– Fantastycznie. Dostaję z trzydzieści takich listów w tygodniu. Panie Dolohov, tym razem naprawdę... oh, widziałem, jak moja rodzina umiera w płomieniach, a na niebie unosił się symbol jego Naśladowców!! Mamy w kraju wojnę domową, oni kogoś mordują codziennie. – I być może dla niektórych mogło to zabrzmieć nieczule, ale to nie był jego cel. Dolohov był w tym momencie wyjątkowo czuły – sprowadzał właśnie na ziemię rozjuszone, dzikie zwierzę, jakim nagle stał się Morpheus. Tam na górze gdzie go uniosło musiało być inne ciśnienie. Jego zachowanie i słowa nie przystawały naukowcowi takiej rangi. Zabrakło w tej chaotycznej wypowiedzi języka faktów. Najwyraźniej niewiele robił sobie z tego, że nie uzyskał żadnej sensownej reakcji odnośnie swoich wcześniejszych niewybrednych komentarzy – wynikało to z braku wiary w to, aby dało się go zignorować. – Mam trzy wiadomości, jedną złą i dwie dobre. – Chciał sięgnąć do kieszeni po kolejnego papierosa, ale Morpheus złapał go za rękę i... Dolohov zamarł. Co prawda zrobił jeszcze kilka kroków w kierunku drzwi, ale generalnie wszystko w jego ciele wskazywało na kompletne skołowanie. Dłoń mu zadrżała – wykonał nią też nieco dziwny ruch i wygiął ją wcale nie tak, jakby chciał spleść ich palce – on się spodziewał dostać coś do ręki. I zajęło mu kilka naprawdę długich sekund żeby zorientować się, co w ogóle mówiła do niego pamięć mięśniowa w takich sytuacjach – kiedy opuszczał jakieś miejsce z dowolnego powodu. Nie było tutaj Peregrinusa. Zabrakło osoby, która pamiętała za niego, kiedy on wpadał na rzeczy i biegał, gadał...
Dolohov wyciągnął swoją dłoń z uścisku palców Morpheusa i zawrócił. Do tego stołu, z którego nikt nie pozbierał dwóch kopii umów, okularów i pióra wiecznego. Z jakiegoś powodu poczuł dumę z powodu tego, że ich tutaj nie porzucił. Wsadził te okulary do kieszeni marynarki, dokumenty zwinął w jeden rulon i wrócił do Longbottoma, któremu spojrzał głęboko w oczy.
– Zacznę od tej złej. – Strzepnął sobie z barku to... cokolwiek to było. – Będziemy straszyć studentów, że jeżeli złożą papiery do Departamentu Tajemnic, to skończą jak profesor Longbottom albo gorzej. Chodź. Dobra numer jeden brzmi: to nie jest Dolina Godryka, a dobra numer dwa brzmi: jeszcze nie zapłaciłem za ten budynek.
Posługiwał się najłatwiejszym sposobem odwrócenia uwagi od problemu jaki znał – zbił go humorem. Spróbował przestawić mu trybiki w głowie zanim wyłoży się tu na płasko, chociaż sam... Nie był wcale nikim szczególnie odważnym. W dodatku nie był też kimś, kto mógł od tak wbiec z nim na ten taras widokowy. Największą przeciwnością losu okazywał się teraz nie deszcz ognia, ale kręte schody i to, że od czterdziestu lat prawie nic nie jadł. Słaby, powolny i komicznie przy tym wysoki, wspiął się tam z trudem i miną godną rozwydrzonej uczennicy na wycieczce szkolnej, na którą wcale nie chciała jechać, ale pani od zielarstwa miała pomysł ciągania ich po górach.
Dolohov był na tym etapie chorobliwie zaniedbany. Umysł zdawał się być przy tym oderwany od chuderlawego ciała. Działał dobrze – wnikliwe spojrzenie analizowało to co widziało przed sobą w głębokim skupieniu.
– Bez znaczenia gdzie są. Wszyscy przyjdą do Praw Czasu, żeby mnie szukać. – Tak naprawdę to nie miał dokąd uciekać, a nawet gdyby... No właśnie, absolutnie każdy spodziewał się po nim, że będzie siedział w domu z córką i zwierzakami. Tylko, że jemu się tam najwyraźniej wcale nie spieszyło.
– Poczekaj. – Zakomunikował, jeżeli Morpheus chciał go stąd zabrać. Wpatrzony w widok obejmujący ledwo pół tej i pół następnej dzielnicy, musiał tworzyć w głowie jakiś scenariusz, bo poza sygnałem, że chce tu zostać milczał zupełnie. Stał tak, zamarł, poruszały się jedynie jego oczy i palce przesuwające w powietrzu koraliki niewidzialnego abakusa. Liczył.