesiennych liści i tańczących między fałdami spódnicy kuleczek jarzębin nawleczonych na niteczki.
Odkąd przybyli, czarownica krążyła wokół Mulcibera, lecz nie trzymała się go ściśle przez cały czas. Schodziła co chwila z drewnianego traktu. Szła, jak ją niosło i nie patrzyła na to, ile błota zebrało się w podeszwach kozaczków ani czy rąbek u spódnicy nie odznacza się już aby ciemnymi wilgotnymi plamami.
Do ostatniej chwili odciągała wróżbitę od krzeseł ustawionych w równych rządkach, nie mogąc znieść ich stateczności.
Z czego ty weźmiesz wieszczbę zamknięty w szeregu?, kusiła, wiodąc go na kolejne zielone ubocze, gdy tylko nadto zbliżali się do ludzi i miejsca ceremonii.
Wyglądał tak samo jak wszyscy mężczyźni. Gdy kładła dłoń na rękawie jego marynarki, palce spływały po gładkim materiale, nie mając czego się uczepić. Równie gładką miał twarz. Helloise ślizgała się po niej pokracznie wzrokiem, dopóki nie wpadała w oczy jasnowidza i wtedy gościła się w nich nieprzyzwoicie długo. Nie potrafiła może złapać Alexandra, lecz fascynacja przyciągała ją do niego z wystarczającą mocą, aby nie oddalać się od niego znacząco. Lubiła słuchać, gdy mówił swoje zagadki, jeszcze bardziej zaś podążać w ślad za jego spojrzeniem i błądzić tam, gdzie on z taką klarownością dostrzegał znaki. Był dobrym przewodnikiem, nawet wtedy gdy nie objaśniał. Spoglądając przez jasnowidza, sama widziała nieco… jaśniej.
Gdy zasiedli wreszcie na miejscu, czarownica zajęta była w głównej mierze lilijkami rozłożonymi na swoich kolanach. Mniej uwagi poświęcała ludziom, lecz podnosiła czujnie głowę, gdy ktoś przechodził bliżej. Nie przegapiła więc Roselyn, która złapała z nią kontakt wzrokowy. W odpowiedzi Helloise uniosła leciutko kąciki ust i skinęła jej głową, po czym wróciła do swoich kwiatów.
Lilie były kwiatami Dziewicy, niewinnymi i czystymi. Dziwnie leżały we wciąż odbarwionych czerwonym eliksirem, podrapanych tu i ówdzie dłoniach.
— Gdy córka walijskiego olbrzyma wychodziła za mąż, towarzysze pana młodego zerwali z giganta brodę i skórę, a głowę nabili na pal przy cytadeli — wypaliła nagle, podnosząc wzrok na Alexandra. — Mam nadzieję, że Ambroise ma dobre relacje z panem Yaxleyem. — Usta czarownicy rozciągnęły się w uśmiechu, a ramiona delikatnie zadrżały chichotem po niezręcznym, nieco tylko makabrycznym żarcie, wygłoszonym całe szczęście cicho i bez cienia złej woli.
Przez środek dolnej wargi kobiety przechodził ciemny strupek, czysta pionowa linia gojącego się od kilku dni skaleczenia. Przypominało o sobie bolesnym rwaniem, gdy cieszyła się za bardzo lub mówiła za szybko. Odezwało się i teraz.


dotknij trawy
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#8
02.10.2025, 20:59  ✶  
Nieczęsto zdarzało mi się czuć się jednym z wielu - nie w tym pozytywnym sensie, a jednak tu, w Snowdonii, na ślubie Geraldine i Ambroise’a, stało się coś w rodzaju cudu. Na tle reszty weselników nie wybijałem się tak, jak zazwyczaj - to było wręcz zabawne - ja, przy swoich prawie dwóch metrach i masywnej sylwetce, tym razem całkiem gładko mieszałem się z kuzynostwem i wujostwem Geraldine, a poniekąd też moim, po matce. Oni też byli wysocy, szerocy w barach, jakby Matka Natura uznała, że w tej gałęzi należy tworzyć ludzi, którzy przypominają żywe kolumny. Zazwyczaj wystawałem ponad tłum, jak chochoł, ale tu ginąłem w szeregu. Było to dziwnie pocieszające, jakby świat na moment wyrównał proporcje i wreszcie dał mi odetchnąć od bycia tym „największym w pokoju”. Tu byłem tylko jednym z wielu wielkoludów - śmieszne uczucie, ale dobre. Przez większość życia przyzwyczajony byłem do tego, że ludzie odruchowo odchylali głowy, żeby spojrzeć mi w twarz. Normalnie czułem na sobie spojrzenia z dołu, tym razem mogłem porozmawiać z paroma innymi ludźmi bez tego nieustannego garbienia karku, korzystając z okazji.
Właściwie powinienem był tu być tylko gościem. Gościem Ambroise’a, może pół-gościem Geraldine, jeśli brać pod uwagę nasze pokrewieństwo i pół-wygaszony konflikt, obecnie będący pół-otwartym sojuszem, pół-zamknięciem japy, by wszystko przebiegało spokojnie. No, właśnie - spokój... Panna młoda niby tylko zasugerowała, żebym „zerknął, od czasu do czasu, na otoczenie”, ale ja ochoczo wziąłem to jako przepustkę do porządzenia się trochę. Sam odpisałem jej wcześniej, że będę działał w tle, dyskretnie, ale prawda była taka, że od świtu kręciłem się po okolicy, pod pretekstem zabicia czasu. W rzeczywistości po prostu chciałem się upewnić, że nic nie zwróci mojej uwagi w niewłaściwy sposób. Czasy były, jakie były, a wesela nie wykluczały problemów. Wprost przeciwnie - aż się prosiły, żeby ktoś, gdzieś, coś, jakoś spróbował zrobić. Obiecałem - jeszcze - Yaxley, że będę dyskretny, i teoretycznie dotrzymałem słowa. Nie miałem plakietki szefa ochrony ani nie rozstawiałem ludzi po kątach z listą rozkazów, ale to nie znaczyło, że nie mogłem podpytać kilku typów z Artemis o interesujące mnie detale, rzucić paru uwag i przy okazji podrzucić coś od siebie, na „w razie wu”. Nie czułem, żeby komukolwiek przeszkadzało, że się udzielam bardziej, niż planowałem, a mi to sprawiało satysfakcję.
Stojąc kilka kroków od wejścia, skończyłem rozmowę i wreszcie rozejrzałem się po zebranych. Słońce, które co jakiś czas wychylało się zza chmur, rozlewało się miękkim światłem po przygotowanym ogrodzie, krzesła ustawiono w okręgu przy ołtarzu, a łowieckie wstęgi i liście roślin poruszały się na lekkim wietrze. Teraz cała uwaga miała być skupiona na tej części ceremonii, w której każdy starał się zachowywać dostojnie. Zerknąłem w bok, szukając wzrokiem Prue - nawet wśród barwnych sukienek i odświętnych kapeluszy powinna być dla mnie łatwo dostrzegalna, ale oczywiście akurat teraz zdążyła gdzieś się zaplątać. Ruszyłem więc powoli przez trawnik, licząc, że zaraz ją namierzę i razem usiądziemy. Nie miałem ochoty przegapić momentu, kiedy zacznie wybierać krzesła, bo znając ją, już i tak przewracała oczami, że zniknąłem jej z pola widzenia - i tym razem to było, kurwa, możliwe! - chociaż nie było mnie raptem kilka minut, mniej więcej kwadrans, który minął od zostawienia jej w jednej z łazienek, by spokojnie kończyła się szykować.
Czas - no, tak. Do domu Yaxleyów przybyliśmy dzień wcześniej, jako osoby - bądź co bądź - uprzywilejowane tą możliwością, chociaż nienależące do oficjalnego, ślubnego orszaku. Snowdonia przywitała nas chłodnym powietrzem i rozległym widokiem gór, które w świetle księżyca w pełni wyglądałyby imponująco, gdyby nie to, że przysłaniały go gęste chmury. Droga do rezydencji nie była szczególnie przyjemna, wiatr smagał drzewa, deszcz w końcu przeszedł w wilgotną, lepką mgłę, a ja miałem ochotę przeklinać pod nosem, że zdecydowałem się na podróż tak późno - ale było Mabon, sam koniec dnia, i moja towarzyszka miała rodzinne zobowiązania, ja natomiast miałem pracę. Noc minęła w oka mgnieniu, jakby ktoś przewinął taśmę szybciej niż zwykle, od południa też czas zdawał się pędzić, a gdy spojrzałem na zegarek na nadgarstku, uświadomiłem sobie, że została już tylko chwila.
Przyspieszyłem kroku, rozglądając się po tłumie, aż moje spojrzenie natrafiło na nią - świadkową. Nie pamiętałem, jak miała na imię, a jednak była tu, w tej samej przestrzeni, w tym samym momencie, i nagle wszystko stało się jeszcze bardziej realne. Nie znałem jej prywatnie, nie mieliśmy okazji porozmawiać, ale od pierwszego spojrzenia sprawiała wrażenie sympatycznej, chociaż teraz wyglądała, jakby zaraz miała połknąć własny język ze stresu. Trudno się dziwić - odpowiedzialność była ogromna, każdy detal musiał się zgadzać. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale - o ile nasze spojrzenia się napotkały - uśmiechnąłem się do niej, skinąłem głową. To miał być prosty gest - coś w rodzaju zapewnienia, że wszystko pójdzie dobrze, ludzie stojący z boku też widzą jej wysiłek i doceniają go.
Odwróciłem wzrok i wciągnąłem powietrze, wokół szumiały drzewa, gdzieś w oddali było słychać potok - warunki idealne. Potem ruszyłem przed siebie, usiłując odnaleźć Prue między kobietami w barwnych sukniach.

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#9
02.10.2025, 20:59  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#10
02.10.2025, 22:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 22:27 przez Anthony Shafiq.)  
Anthony J. Shafiq szczerze nienawidził ślubów i był to fakt potwierdzony naukowo. Oczywiście nigdy nie dawał po sobie tego poznać, a o owej niechęci wiedział tylko jego najbliższy krąg. Tymczasem w kręgu weselnego światła prezentował się z nienaganną galanterią wdowca wciąż do wyciągnięcia z puli. Czasem było to przydatne, czasem bardzo uciążliwe, dziś jednak nie myślał o tym wiele.

Zamiast tego pogładził dłoń swojej siostry z czułością, której nie okazywał jej nigdy w życiu, ale kiedyś musiał przyjść ten pierwszy raz. Nienawidził ślubów i wesel, ale jeszcze bardziej nienawidził swoich rodziców, którzy obecnie stacjonowali we wschodnim skrzydle Little Hangleton. Po wczorajszym Mabon był wciąż zdewastowany, a szukanie spokoju w kieliszku na kawalerskim spotkaniu u Selwynów zdecydowanie dolało jego duszy zbyt dużo żałości i goryczy.

Oto są Twoje weselne Dzwony. – wspomniał finalną wróżbę Jonathana, która przypieczętowała w okolicach drugiej już tej doby jego depresyjny nastrój, teraz zaś wywołała krzywy uśmiech, który mógł być zinterpretowany jako komentarz do lekko grząsko zapowiadającej się trawy. Plenerowy ślub we wrześniu niewątpliwie był wyzwaniem, Shafiq cieszył się jednak, że wiedział czego się spodziewać. Wszystko zapewne będzie w mniejszym lub większym stopniu zielone. Zupełnie tak jak on.

Złociste liście przywodzące na myśl celtyckie wzory zdobiły poły fraka uszytego na zamówienie, doskonale dopasowanego do smukłej sylwetki polityka. Butelkowa zieleń komplementowała szarość jego oczu, choć on sam z racji swojej dysfunkcji wspomnianych oczu nie był w stanie tego zobaczyć. Długie włosy pociemniałe jesienią ułożone były łagodnie podkręconą falą, przyprószone nieznacznie złotem, korespondującym z sygnetem na którym pysznił się nie tyle znak Ministerstwa, co szalkowa waga.

– Nie wierzę, że to mówię, ale cieszę się, że tu jestem i to cieszę się podwójnie, że jestem tu z Tobą moja droga siostro. – Dziwaczny język, skrzyżowanie niemieckiej twardości ze wschodnim szeleszczeniem wysmyknął się spomiędzy giętkich warg magią krwi, Wieży Babel. Poprzednim razem gdy mówili po kaszubsku, kłócili się na śmierć i życie. Sojusz był najmniej oczekiwanym efektem tej rozmowy, a teraz zapalczywość starszego pokolenia tylko go cementowała. – Prezentujesz się uroczo Jakubino. Ty i Twoje latorośle.– na moment umilkł, ciekaw czy i ona w ten sposób odbiera jego obecność. Jak dziwne mrowienie. Jak dwa elementy układanki, których właściwości odkrywasz z wielkim zaskoczeniem. Na przykład właściwość, że mogą ze sobą rozmawiać.

Kącik ust mu zadrgał, gdy rozglądał się za jakimś wygodnym miejscem dla nich. Dla całej czwórki. Wesoła rodzinka, dobrze, że szanowne pokolenie wyżej nie postanowiło się tu wprosić. Państwo Shafiq jednak byli biegunowo odleli od kontaktów z Yaxleyami, Anthony zaś w tych okolicach przebywał naczęściej przez miedzę u Rowlów, a niekoniecznie u łowców. Zrządzenie losu.
– Powiedz mi... staniesz w szranki o bukiet? Matka byłaby zachwycona. – Dziwnie było tak z nią żartować. Czy realnie odbierze to jako żart, czy może poczuje się dotknięta? Gdzie przebiegał dobry ton (na pewno nie w okolicach kaszubskiego w towarzystwie), gdzie zaczepność a gdzie obraza? Kac skutecznie zwalczony pobudzającymi eliksirami służył myślom raczej nieuczesanym, kontrastującym z wystudiowanym wizerunkiem ambasadora marki Rosier.

– O tam zobaczcie, tam są cztery miejsca, idealnie po stronie Pana Młodego, chodźmy więc... – zaproponował, przypominając sobie, że może wypadałoby jednak mówić po angielsku i od razu ruszył ze swoim dzisiejszym towarzystwem na dostrzeżone pozycje, mimowolnie taksując towarzystwo i odhaczając listę obecności. W myślach jednak, a może przede wszystkim odhaczał tych, których nie widział, którzy nie byli zaproszeni, albo odrzucili zaproszenie. Zawsze interesująca statystyka do analizy podczas dłużących się rozmów o elementach sukni ślubnej.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: Geraldine Yaxley, 1 gości
Podsumowanie aktywności: Paracelsus (3444), Millie Moody (1990), Alexander Mulciber (3364), Roselyn Greengrass (971), Brenna Longbottom (1768), Pan Losu (151), Helloise (2525), Benjy Fenwick (6582), Anthony Shafiq (1060), Prudence Bletchley (4567), Atreus Bulstrode (1256), Cornelius Lestrange (3468), Elias Bletchley (1038), Nora Figg (1363), Primrose Lestrange (597), Sebastian Macmillan (2271), Icarus Prewett (411), Anthony Ian Borgin (752), Mona Rowle (322), Jonathan Selwyn (727), Basilius Prewett (463), Vakel Dolohov (1490), Charlotte Kelly (642), Jacqueline Greengrass (1243), Morpheus Longbottom (1029), Ambroise Greengrass (2354), Geraldine Yaxley (2317), Ursula Lestrange (1848), Cliodna (1495), Astoria Avery (397)


Strony (10): 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa