12 marca 1972
Sklep Olibanum, Robert & Richard
Człowiek, z którym byli umówieni, nazywał się Joe Smith. Był to specjalista, z którym Mulciberowie utrzymywali współpracę od wielu lat. Pamiętał czasy, kiedy Olibanum prowadzone było jeszcze przez Francisa. Pamiętał początki tego biznesu na Nokturnie.
Wiedział dużo - może nawet zbyt wiele?
Na jego pojawienie się, czekali na miejscu. Odpowiednio wcześniej. Czas ich nie gonił. Podporządkowali temu wszystkie swoje plany. Na spokojnie przygotowali sklep do tego, co miało nastąpić. Zabrali to, co mogło utrudnić proces. Zadania. Aby lakier do drewna miał sens, rzeczywiście chronił, należało nałożyć go z dużą dbałością. Dokładnością.
W innym wypadku, nie przyniosłoby to oczekiwanych efektów. Wiązało by się jedynie ze stratą pieniędzy. Nie było to czymś, na co Robert mógł sobie pozwolić. Zwłaszcza, że finanse prezentowały się co najwyżej... średnio. Mocno przeciętnie.
Po części z jego winy i marnego zainteresowania biznesem.
- Rozważałem to już co najmniej dwukrotnie. - odpowiedział na pytanie zadane przez brata. - Smith wie zbyt dużo, współpracuje z nami od dawna, zrywanie tej współpracy, mogłoby się nam odbyć czkawką.
Gdyby lata temu ojciec, dość lekkomyślnie, nie przyznał się przed tym człowiekiem do swojej roli. Do tego, że był właścicielem sklepu, sprawy miałyby się inaczej. Niestety, Smith wszystko wiedział. A zmodyfikowanie wspomnień, tak wielu wspomnień, było sporym wyzwaniem. Nie dało się tego zrobić łatwo. Nie mieli pewności, że wszystko się powiedzie.
Duże ryzyko, na które na tę chwilę Robert się nie zdecydował. Może faktycznie był to z jego strony błąd? Niejednokrotnie się tego obawiał. Niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, w jaki sposób pozbyć się tego problemu. Na razie nie postawił wszystkiego na jedną kartę. Nie podjął się tego ryzyka.
Może najwyższa pora to zmienić?
Widząc, że brat zamierza coś odpowiedzieć, dał mu bezgłośnie znać, żeby zachował to na później. Do środka wszedł bowiem mężczyzna, którego oczekiwali. W wieku zbliżonym do ich dwójki. Ciemnowłosy. Wysoki. Ubrany w ciepły płaszcz, miał przy sobie skórzaną, wyraźnie znoszoną torbę. I w zasadzie nic więcej. Czyżby była to jedna z tych, w których dało się zmieścić więcej rzeczy? Gdzieś w końcu musiał mieć lakier, pędzle, inne bzdury.
- Joe, jak zwykle o czasie. - przywitał go, siląc się na to, aby zabrzmieć prawie że... cóż, przyjacielsko. Nie było to czymś normalnym. Robert wyminął ladę, zostawił brata. Wyciągnął rękę w kierunku mężczyzny, z którym wymienili uściski. - Chcesz się pierw napić herbaty? Może kawy? - zaproponował, choć po prawdzie, to wolałby z miejsca zająć się sprawą. Robotą. Odhaczyć to i ruszyć ze wszystkim dalej.