„Zimno dręczyło jego ciało, ale i dusza w nim na poły skostniała”
2 maja 1972, wieczór
– Victoria & Sauriel –
Te kilka kroków, jakie Victoria zrobiła po wstaniu z pryczy i przejścia poza kotarki i dalej w stronę wyjścia z namiotu, wymagało więcej siły, niż chciałaby to przyznać. Niby nic jej nie było fizycznie, nie odniosła ran, a jednak została przykuta do łóżka na kilkanaście boleśnie długich godzin, w których zmarniała wyraźnie. Była jakaś taka… blada, słaba, choć może takie wrażenie sprawiała przez to jak ostrożnie stawiała kroki, nie będąc pewna czy nogi udźwigną ciężar ciała po tym, jak przez długi czas zdawało się być ciężkie jak z ołowiu. To przejście przez namiot zaowocowało wzrokiem, na który chyba nie była gotowa, bo wywołała zbyt wielkie zaciekawienie personelu medycznego, który ciągle się tutaj kręcił i wprost czuła, że jest obserwowana. Miała też wrażenie, że znowu kilka razy dosłyszała określenie „Zimna”. To wszystko jednak nie miało znaczenia, bo on był tutaj. Serce biło jej nieco zbyt mocno jak na to, czego by sobie życzyła, ale to chyba była po prostu radość z tego, że w końcu zobaczy jakąś znajomą twarz. Myślała, że prędzej czy później zjawią się tutaj jej rodzice… albo przynajmniej ojciec – ale nic takiego nie nastąpiło i kiedy to analizowała, to doszła do wniosku, że pewnie potrzebowali tutaj wszystkich sił, a tata, jako uzdrowiciel, został wezwany do pomocy i musiał mieć ręce naprawdę pełne roboty. Ciągle kogoś szukano, ciągle kogoś przynoszono albo przyprowadzano. Ludzie jechali na oparach. I o ile wcześniej rwałaby się do pomocy, to po tych krokach jakie postawiła w namiocie już wiedziała, że tylko będzie wszystkim przeszkadzać. I było jej tak cholernie zimno… Po matce właściwie to nie wiedziała czego się spodziewać. Jakaś jej część miała nadzieję, że może matka przejmie się, że tak długo nie wracała do domu, ale nie chciała się oszukiwać. Zaś Sauriel… Sauriel. Och. Cóż. Naprawdę nie wiedziała, czy to zaręczyny tak wiele zmieniły, czy to cała ta noc, pobyt w Limbo, stanięcie oko w oko z Voldemortem czy cokolwiek innego, ale naprawdę cieszyła się, że go zobaczy i to tak szybko. Myślała o nim dzisiaj, długo, czuła jakąś taką trudną do nazwania tęsknotę – może to właśnie działo się z ludźmi, którzy wiedzieli, że właściwie otarli się o śmierć, że uświadamiali sobie jak wiele mieli do stracenia, a przed nimi było… całe życie. Wczorajszego dnia przypieczętowane zaręczynami. I skłamałabym mówiąc, że to niczego nie zmieniało. Bo zmieniało. Ten pierścionek… Lestrange zdawała sobie sprawę, że w Limbo był dla niej kotwicą, która przypominała jej o życiu i o tym, by nie oddawać się śmierci. Cyklowi.
Wyglądała marnie. W ciągle tym samym mundurze aurora co wczoraj, teraz potarganym, w kilku miejscach przedziurawionym, gdzieniegdzie nawet nadpalonym. Włosy już dawno nie były splecione w warkocz, tylko puszczone samopas, twarz wyrażała zmęczenie, krok miała niepewny, ale była żywa. I tę żywotność można było dostrzec w jakimś takim błysku w oku, kiedy dostrzegła już Sauriela. Chciała nieco przyspieszyć, ale prawdę mówiąc nie miała na to siły. Uśmiechnęła się do niego jednak z oddali, pewna, że akurat on na pewno czuje się od niej sto razy lepiej – w końcu ominęła go ta piekielna noc.
- Hej – rzuciła do niego, kiedy już był na tyle blisko by ją usłyszeć. Kobieta, która po nią przyszła odprowadziła ją aż tutaj, trudno było Victorii powiedzieć czy z troski, czy z ciekawości jej osobą, czy z obu tych powodów na raz, albo jeszcze jakichś innych pobudek. Teraz już jednak nic nie miało znaczenia, bo miała przed sobą mężczyznę, który… na widok którego naprawdę naprawdę cholernie się ucieszyła! Nie umiałaby tego opisać, po prostu… Po prostu cieszyła się, że mogła go znowu zobaczyć. - Nie sądziłam, że po mnie przyjdziesz – powiedziała nieco niepewnie, ale no przecież przyszedł. I to po nią, bo inaczej tamta kobieta by po nią nie przyszła z imieniem Sauriela na ustach. - Nie chcieli mnie puścić samej – dodała zaraz i wyjrzała nieco przez płachtę, jaką było wejście do namiotu. Było już ciemno, ale w czarodziejskim świetle widziała to i owo. Zniszczone, powalone drzewa, gołe połacie ziemi, na której wcześniej rosły kwiaty… Mogła się tylko domyślać w jakim stanie była Knieja Godryka, ale to było jednak kawałek stąd. Tutaj, przy tym wyjściu, Victoria odetchnęła nieco mocniej i głośniej, bo powietrze przedostało się do środka i na moment przestało jej się kręcić w głowie od smrodu tych wszystkich ziół i specyfików, jakimi przesiąkł namiot.
Nie wiedziała co ma zrobić. Rzucić się Rookwoodowi na szyję? Złapać go za rękę? Czy powinna coś powiedzieć? Zamiast tego przygryzła usta i mocniej zacisnęła dłoń na ramieniu. Trzęsła się, to akurat można było dostrzec. A sądząc po szeptach i rozmowach, jakie Sauriel mógł tutaj usłyszeć czekając, Victoria była jedną z osób, które dotknęło coś dziwnego i były bardzo… zimne. Zimne jak trupy.