• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Reszta świata i wszechświata v
1 2 Dalej »
[sierpień 1972 | Francja] "miesiąc miodowy dla opornych" (Lorien & Robert)

[sierpień 1972 | Francja] "miesiąc miodowy dla opornych" (Lorien & Robert)
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
25.07.2024, 19:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.07.2024, 19:45 przez Lorien Mulciber.)  
06.08.1972 - xx.08.1972

Preludium | 05.08.1972:
[+]Spoiler
“… weź urlop albo nie wyściubiaj nosa z Departamentu. Dla własnego dobra.”
Słowa, które naskrobała na szybko do Alexandra, niedługo po tym jak Richard opuścił jej gabinet, utkwiły jej w pamięci. Odtwarzała je jak zdartą płytę słuchając kursantów. I jeszcze później, gdy porządkowała kolejne dokumenty.
To nie był głupi pomysł. To naprawdę nie był głupi pomysł.

Przekonanie “siły wyższej” Wizengamotu, która akurat tą sobotę spędzała w Ministerstwie nie było aż tak proste jak się spodziewała. Ledwo co wróciła z dwumiesięcznej zdrowotnej nieobecności, a już planowała kolejny urlop? Nawet Lorien nie uniknęła kręcenia nosem na ten pomysł. Na jej korzyść przeważył argument, że i tak większość spraw była przesunięta ze względu na drażliwy (urlopowy) okres i brak pełnego składu sędziowskiego. Plus zgodziła się na bezpłatne nadgodziny przy archiwizacji starych spraw. Trudno. Była skłonna ponieść tą ofiarę i samodzielnie zrzucić tą robotę na praktykantów.

Szybki spacer na szóste piętro na kawkę w Urzędzie Świstoklików. No może kawkę, serniczek i ploteczki.
- Och bo wiecie, mąż taki ostatnio osłabiony. Medycy kazali mu wypoczywać, a ten nic tylko pracuje! Ja już nie wiem jak z nim rozmawiać!- Wzdychała cierpiętniczo Lorien dziobiąc w kawałku ciasta.
- O bo to to taka ich uroda Lorien. Mój to samo. Mówię, powtarzam “odpocznij, nie masz już sto siedmiu lat” a ten nic! I się bierze za usuwanie ghoula z piwnicy!
- I co i co?
- No i musieliśmy potem Theodora tego wiesz nowego z czwartego piętra wzywać, bo nam ten ghoul zaczął przetworami rzucać! Moimi marynowanymi grzybkami!
Godzinę i jeden parujący od plotek i życiowych historii mózg później, Lorien wracała do siebie uzbrojona w świstoklik do uroczego miasteczka Lourmarin w Prowansji, spakowany serniczek na później i ze złożoną obietnicą, że wyśle im wszystkim najładniejsze pocztówki jakie tylko uda jej się znaleźć.

Nie wiedziała jak potoczyła się rozmowa szwagra z Robertem. Szczerze mówiąc nie miała ochoty o to nawet pytać. Po powrocie nie widziała się z żadnym z nich. Ani nawet z dziećmi. Jedyne co to zgarnęła po drodze Selar i kazała jej spakować dwie walizki (“Tak, spakuj mu te nieszczęsne golfy. Ale weź kilka normalnych koszul, może się da przekonać. (...) Nie, nie te sukienki. Może… A zresztą. Niech będą. Kapelusze.” dyrygowała biedną skrzatką, wrzucając do walizek kolejne książki i jakiś zbiór krzyżówek.) 
Może nie była wybitnie utalentowaną czarownicą. Ba, pewnie była jedną z gorszych żon w całej Wielkie Brytanii, ale Lorien miała jeden talent. Jak nikt potrafiła szeptać innym swoje genialne pomysły do ucha. Cierpliwie poczekała aż Richard się usunie z gabinetu.  Wślizgnęła się do gabinetu Roberta i bez słowa ustawiła świstoklik na biurku męża - drewnianą zabawkę, którą mugole określali jako kostkę Rubbicona czy jakoś tak. A obok niej ich aktualne MDUPsy. Tylko ich dwójki. Czekała tyle ile trzeba aż podniesie wzrok znad przeglądanych listów.
- Słyszałam, że w jednej małej restauracji w Lourmarin serwują najlepszą glazurowaną jagnięcinę w tej części Europy. I nie praktykują zapalania świec do kolacji dla gości.- Powiedziała tylko, siadając na krześle naprzeciwko męża i splatając dłonie na kolanach.- Wyjątkowo ciche miejsce. Spokojne.  Ale ostatni świstoklik ucieka za… siedemnaście minut.
Uniosła lekko brwi, gdy Selar z ich walizkami i ułożonym na nich wielkim kapeluszem aportowała się do gabinetu. Spojrzała na skrzatkę i uśmiechnęła się lekko.
- Ach te skrzaty. Niezwykle efektywne. Jakby czytały nam w myślach.
Odpowiedziało jej ledwo dosłyszalne, wymamrotane przez męża pod nosem “pierdolę to”, które co prawda.. zostawiło ją nieco oniemiałą, ale równie szybko na twarzy czarownicy pojawił szeroki uśmiech. Może pierwszy  tak szczery od miesięcy. Na kolejne pytanie “Zajęłaś się wszystkim?” odpowiedziała tylko energicznym kiwnięciem głową.

Zniknęli z Londynu równo o dziewiątej wieczorem 5.08. 

Lourmarin było jednym z tych prowansalskich czarodziejskich miasteczek, gdzie poza widokami na Alpy Nadmorskie, ogrodami, fikuśnymi kawiarnio-księgarenkami i ukrytymi w zaułkach restauracjami… nie było nic ciekawego. Idealne miejsce, żeby się ukryć przed… tym wszystkim. Czy była dumna z tej ucieczki błyskawicznej? Nieszczególnie. Ale z drugiej strony, dlaczego mieliby znów i znów odkręcać cudze błędy.
Nie było nawet szóstej, gdy Lorien się przebudziła. W pierwszej chwili nawet nie zarejestrowała, że nie jest w domu i nie musi pędzić na złamanie karku do Ministerstwa. Świadomość przyszła po kilku długich sekundach. Narzuciła na ramiona wyjęty wcześniej przez Selar satynowy szlafrok i wyszła na balkon. Na boso, nie przejmując się chłodnym, sierpniowym porankiem.
Francja, huh?
Wsparła się o kamienną balustradę wystawiając policzek do słońca.
Wczorajszy dzień był ciężki dla ich obojga. Psychicznie - bo artykuł ciążył jej na ramionach jak torba pełna kamieni; fizycznie - bo podróże międzynarodowe świstoklikiem nigdy nie były niczym przyjemnym. Chyba oboje działali trochę automatycznie, bo cały wieczór był dla Lorien jedną wielką mgłą. Pamiętała, że wynajęli jakąś mieszkanie na piętrze kamienicy tylko dlatego, że miało ponoć najlepszy widok i kompletnie odrębne wejście zewnętrznymi schodami. A potem zdążyła się jedynie ogarnąć. Próbowała przeczytać parę stron w książce i… zasnęła? Najwyraźniej.
I pomyśleć, że wszystko przez te pieprzone świeczki.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#2
25.07.2024, 20:55  ✶  

Trzymając w ręku filiżankę czarnej, mocnej kawy, podziwiał miasteczko. Mając na sobie wczorajsze ubrania, wyglądał jakby nie przespał nocy. A przynajmniej - nie całej. Ciężko było określić od jak dawna przebywał na zewnątrz. Na balkonie bowiem przez cały ten czas zdawała się panować cisza. Robert był cicho. Tylko czy było to czymś nowym? Przecież nigdy nie hałasował. 

Oparty o kamienną balustradę, stał całkiem daleko od drzwi, przez które na balkon wyszła Lorien. Kobieta mogła go bez trudu przeoczyć. Nie zauważyć. Dopiero co wstała. Dopiero co się obudziła. Nie zdążyła jeszcze napić się kawy. Było to więc w pełni uzasadnione. Sam Robert nie śpieszył się z tym, żeby o swojej obecności ją poinformować. Przywitać się. Odezwać choćby jednym słowem. Choć pojawienie się żony zarejestrował, to jeszcze przez dobrą chwilę przyglądał się kotu, który kawałek dalej, na chodniku, wygrzewał się w pełnym słońcu. Korzystał z lata. Korzystał z pięknej pogody. Całkiem zadbany. Bury. Pręgowany. Wyglądający na całkiem zadowolonego z życia.

Nie musiał niczym się przejmować.

- Życie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy byli jak ten kot. - odezwał się najpewniej zupełnie nagle. Niespodziewanie. Nie dając wcześniej żadnego znaku. Być może będąc nawet w stanie swoją obecnością zaskoczyć. Może Lorien wystraszyć. - Moglibyśmy cały dzień wygrzewać się na słońcu i nie musieli niczym się przejmować. - rozwinął swoją myśl, pierwszy raz od dawna, a może nawet w ogóle po raz pierwszy, dzieląc się z kobietą jakimikolwiek swoimi przemyśleniami. Nie był do tego przyzwyczajony. Robert nie był przyzwyczajony do szczerych rozmów prowadzonych z kimkolwiek innym niż własnym bratem. Zarazem jednak w obecnej sytuacji, po tym co wydarzyło się w ostatnich dniach, był absolutnie pewien tego, że akurat w tej jednej kwestii będą z Lorien zgodni.

Nagle okażą się zgodnym małżeństwem, spoglądającym na ten problem w sposób jeśli nie identyczny, to przynajmniej podobny.

Uniósł do ust filiżankę, pozwalając sobie na upicie łyka, może dwóch. Kawa wciąż była ciepła. Może już nie gorąca, ale nadal wystarczająco dobra, aby się jej napić i nie narzekać. Można było założyć, że albo została przez Roberta podgrzana, albo też Selar nie przygotowała jej szczególnie dawno temu. To drugie było prawdziwe. Robert nie znosił bowiem odgrzewanej kawy. Uważał ją za okropieństwo pozbawione smaku.

- Nie sądziłem, że ten dzieciak byłby do tego zdolny, wiesz? Wydawało mi się, że po jego pierwszym wyskoku, kolejne tego typu sytuacje nie będą miały miejsca. - nadal obserwując kota, nie spoglądając nawet przez moment w kierunku kobiety, dodał te kolejne słowa, nawiązując do sytuacji, która miała miejsce na początku lipca. Do sytuacji, o której jeszcze do niedawna nie wiedział nikt poza nim i samym Charlesem. Robert był słowny. Dotrzymał słowa, które dał bratankowi. A przynajmniej dotrzymywał go do wczoraj. Do momentu, w którym uznał, że zawarta w tamtym dniu umowa przestała go obowiązywać. Nie miał już w tym żadnego interesu. Nie mógł już czerpać z tego żadnych, potencjalnych korzyści. A skoro tak, to nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. - Mam nadzieje, że Richard się nim odpowiednio zajmie. Nie po to zgodziłem się przyjąć ich pod własny dach, żeby mierzyć się z... tanimi sensacjami. - potrzebował chwili, żeby odpowiednio to wszystko nazwać. Określić. Tanie sensacje wydawały mu się w tym przypadku określeniem jak najbardziej odpowiednim. Właściwym. Pasującym do tego, co Charles zrobił. Przy pomocy czego zyskał swoje pięć minut sławy. Oby mu te minuty nie wyszły w pewnym momencie bokiem. Nie to, że życzył mu źle. I inne takie.

No, może tak odrobinę. Z powodu odczuwanej czystej irytacji.

A także bezsilności - bo tego nie dało się łatwo odkręcić. Nie można było tego tak po prostu wymazać.

Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#3
26.07.2024, 13:10  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.07.2024, 13:11 przez Lorien Mulciber.)  
Przestraszona Lorien zawsze reagowała tak samo. Lekko podskoczyła i wydała dźwięk, który nijak nie dało się odróżnić od jej ptasiego świergotu.
- Robert!- Ofuknęła go cicho, ale cień złości szybko ustąpił. Nie powinno się straszyć żon o poranku, jeszcze tak przed pierwszą kawą. Zamiast tego podeszła bliżej męża, szybko lokalizując wzrokiem kota, o którym mówił. Jej ptasia natura zawsze czyniła Lorien ostrożną, gdy chodziło o wszelkie kocie futrzaki. Jakby umysł próbował ją chronić przed naturalnymi drapieżnikami. Kiedy ostatnio mieli tak naprawdę porozmawiać?
- Jak długo byśmy tak wytrzymali, Robercie? W tym słońcu i bez żadnych zmartwień?- Uniosła kąciki ust, gdy kot przebudził się z drzemki i przeciągnął w słońcu. Jak rasowa papuga zrobiła to samo.
Wyciągnęła ręce do góry, pozwalając luźnym rękawom opaść i odsłonić wszystkie te drobne blizny po starych ranach i przypadkowych rozcięciach; odsłonić wyblakły tatuaż w kształcie korony na wewnętrznej stronie ramienia. Przeciągnęła się, rosnąc o tych kilka namometrów. I w dodatku zamruczała. Nie opuszczając jeszcze przez moment dłoni spojrzała w stronę męża z pełnym satysfakcji uśmieszkiem na twarzy. Widzisz, to nie takie trudne.
Może w poprzednim wcieleniu była kotem, nie ptakiem?
Na razie jednak ten kot zazdrościł panu Mulciberowi kawy. Nie podejrzewała go o samodzielne przygotowanie jej, więc pewnie gdzieś tu kręciła się skrzatka.
- Se-elar~ - Zawołała śpiewnie służącą. Teraz, kiedy tak stali w słońcu, z dala od swoich problemów i wszystkich konsekwencji, które przyjdzie im zapewne w niedługim czasie ponieść - łatwo było sobie wmówić, że trawa jest tu bardziej zielona.
Równie dobrze mógłby jej zaproponować zakup domku z białym płotkiem, gdzieś na wsi, gdzie żyliby sobie jako zgodne małżeństwo. Idealne życie, idealnej rodziny. Mieliby ulubiony, wiejski kowen, gdzie chodziliby na każde nabożeństwo; usmarowane od zabawy na dworze, rumiane dzieci, a Lorien przyodziana w preriową szatę i pstrokaty fartuszek co niedzielę piekłaby swoją popisową szarlotkę.
Tylko tak naprawdę… To nie był ich świat.
Mogli udawać, że takie leniwe kocie życie, gdzieś tam w sercu Francji było dokładnie tym czego potrzebowali do szczęścia czy chociaż szczątkowego zadowolenia, ale prawda… Ta była najzwyczajniej w świecie okrutna - na dłużą metę nie przetrwaliby z dala od Londynu. Z miastem wiązało ich wszystko. Rodzina, praca, nawet przyjaciele - choć im częściej obserwowała sposób życia introwertycznego męża tym bardziej odnosiła wrażenie, że poza bratem nie miał w Londynie praktycznie nikogo. Mogła się mylić - to jasne, nie wykluczyła takiej możliwości. W końcu pomiędzy pracą i swoim własnym życiem na takie obserwacje pozostawało Lorien niewiele czasu, a prędzej przełknęłaby stłuczone szkło niż zapytała go o to wprost.

Atmosfera uległa subtelnej zmianie i zmianę tą czarownica natychmiast wyczuła. Słuchała, starając się nie przerywać, jednak, pewne informacje musiały zostać uzupełnione.
“Po pierwszym wyskoku...”
- Masz na myśli to co wydarzyło się na Lammas?- Upewniła się, gdy zamilkł na chwilę dłużej, żeby zaczerpnąć oddech.
A potem pojawił się w ich rozmowie Richard. Oczywiście, że tak było. Nieważne czy ów był istotnym elementem całej tej układanki, Lorien nie mogła pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że było ich troje w tym małżeństwie.
Czy szwagier był w stanie “odpowiednio zająć się” synem? Tego nie mogła powiedzieć, bo praktycznie Richarda nie znała i poznać go szczególnie jakoś nie próbowała. Wiedziała, że jeśli puści tą sprawę płazem albo pogrozi dzieciakowi palcem i powie, że tak nie wolno - w pewnym momencie nie będzie już jak tego zatrzymać. Stary, czystokrwisty ród pokonany przez… pornoświeczki. To była ta wielka społeczna rewolucja?

Powstrzymała się przed zadaniem wielu pytań, które cisnęły jej się w tej chwili na usta. Dlatego zamiast oskarżać kogokolwiek o cokolwiek po prostu postanowiła zaspokoić swoją ciekawość.
- Zdradził ci, że o ja mu powiedziałam o artykule?- Zapytała, wpatrując się w przestrzeń miasteczka przed nimi, choć zdawała się wcale jej nie dostrzegać. Kot już dawno zeskoczył z murku i powędrował w swoją własną stronę. Czy insynuowała, że bez niej prawda wyszłaby na jaw później? W zapewne o wiele mniej (o ile to w ogóle było możliwe) komfortowych warunkach? Tak. Co do tego nie było żadnej wątpliwości. Ale nie szukała pochwał, nie oczekiwała żadnego “dziękuję”. Bez względu na jego odpowiedź mówiła dalej. Richard nie znał całej opowieści. - Skonfiskowałam gazetę dzieciakom w Ministerstwie. Ja… - Głos jej zadrżał, ale twarz Lorien jak zwykle nie wyrażała żadnych większych uczuć. A jednak, tym razem to nieco bardziej błyszczące oczy zdradzały ten cały dziwaczny ból i jakieś takie poczucie zdrady, które czarownica próbowała stłumić.
Bezsilność była straszną rzeczą. Zwłaszcza, gdy ostatecznie dopadała tych, którzy przez lata cieszyli się niezachwianym szacunkiem i władzą.
- Byłam tak… - zamilkła na moment jakby starała się dobrać odpowiednie słowa. Ale żadne, które przychodziły jej do głowy nie były odpowiednie.- … tak irracjonalnie zła. Najgorsze, że nie wiedziałam nawet na kogo. Na dzieciaka, który najwyraźniej się z trollem na mózgi pozamieniał? Na Richarda, bo nie potrafi nawet upilnować swojego syna? A może na siebie, że tego nie przewidziałam?
Wzięła głęboki oddech. - Chciałam ci to wysłać. Praktycznie od razu. Prosić, żądać, sama już nie wiem, żebyś się ich wszystkich stamtąd pozbył. Ale…- Dopiero teraz spojrzała znowu na męża.- Zrozumiałam, że to nie jest moja wojna Robercie. Nie pozwól, żeby stała się też twoją.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#4
26.07.2024, 14:39  ✶  

Jak długo byśmy tak wytrzymali, Robercie? W tym słońcu i bez żadnych zmartwień?

Sam również się nad tym zastanawiał. Kot bowiem wiódł życie proste oraz przyjemne. Pozbawione większych trosk. Pozbawione większych problemów. Nie potrzebował wiele do szczęścia. Radził sobie. Zawsze sobie radził i zawsze spadał na cztery łapy. A przynajmniej tak właśnie o kotach mówiono. Bo też prawda była taka, że na kotach się Robert nie znał. Nigdy żadnego też nie posiadał.

Łatwo było sobie wyobrazić tak spokojne życie. Tak różne od tego, które obydwoje prowadzili w Londynie. Pozbawione zobowiązań. Pozbawione zmartwień. Tyle tylko, że na coś takiego nie mieli szans. Nie razem. Nie jako Robert i Lorien. I o tym też pamiętał. O tej jednej kwestii nie był w stanie zapomnieć nawet na krótki moment. Podejmowane w ostatnich latach wybory, zaprowadziły go do miejsca, z którego nie było żadnej powrotnej drogi. Żadnej możliwości ucieczki.

Tylko czy on chciał uciekać?

- Zbyt krótko. – odpowiedział, nie tracąc w tym przypadku czasu na dłuższe rozważania. Na przemyślenia. Zrobił to praktycznie od razu. Z wyraźnie wyczuwalną pewnością siebie. A przy tym… przy tym może też z czymś więcej. Jakimś żalem? Rozczarowaniem? Może z tęsknotą za czasami, kiedy pewne sprawy wyglądały inaczej. Kiedy jego życie było faktycznie jego życiem.
O ile o Robercie w ogóle dało się powiedzieć, że kiedykolwiek żył własnym życiem.

Takim życiem, jakiego sam dla siebie chciał.


Przywołana przez Lorien, Selar zjawiła się na balkonie praktycznie od razu. Faktycznie musiała znajdywać się gdzieś w pobliżu. Albo też, tak zwyczajnie, pozostawała przez cały ten czas czujna. Gotowa na to, żeby należycie wypełniać swoje zadania. Bo przecież każdy porządny skrzat służył czarodziejom. Służył im najlepiej jak tylko był w stanie.

- Selar słyszała panią Lorien. – zameldowała się, kłaniając przy tym przed kobietą. Wiekowa skrzatka wyglądała jak zawsze. Jedynie co, to może była trochę przytłoczona nowym miejscem. Miejscem zupełnie dla niej obcym. Selar bowiem całe swoje skrzacie życie poświęciła swojej rodzinie; poświęciła Mulciberom. Nie miała zbyt wielu okazji do podróżowania po świecie.

Odczekała ile było trzeba. Wysłuchała Lorien, gotowa spełnić każde jej życzenie. Rzecz jasna takie, które znajdywało się w zasięgu jej skrzacich możliwości. Możliwości, które swoje ograniczenia przecież posiadały – oczywista sprawa.


Robert w tym czasie nie wtrącał się. Zamiast tego nadal obserwował kota. Obserwował też przy tej okazji okolice, w której się znajdywali. Czekał, chcąc rozmowę kontynuować dopiero za chwilę. Kiedy ponownie zostaną sami. Nie to, żeby był wyznawcą jakiś teorii spiskowych, ale przy skrzatach zawsze pozostawał oszczędny w słowach. Wolał powiedzieć o tych kilka słów mniej niż później czegoś żałować. A że przy okazji zyskał kilka chwil na przemyślenie odpowiedzi? Cóż, same plusy.

- Nie. Nie Lammas. – odezwał się wreszcie, decydując się powiedzieć więcej. Skoro już padło A, nie widział potrzeby unikania B oraz C. Zwłaszcza, że jego umowa z bratankiem… cóż, ją uważał obecnie za nieaktualną. Mógł odpuścić mu wpadkę ze skrzatem. Mógł zapomnieć o Lammas. Artykuł w Czarownicy… to jednak było już zbyt dużo. Sprawy zaszły za daleko, żeby odgrywać dobrego, wyrozumiałego wujka. Nie to, żeby w rzeczywistości był takim wujkiem kiedykolwiek. Wujkiem fajnym, przystępnym, lubianym.

Tyle dobrego, że na tym akurat nigdy mu nie zależało.

Mógłby wszystko rozwinąć, ale Lorien… ona miała do powiedzenia więcej, a on po prostu słuchał. Można było wręcz być w szoku, odkrywając nagle, że wbrew pozorom to Robert słuchać potrafił. Podobnie jak i rozmawiać. Choć z drugiej strony – czy tak nie było na początku? Czy na samym początku nie wyglądało to inaczej? Miesiące temu. Jeszcze przed ślubem. Zanim ponownie zamknął się w swojej skorupie. Albo gabinecie – zwał jak zwał.

Kiwnął głową na potwierdzenie tego, że wiedział, że takową informacje usłyszał. Richard mówił mu wszystko. Albo prawie wszystko. Ufali sobie nawzajem jak nikomu innemu na tym świecie. Dla Roberta, bliźniak był jedynym człowiekiem, z którego by nie zrezygnował. Mógł się wkurwić. Mógł czuć się z jakiegoś niezadowolony. Rozczarowany. Urażony. Cokolwiek. Zawsze jednak wracał. Zawsze to wszystko mijało. Teraz najpewniej też by minęło. Znów by się we wszystko zaangażował. Znów chciałby być przez cały czas obok. Próbowałby pomóc. Posprzątać ten bałagan. Dlatego właśnie zgodził się uciec.

To nie był jego bałagan. To nie był też jego syn.

-  To nie jest ani moja, ani Twoja wina. Wiem, Lorien. – wypowiadając te słowa, nadal nie patrzył w jej stronę. Skupiony był na czymś innym. Już nawet nie na kocie, którego tak naprawdę nie widział. Nie widział w zasadzie czegokolwiek. Niczego konkretnego. – Najbardziej rozczarowujące jest to, jak przez lata zmienił się odbiór, zmieniła pozycja mojej rodziny. Mój wuj był szefem Departamentu Tajemnic. Wszyscy go szanowali. Ojciec? Cenionym uczonym, który z Departamentu odszedł pod naciskiem innych krewnych, a pod koniec życia na dokładkę postradał jeszcze rozum. My? My jesteśmy zaledwie cieniem tego, co było kiedyś. Dumni Mulciberowie, sprzedający chujoświeczki, żeby przyciągnąć zainteresowanie i zarobić o tych kilka sykli więcej. Pożałowania godne.

I choć sam starał się z tym wszystkim walczyć, utrzymać się na powierzchni, w ostatnim czasie coraz mocniej odczuwał, że na to… na to w zasadzie nie było szans. Przez te 10 lat… przez zaledwie 10 lat, niecałych lat w dodatku, zmieniło się zbyt wiele. Zbyt wiele zostało zniszczone. Zatracone. Byli obecnie warci niewiele więcej niż te cholernie świeczki wyprodukowane przez Charliego. I choćby starali się przez kolejne lata, to szansa na odbudowę nazwiska – czy ona jeszcze istniała?

Ciężko było się z tym pogodzić. Zaakceptować ten stan rzeczy. Stan obecny. Zwłaszcza, kiedy wciąż żywe były dawne wspomnienia. Zwłaszcza, kiedy wciąż pamiętało się o możliwościach, które jako młody chłopak posiadał na wyciągnięcie ręki. Licznych możliwościach. Wielu otwartych drzwiach. Mógł sporo osiągnąć,  a zamiast tego…

Tkwił w tym pierdolonym gabinecie, żyjąc wciąż tym samym życiem – życiem, którego tak naprawdę nienawidził, choć jeszcze do niedawna daleki był od tego, aby się do tego przyznać. Również przed samym sobą. A może właśnie przede wszystkim przed samym sobą?

Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#5
28.07.2024, 10:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.07.2024, 10:12 przez Lorien Mulciber.)  
- Zbyt krótko.
Skupiła się mniej na zasłyszanych słowach, a bardziej na emocjach, które zdawały się za nimi stać. Głęboko zepchnięte w tył umysłu wreszcie zaczynały o sobie dawać znać, przypudrowane tą typową, robertową pewnością siebie. Czy ona słyszała… rozczarowanie? Czym dokładnie? Ilością czasu, która im została? Bzdura. Nie podejrzewała męża, że nagle w otoczeniu pięknej francuskiej Prowansji, spojrzy na nią inaczej niż patrzył w domu i zreflektuje się jak niewiele czasu jeszcze im tak naprawdę zostało. Nie posądzała go o tak naiwny sentymentalizm.
Zanim zdążyła jednak cokolwiek odpowiedzieć, skrzatka zmaterializowała się przy nich jak cudowny, choć najwyraźniej zagubiony w obcym świecie duszek.
- Selar, przynieś mi kawy. Zwykłej, czarnej kawy. Żadnego mleka, cukru.- Powiedziała łagodnie. Zdawała sobie sprawę, że w zupełnie obcym środowisku mogła mieć dużo mniejszy wachlarz możliwości niż w domu. Tak naprawdę Lorien, w całym tym swoim snobizmie, wypiłaby teraz bez marudzenia każdą kawę. Nawet taką z tej dziwacznej, przerażającej mugolskiej maszynerii jaką widziała w Londynie, ale nigdy nie odważyła się zapytać nikogo w Ministerstwie jaka magia tam działa, że maszyna wie kiedy zrzucić ten paskudny kubeczek, nasypać kawy, wlać odpowiednią ilość wody do środka i jeszcze wiedzieć, że ona nie chce żadnego cukru i mleka! Miała swoje podejrzenie, że w środku siedzi po prostu mugol, który wszystkiego słucha i przygotowuje to na miejscu.
- Nie Lammas…- Powtórzyła powoli. Było tego więcej? Więcej głupich wyskoków, które mogły narazić dobre imię rodziny? A może raczej te rozszarpane fragmenty, które po owym dobrym imieniu pozostały. W jej głosie pojawiła się lodowata nuta, w dodatku nagle gdzieś zgubiła swój nonszalancki włoski akcent na rzecz perfekcyjnej angielszczyzny. Na twarzy czarownicy zakwitł grymas zarezerwowany tylko do Sal Wizengamotu – surowa, choć tamowana złość. Wciąż tkwiła w tym bólu, który Charles sprawił jej artykułem, a teraz jeszcze miało się okazać, że wyjdzie z tego coś więcej. - Co. Ten. Dzieciak. Jeszcze. Zrobił.- Każde słowo zostało zaakcentowane.

- * -


To nie była ich wina.
Więc dlaczego Lorien cały czas czuła jakby było inaczej. „Non c'è bene più grande della Famiglia” kołatało jej w głowie tłumiąc każdą sensowną myśl. Mulciberowie nie byli rodziną, z którą łączyły ją żadne więzi krwi. Jej wierność od lat leżała u stóp Prewettów i Crouchów, a jednak obrączka na palcu zdawała się wręcz palić, gdy zadawała sobie to jedno pytanie – czy żona jest w ogóle częścią rodziny? Szwagierka, macocha, ciocia. Najłatwiejsza do odcięcia gałązka.
Mimo to robiła wszystko, by ta rodzina przetrwała. Dzień za dniem. Przynajmniej tak długo jak będzie jeszcze w stanie.

Jedyne co mogła zrobić to słuchać. Tyle, a może aż tyle? Kiedy był ostatni czas, gdy ktokolwiek Roberta po prostu wysłuchał, bez próby wtrącania swoich pięciu knutów, dawania niewiele wartych rad czy krytykowania?
Z jej ust nie padły zapewnienia, że przecież rodzina Mulciber nie ma się czego wstydzić, bo każde wypowiadane przez Roberta słowo było bolesną, okrutną prawdą. Niegdyś poważny, szanowany ród, na ich oczach przeistaczał się w pośmiewisko z pierwszych stron gazet. Nie powiedziała nic w stylu „kiedyś będzie lepiej!” zupełnie jakby wiedziała, że nie, wcale nie będzie.
W między czasie Selar pojawiła się z jej kawą, więc ją odebrała, podziękowała skrzatce i… odstawiła filiżankę na balustradzie. Później ją wypije.
- Robercie...- Zaczęła starając się by w jej głosie nie było cienia współczucia, które mógłby odebrać jako oznakę litości czy pożałowania go.- Czy te świece… Dlaczego one są tak ważne?- Pewnie bez problemu mógł wyczuć, że pani Mulciber nie chodziło o głupi wyskok Charlie’go. Chodziło o coś więcej. O wszystko tak naprawdę.
Uniosła ostrożnie rękę, żeby dotknąć ramienia Roberta, ale opuściła dłoń zanim jej palce nawet musnęły materiału jego golfa. Wczorajsze obranie. Nie spał?
Obróciła się z powrotem do balustrady. Zawsze obok, nigdy przy nim. Spójrz na mnie. Zdawała się jednak bezgłośnie błagać.
- Wiesz, że byłam o krok od zrobienia tego samego co wy w marcu 1962 roku? – Zapytała, pozornie zmieniając temat. Wtedy się to zaczęło prawda? Gdy Mulciberowie zabrali swoje zabawki z ministerialnej piaskownicy. Wielki exodus, o którym Ministerstwo… praktycznie po jakimś czasie zapomniało. Zupełnie jakby rzucili im w twarz pogardliwym „mieliśmy pięciu na wasze miejsce.”
Nie wiedział o tym, bo wiedzieć tego prawa po prostu nie miał. Przeszłość Lorien była utkana z siatki niedomówień, plotek i wiecznego kiwania ze smutkiem głową nad losem biednej, chorej dziewczynki. Tylko, że gdy człowiek próbował wiązać pewne fakty – okazywało się, że wiele elementów układanki po prostu do siebie nie pasuje, a części wręcz brakuje. Różni ludzie trzymali poszczególne fragmenty, zawsze tak przetasowane, by nie móc dojść do sedna.
A jednak tym razem postanowiła się złamać.
Powiedzieć mężowi o czymś co dotychczas wiedziały zaledwie dwie-trzy bliskie jej osoby.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#6
28.07.2024, 11:10  ✶  

- Pokazał, że jest dzieciakiem. Głupim, lekkomyślnym oraz nieodpowiedzialnym dzieciakiem. Niczym więcej. - prosta odpowiedź, tyle tylko, że pozbawiona konkretów. Mógł powiedzieć tutaj więcej, mógł wszystko rozwinąć, tylko czy znajomość szczegółów cokolwiek by w tym przypadku zmieniła? Miała jakiekolwiek znaczenie? Z jednej strony człowiek chętnie by się tym podzielił, chętnie pewne rzeczy z siebie wyrzucił. Z drugiej natomiast... to nie było tego warte. Po prostu nie było tego warte.

Czy w chwili obecnej, którekolwiek z ich dwójki tak naprawdę chciało się skupiać na Charlim? Jego głupocie? Nieodpowiedzialności? Na tym, czego dokonał teraz i co zrobił wcześniej? Uciekli z Londynu po to, żeby się od tego wszystkiego odciąć; żeby nie musieć się z tym mierzyć. Jaki więc sens miało ciągnięcie tego tematu?

Gdyby tylko łatwo było odciąć się od tego, co niewygodne.

Gdyby dało się tak po prostu przejść nad wszystkim do porządku dziennego.


Szczere rozmowy. Szczere wyznania. Robert Mulciber nie był kimś, kto zwykł dzielić się z innymi tym, co siedziało w jego wnętrzu. Jedynie z bratem. Choć akurat Richardowi wiele mówić nie musiał. On wiedział. On rozumiał. Nie potrzebował do tego słów. Zbyt dobrze się znali. Posiadali podobne doświadczenia.

Ostatnie miesiące? Powiedzieć, że były dla niego ciężkie, to jakby nie powiedzieć nic. Działo się dużo. Zaszło wiele zmian. Pojawiły się kolejne problemy. Dopadły go ponadto konsekwencje wcześniej podjętych działań. Charlie... w tym wszystkim Charlie stanowił wisienkę na torcie. Wykręcił im wszystkim numer, który sprawił, że w przypadku Roberta przelała się wreszcie czara goryczy. Poczuł się tym wszystkim zmęczony.

Poczuł, że miał tego wszystkiego serdecznie dość.

A przecież dla niego, dla Roberta Mulcibera, rodzina zawsze była najważniejsza. Zawsze dbał o jej dobro; o jej interes. Na tyle, na ile był w stanie. Na tyle, na ile potrafił. Tylko czy nadal było to tego warte?

- Ponieważ nie mamy niczego innego. - nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią. Ile razy o tym myślał? ile razy rozważał rzucenie tego wszystkiego w cholerę? Poszukanie dla siebie innej drogi? Tylko co mógł zrobić? Czym innym mógł to zastąpić? Jego sytuacja nie była prosta. Nie była łatwa. Człowiek musi w jakiś sposób się utrzymać. Na czymś zarabiać. Świeczki i kadzidła, choć nie były szczególnie dochodowe, pozwalały na to. Pozwalały im wszystkim utrzymać się na powierzchni.

Zarazem jednak nie były w stanie sprawić, żeby nadal byli tymi samymi Mulciberami, co przed laty. Mającymi pieniądze. Kontrolującymi Departament Tajemnic. Posiadającymi wpływy w Ministerstwie Magii. To, zdawało się, stracili już bezpowrotnie.


Nie zarejestrował momentu, kiedy Lorien pierw chciała dotknąć, a następnie cofnęła dłoń wyciągniętą w kierunku jego ramienia. Wciąż wpatrzony był w... nic konkretnego, nawet nie kota. Wciąż też skupiony pozostawał przede wszystkim na samym sobie. Zmieniło się to dopiero w momencie, kiedy kobieta wspomniała o roku 1962. W zasadzie to w 1963. Tutaj jednak nie tracił czasu na poprawianie jej. Nie uważał, aby było to konieczne. To były nieistotne szczegóły.

- Wielu było blisko tego kroku, ostatecznie zdecydowali się na niego nieliczni, którzy okazali się być wystarczająco dużymi... głupcami. - zauważył, spoglądając na nią tak, jakby nagle dostrzegł w jej drobnej sylwetce coś nowego. Jakby nagle coś nowego dostrzegł w samej Lorien. Cokolwiek to jednak było, nie dało się tego jednoznacznie określić. Odczytać. Zinterpretować. - Odejście z Ministerstwa nikomu nie wyszło na dobre. Nie tylko nam.

Chciała powiedzieć coś więcej? Coś więcej wyznać? Wolna droga. O ile tylko chciał, Robert potrafił słuchać. Problem w tym, że nie zdarzało się to często. Słuchanie bowiem pozwalało na stworzenie więzi. Podobnie jak wymienianie się swoimi doświadczeniami. Jak te wszystkie szczere rozmowy. On nie chciał nawiązywać tych więzi. Świadomie i celowo trzymał dystans. Świadomie i celowo wycofał się, ograniczając swoje życie przede wszystkim do tego przeklętego gabinetu, w którym potrafił spędzać długie godziny.

A czasami nawet i całe dnie.

Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#7
28.07.2024, 19:11  ✶  
Cokolwiek zrobił, ja byłam gorsza.
Cichutki głos w głowie był niczym wyrzut sumienia, boleśnie zaciskający się na gardle, utrudniający wypowiedzenie choćby słowa. Różnicą było to, że ona poniosła już karę.
Wspomnienia wracały w bezsenne noce, gdy odliczała godziny do świtu. By wstać i żyć jakby wydarzenia sprzed lat w ogóle nie miały miejsca. Jakby prawdziwe zagrożenie nie kryło się w ciemnościach, czekając aż popełni jakiś błąd. Zaciskała powieki i mamrotała "pomyśl że to sen" niczym mantrę, która za nic nie przynosiła ukojenia.
Wyczuła za to zmęczenie Roberta i nie ciągnęła tematu chłopaka dalej.
Jeśli wszystko poszło dobrze, jeśli Richard choć raz w życiu posłuchał głosu rozsądku, Charles nie powinien być już nigdy ich problemem.

- Nie mamy niczego innego.
Więc o to chodziło? O pieniądze. Złoto zaciskające swoje szpony na gardłach ludzkości od wieków. Za nie kupowało się miłość, władzę i sprawiedliwość. Wszystko w smukłych dłoniach zdobionych pięknymi pierścieniami i drogimi kamieniami.
- Wiesz, że to nieprawda. – Odpowiedziała mu, powracając do melodyjnego, łagodnego tonu. I znów zniknęła ta surowa sędzina, zastąpiona przez taką zwyczajną czarownicę. Jego własną żonę. - Jesteś na wyciągnięcie ręki od wolności, którą mogę Ci dać. Tak blisko.- Westchnęła bezgłośnie. Lubująca się w naginaniu języka pod własną wolę i widzi mi się Lorien zdawała się teraz wyjątkowo bezpośrednia. To nie była jakaś tajemnicza, nienazwana siła, która mogła zagwarantować Mulciberowi złoto, którego tak potrzebował. To nie był Richard, który pewnie borykał się z tymi samymi problemami. To była ona. Gdyby ktokolwiek przysłuchiwał się ich rozmowie, mógłby odnieść wrażenie, że Roberta sam Mefisto w ciele eterycznej istotki zaczął nawiedzać. I jak to bywa w paktach z diabłem, nic nie było za darmo. – Pytanie jednak brzmi… Czy chcesz poznać warunki umowy? – Spokój w głosie czarownicy był zwodniczy.
Czego oczekiwała w zamian za coś tak cennego jakim była może i jedyna szansa na ucieczkę ze świata, który nie był nigdy jego? Za zdjęcie z ramion ciężaru utrzymania rodziny bez wypominania mu tego? Za pieniądze na badania, które mógłby prowadzić w zaciszu domu bez wiecznej kontroli przełożonych? Na ile go tak naprawdę wyceniła.

To było niezwykłe, że się z nią zgadzał. Tylko głupcy odeszli tamtego dnia z Ministerstwa Magii. Czym tak naprawdę mogli się poszczycić Mulciberowie? Faktem, że nie przepracowali ani jednego dnia pod dyktando szlamiastego Ministra Magii? Może. Ale dokąd zaprowadziła ich ta wybujała duma i ego? Pod ścianę wykluczenia i bycia obiektem cichych żarcików. Nieufności wśród ludzi, którzy zaczęli szeptać o wyraźnym opowiedzeniu się po jednej, tej niesłusznej, ze stron. O ile jakakolwiek z nich w ogóle słuszną była. Może w tym całym swoim biblijnym exodusie zapomnieli, że ich ziemią obiecaną nie będzie raj mlekiem i miodem płynącym, a ciemne zaułki gdzie nikt się nie zapuszczał. Zapomnieli, że gdy odeszli – wielu czystokrwistych tam pozostało – bo czasem trzeba było zacisnąć zęby i przeczekać najgorsze.
- Tamtego dnia, Leach zaoferował mi awans. Poczułam to jak policzek wymierzony we wszystko w co wierzyłam. Mój ojciec był na sympozjum poza krajem, zresztą… On nigdy nie…- Zamilkła nie wiedząc jak to ubrać w słowa. W końcu odpuściła sobie ich szukanie, bo to jakim człowiekiem był Philip Crouch i to z jak przerażającą dla młodej dziewczyny wolnością Lorien musiała się całe życie mierzyć, nie miało tak naprawdę większego znaczenia dla historii. A może było kolejnym istotnym elementem, który pomijała. - Decyzja waszej rodziny wydawała mi się wówczas jedynym słusznym rozwiązaniem. Odejść, zniknąć. Byłam praktycznie spakowana, gotowa do wyjścia, ale wtedy Morf… Ktoś mnie powstrzymał. Uświadomił mi, że to nic nie da. Życie będzie toczyło się dalej, mnie zastąpią kimś innym. Kimś od nich. Zawsze tak było, prawda? Byliśmy my, byli oni. Niekończący się konflikt interesów. Brutalna wojna krwi. - Nie doszukiwała się w spojrzeniu męża niczego szczególnego, zbyt zanurzona we własnej opowieści. – Nie znałam twojego ojca ani wuja. - Przyznała.- Ale popełnili wtedy błąd, za który płacisz od dziesięciu lat Robercie. Nie sądzisz, że… może już wystarczy? Nie musisz próbować wracać do Ministerstwa Magii, ale nie chcę spędzić reszty życia patrząc jak mój mąż się zapija, zamknięty we własnym gabinecie, ślęcząc nad pieprzonymi świeczkami czy kadzidełkami, gdy wiem, że był stworzony do większych rzeczy.
I tu, zapewne po raz pierwszy odkąd się poznali, Robert mógł dostrzec w oczach Lorien coś więcej niż to kontrolowane znużenie, którym zazwyczaj obdarowywała świat. Coś więcej niż wyuczone, fałszywe emocje. Tym razem tliła się czysta fascynacja.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#8
28.07.2024, 20:47  ✶  

Pieniądze. Czyż nie na nich opierało się... praktycznie wszystko? Ludzie sami nałożyli na siebie to ograniczenie. Sami doprowadzili do tego, iż stali się od nich zależni. Nie zawsze wyglądało to w ten sposób, ale może jednak nie traćmy tutaj czasu na przedstawianie nudnej i nikomu niepotrzebnej historii pieniądza.

Prawda była taka, że w rzeczywistości nie chodziło tutaj wyłącznie o pieniądze - choć oczywiście miały one olbrzymie znaczenie. To było bardziej skomplikowane. Albo może, jako bardziej skomplikowane widział to Robert. Bo tak było łatwiej. Prościej. Zamiast podjąć się jakiś działań, mógł po prostu tkwić wciąż w jednym i tym samym miejscu.

Spoglądał na nią bez słowa.

Wolności? Człowiek nigdy nie był wolny. Zawsze pozostawał od czegoś zależny. Albo od kogoś. Jedne kajdany zmieniało się na drugie. A później znów na kolejne. Nie. On nigdy nie miał być wolny. Nie naprawdę. Nie w rzeczywistości.

Dla niego, dla Roberta Mulcibera, nie istniało coś takiego jak wolność.

Choć sama idea była niezmiernie kusząca.

Nie śpieszył się z udzieleniem odpowiedzi. Zapytany o to czy chciałby poznać warunki umowy, kolejny raz spojrzał w kierunku wąskiej uliczki. Starał się ponownie spojrzeniem odnaleźć kota, którego wcześniej obserwował; któremu wcześniej poświęcił wiele uwagi. Uniósł do ust filiżankę z resztkami kawy. Dopił, odstawiając pustą porcelanę na pobliski stolik. Typowy balkonowy stolik.

- Wolności nie można nikomu dać, Lorien. Można tylko nałożyć człowiekowi inne, nowe kajdany. - powiedział, nie przenosząc jednak na nią spojrzenia. Zamiast tego oparł się o balustradę. Pochylił lekko do przodu.

Czy faktycznie wierzył w to co mówił?


Z perspektywy czasu, Robert nie mógł tamtych dni oceniać inaczej. Tamtych decyzji. Podjętych w tamtym czasie działań. Po prawie 10 latach, jakie minęły od tegoż exodusu, nie było miejsca na wątpliwości. Kto z nich postąpił właściwie? Kto natomiast popełnił błąd? Na odejściu z Ministerstwa Magii stracili tylko oni sami. Ich już tam nie było, ale Departament Tajemnic funkcjonował dalej. Może lepiej. Może gorzej. To nie miało znaczenia. 

Znaczenie miało jedynie to, że po tym wszystkim, Mulciberowie mogli jedynie wspominać to, jak dużo znaczyli kiedyś.

Ciężko było nie zgodzić się z Lorien. Ciężko było nie zgodzić się z tym, co na ten temat myśleli... myśleli zapewne wszyscy. Popełnili olbrzymi błąd. Zaryzykowali, tracąc na tym praktycznie wszystko. Zostając z pustymi rękoma. Prawie pustymi rękoma, jeśli pod uwagę wziąć ile rzeczy z Departamentu Tajemnic wynieśli. Jak wiele ich po prostu ukradli.


Przez moment nawet chciał powiedzieć coś w stylu - byłaś młoda. Czy dla młodych popełnianie błędów, głupstw, mylenie się... czy to nie jest czymś normalnym? Słowa, które mogłyby nawet okazać się zaskakujące. Zwłaszcza, kiedy obserwowało się relacje łączące Roberta z Sophie oraz bratankami. Ten dystans. Ten chłód.

Ta niechęć, którą obecnie odczuwał w stosunku do Charliego.

Nie odezwał się jednak ani słowem na ten temat. Powstrzymały go przed tym kolejne słowa Lorien. Powstrzymały go one skutecznie. Zmusiły do tego, żeby zacząć zastanawiać się nad wszystkim. Raz jeszcze. Na nowo. Rozważać wszystkie za i przeciw. Czy faktycznie powinien się wreszcie od tego uwolnić? Zaryzykować?

Sięgnąć po coś więcej?

Potrzebował większej ilości czasu, żeby na to zareagować; żeby cokolwiek na to odpowiedzieć. Nie dało się tego zrobić z miejsca. Natychmiast. Bez zastanowienia. Lorien musiała więc zaczekać. Czy przeczuwała jaka będzie odpowiedź? Czy spodziewała się w tym przypadku czegoś konkretnego?

- Czym są te większe rzeczy, Lorien? - wreszcie zapytał, zwracając się do niej, spoglądając na nią. Rzeczywiście patrząc. Oceniając. Starając się z niej czytać. Co był w stanie dostrzec? Co mógł zauważyć? - To zresztą nieistotne. Doceniam Twoją propozycję, ale... ale to nie byłoby w stanie niczego zmienić. Niezależnie od tego, co mi zaoferujesz, nigdy nie będzie to wolność. Czy się mylę?

Czasami chciałby się w takim kwestiach mylić. Chciałby coś źle zrozumieć. Odczytać. Zinterpretować. Albo po prostu czegoś nie zauważać. Nie odczuwać. Pozwolić sobie na pewną dawkę łatwowierności. Na bycie naiwnym. Być może nawet naiwnym dziecinnie? Wystarczyłoby się wyłączyć. Nie myśleć. Nie analizować.

Nie być sobą - takim sobą, jakim Robert Mulciber był.

Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#9
31.07.2024, 16:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.07.2024, 21:17 przez Lorien Mulciber.)  
Wolność była wyjątkowo słodko-gorzkim słowem. Obłudną obietnicą że gdy przyjdzie odpowiedni czas ten cały ciężar ciążący im na barkach wreszcie spadnie, nadgarstki staną się wolne od kajdan codzienności, a ucisk w klatce piersiowej zniknie. Będzie można nareszcie przymknąć oczy i odetchnąć. Zniknąć. Odpłynąć.
Lorien nie wierzyła w Bogów. Szanowała tradycje i zwyczaje, ale nie podporządkowywała się ideom Kowenu. Ich wizja wolności nie była jej wizją. Bo pani Mulciber tak rozpaczliwie wierzyła, że gdy to wszystko się skończy, a ona sama zatraci resztki człowieczeństwa - wtedy dopiero będzie prawdziwie wolna. Z dala od tego wszystkiego, śpiąc na satynowych poduszkach gdzieś pod bezkresnym niebem Yorkshire i śniąc swoje małe ptasie sny. Wierzyła w to tak bardzo, że zdawała się zapomnieć o życiu, które jej jeszcze zostało.
"Vita brevis, amor longus, libertas aeterna." przeczytała niegdyś na ścianie jednej z mugolskich świątyń w Jordanie, wpatrując się w malowidła ścienne pełne roztańczonych kościotrupów, kobiet i mężczyzn i było coś w tych słowach przeraźliwie otrzeźwiającego.
W obliczu śmierci nawet oni zdawali się być równi czarodziejom.

Gdy Robert oparł się na nowo o barierkę, znalazł się blisko. Na poziomie, na którym Lorien nie musiała zadzierać głowy, by móc spojrzeć na swojego męża. Znaleźli się na równi i ta myśl, dla ich obojga, przyzwyczajonych do wiecznej walki o kontrolę, powinna być niezależnie od siebie przerażająca i ekscytująca. .
- Czym są te większe rzeczy?
Kolejna rzecz, na którą nie raczyła mu nawet odpowiedzieć. Nie inaczej niż lekkim uśmieszkiem mówiącym wprost "przecież wiesz to lepiej ode mnie".
Przechyliła głowę, pozwalając splątanym, lokom opaść na jedno ramię. Nie odrywała wzroku od jego brązowych oczu, zupełnie jakby patrzyła w nie po raz pierwszy w życiu. Jakby rzeczywiście patrzyła. A z jej zdawałoby się pustych, przesiąkniętych klątwą, Robert mógł wyczytać wszystko. Od tego panicznego strachu, który trzymał ją w każdej sekundzie życia za gardło, przez zmęczenie, z którego nie potrafiła się otrząsnąć aż po ciekawość. I to wieczna próba pojęcia co będzie dalej. Nie w jakiejś teoretycznej przyszłości, której pewnie i tak nie będzie danej jej skosztować.
Co będzie teraz. W tej sekundzie. Minucie. Dniu.

Po raz kolejny wyciągnęła w jego stronę dłoń. Walcząc sama ze sobą, żeby ją natychmiast cofnąć. Wycofać się. Uciec. A jednak tego nie zrobiła.
Jeśli na jakimkolwiek etapie odtrącił albo złapał jej rękę - nie zaoponowała. Nie próbowałaby też zabrać dłoni czy próbować go dotknąć ponownie. Jeśli jednak tego nie zrobił, przysunęła się o pół kroku do przodu Przesunęła palce z jego gładkiego policzka wzdłuż skroni na powieki, przysłaniając mu je dłonią i zmuszając do zamknięcia oczu... Czy kiedykolwiek byli tak blisko siebie? Rozdarte na strzępy wspomnienia sprzed kilku miesięcy, które Lorien metodycznie próbowała sklejać jak przypadkowo rozbitą ulubioną filiżankę, podpowiadały jej, że musiał być taki moment. Ale nie mogła go sobie przypomnieć.
- Pomyśl, że to sen.- Jej głos był zaledwie cichym tchnieniem. Stara rodowa maksyma brzmiała niemal zbyt naturalnie w ustach kogoś, w czyich żyłach nie płynęła nawet kropla mulciberowej krwi. Zupełnie tak, jak gdyby, czarownica żyła z jakiegoś powodu wedle tej dziwacznej zasady już od wielu lat. Pozbawiony wzroku musiał polegać na pozostałych zmysłach; delikatnym dotyku jej chłodnej dłoni, słodkim zapachu jaśminu i mirry, którym zdawały się przechodzić wszystkie szaty Lorien.- Przyjdź do mnie, gdy będziesz gotów poznać cenę.

A potem najzwyczajniej w świecie się odsunęła. Zabrała z balustrady swoją filiżankę, odsunęła się o parę kroków w tył i…
- Mamy jeszcze trochę czasu do ósmej. Moglibyśmy się odświeżyć i przejść, poszukać jakiegoś miejsca, gdzie serwują śniadania. Zanim upał stanie się kompletnie nieznośny.- Powrócił włoski akcent, ta zwyczajna nonszalancja. Tak zwyczajnie w świecie, bez mrugnięcia okiem czy cienia zawahania po prostu zmieniła temat. Wszystko zostało po prostu… odroczone.
Lorien dawała mu czas. Luksus, którego sama nie posiadała.
Porządny Czarodziej
To zostanie między nami.
Tylko nami.
Mierzący 183 cm wzrostu, mężczyzna o ciemnych, acz wyraźnie posiwiałych włosach. Posiadacz oczu o kolorze brązowym, w których czasem da się dostrzec nieco zieleni. Robert jest zawsze gładko ogolony. Zadbany. Ubrany adekwatnie do sytuacji.

Robert Mulciber
#10
06.08.2024, 19:01  ✶  

Nie musiała mu odpowiadać. Choć to pytanie opuściło jego usta, Robert nie oczekiwał, że Lorien na nie odpowie. Nawet nie dał Lorien wystarczająco dużo czasu, żeby mogła to zrobić. Zaraz bowiem wypowiedział kolejne słowa. Słowa, przy pomocy których chciał uciąć ten temat. Zamknąć go. Bo wolność nie była czymś, w co wierzył. To zresztą zdawały się potwierdzać kolejne słowa kobiety. Istniała cena. A skoro tak było, to oferowana w zamian za nią wolność, byłaby ledwie iluzją.

Pomyśl, że to sen.

Czasami naprawdę chciał, żeby to wszystko było tylko snem. Bo każdy sen kiedyś się kończył. Z każdego snu człowiek musiał się kiedyś wybudzić. Wrócić do rzeczywistości. Tyle tylko, że dla niego nie istniała inna rzeczywistość. A już na pewno - nie taka, w której chciałby się nagle obudzić.

Nie odtrącił jej. Pozwolił na to by dokończyła. By wszystko przekazała. By cofnęła się dokładnie w tym momencie, który sama uzna za odpowiedni. Sam nie odezwał się przy tym nawet jednym słowem. Nie zareagował na to, co z jej strony padło. Nie zrobił tego w sposób jednoznaczny. Taki, który nie pozostawiłby wątpliwości.

Głos zabrał tych kilka chwil później. Kiedy zasugerowała znalezienie jakiegoś miejsca, w którym serwowano śniadania. Skinął głową.

- Będę gotowy do pół godziny. - zadeklarował. Nie wydawało mu się, żeby miał potrzebować na przygotowanie się do wyjścia większej ilości czasu. Musiał jedynie się odświeżyć. Zmienić ubranie, które w chwili obecnej nie prezentowało się najlepiej. Wyraźnie było wczorajsze. Pozbyć zarostu. Niby niewielkiego, ale za to jak irytującego!



...jeden szybki prysznic później

Upał rzeczywiście nie stał się jeszcze kompletnie nieznośny. Dawało się jednak odczuć, że było to jedynie kwestią czasu. Zapowiadało się, że dzień będzie naprawdę ładny. Na niebie nie gościło zbyt wiele chmur. Dla anglików, którzy do tego stanu rzeczy niekoniecznie byli przyzwyczajeni, mogło okazać się to odrobinę męczące. Mimo tego jednak, Robert nie zrezygnował z kolejnego golfa. Tym razem szarego. Nie zająknął się choćby jednym słowem na temat tego, jak bardzo męczące było noszenie go w takich właśnie warunkach.

- Mamy dwie możliwości. - zauważył, kiedy z bocznej uliczki przedostali się do kolejnej. I faktycznie, kiedy to nieco uprościć, były one zaledwie dwie. Musieli wybrać jakiś kierunek. Podjąć decyzje. Zawierzyć ślepemu losowi, skoro samego miasteczka nie znali.

A już na pewno nie znał go Robert.

Oczywiście mógł podjąć decyzje, po prostu wybrać kierunek, oczekując że Lorien się do tego dostosuje. Nic nie stało temu na przeszkodzie. Mimo tego zdecydował się jednak pozostawić jej wybór. Przede wszystkim dlatego, że mu nie zależało. Nie zależało mu na tyle, aby cokolwiek tutaj narzucać.


Jeśli kobieta również miała z tym problem. Albo potrzebowała jakiejś wskazówki, czarny kot prześlizgnął się właśnie w zasięgu jej wzroku. Po prawej stronie. Przeszedł z jednej strony uliczki na drugą, po chwili znikając gdzieś pomiędzy budynkami. Najwyraźniej zamierzając tam zająć się swoimi kocimi sprawami. Jakiekolwiek by one nie były.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Robert Mulciber (3355), Lorien Mulciber (4401)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa