07.07.2024, 09:52 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.09.2024, 16:34 przez Lorien Mulciber.)
25.11.1970 | Rejwach
Nie było nic dziwnego w tym, że przeróżne ptaszyska szukały bezpiecznego schronienia w dziurawych stropach barów Nokturnu lub wpadały zagubione przez szpary miotając się w panice. Wyjątkowo niemądre stworzonka, jakby kto pytał, zważywszy na fakt ile czarodziejskich przepisów na potrawki rozpoczynało się słowami "wypatrosz świeżo zabitego gołąbka..."Jeśli tego listopadowego wieczoru trafił się w Rejwachu jakikolwiek pijaczyna-ornitolog, mógł zaobserwować ciekawe zjawisko. Otóż przez komin do pubu wleciał drobny czarny ptak. Wilgowron – stwierdziłyby co bardziej obeznane głowy, wskazując na mieniące się odcieniami błękitu i kobaltu skrzydła. Ptak początkowo przysiadł na oparciu jeden z kanap. Podskoczył parokrotnie, wydając z siebie wręcz płaczliwy dźwięk. Kiedy jednak to nie ściągnęło na niego wystarczającej uwagi zajętego za barem Tarapaulin’a, ptak ewidentnie zmienił taktykę. Przeleciał nad ladą, wręcz zahaczając skrzydłem o szanownego pana gospodarza i zajął strategiczne miejsce na wystawce z alkoholami.
Paskuda doskonale wiedziała co robi, popychając główką zdawałoby się ciężką butelkę jakiegoś whisky.
Bardziej złośliwy kot niż głupi ptak.
Szkło trzasnęło o podłogę, wilgowron potrząsnął skrzydłami, odczekał moment i jak gdyby nigdy nic poleciał na zaplecze. Ach, te ptaki, prawda? Niemądre i impulsywne.
- * -
- Ugh.- Lorien chodziła nerwowo po zapleczu, otrzepując się z popiołu, którym była umorusana od czubka głowy po rąbek długiej (niegdyś zapewne ciemnozielonej, aktualnie szarawej) szaty. Próbowała przy okazji ogarnąć dość rozczochrane włosy, chociaż na brudne policzki i sadzę na nosie zdawała się nie zwracać uwagi. W myśl zasady – „od odrobiny popiołu nikt jeszcze nie umarł”. Wyglądała na zmęczoną, niewyspaną, może nawet poddenerwowaną. Ale czy można było jej się dziwić? Londyn huczał od plotek, Ministerstwo zostało postawione w stan gotowości, a Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów odchodził od zmysłów przyjmując kolejne bardziej i mniej potwierdzalne zgłoszenia. Tonęła w papierologii, a przy tym…. Zdawało się, że mieli związane ręce.
Kurwa, byli Ministerstwem Magii, a jakiś pierwszy lepszy domorosły Lord miał robić co mu się żywnie podobało? Poglądy poglądami, to czy mówił z sensem nie miało znaczenia – kpił z nich jakby byli cyrkiem Bell’ów, a nie instytucją która od wieków trzymała porządek. A tymczasem można było odnieść wrażenie, że Jenkins grubi się w swoich własnych obowiązkach i boi się rozpocząć tego co nieuniknione. Wojna czarodziejów wisiała w powietrzu.
Przypadek Grindelwalda naprawdę niczego ich nie nauczył.