05.04.2025, 15:43 ✶
Od spotkania z Dziewczynką z Zapałkami spał może łącznie z pięć godzin. Obie noce zarwał niemal zupełnie, przewracając się z boku na bok i przeklinając świat, który zdawał się obracać przeciwko niemu. A może to właśnie on nagle przestał wpasowywać się w świat? Czy przeznaczone było mu stoczyć się w otchłań szaleństwa? Nie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Był Crouchem, do jasnej cholery! Przedstawicielem najbardziej statecznej, trzeźwo myślącej, rozsądnej rodziny ze wszystkich. Musiał ukrócić to, zdusić swój fatalny stan w zarodku, zwalczyć szaleństwo, jak antybiotyk zwalczał chorobę.
Tego dnia napisał list do Enid. Przekazał córce, że wszystko było u niego w porządku i że za nią tęsknił. Wszystko w ogólnikach, które idealnie wyrażały, jak puste było jego życie (poza spotkaniami trzeciego stopnia, o których wolał nie wspominać). Wreszcie wysłał list i teleportował się do niemagicznego Londynu, gdzie ponoć gabinet miał niejaki Odysseus Fawley. Tak naprawdę natknął się na jego ogłoszenie w Proroku. A jako, że Robert nie chciał – nie daj, Matko – być widziany nigdzie w pobliżu Lecznicy Dusz, uznał, że umówi się do magipsychiatry prywatnie. Liczył zresztą na szybką pomoc. Żadnych przygłupich terapii, tłumaczenia się z własnej niedoli. Chciał powiedzieć, co mu dolega i otrzymać odpowiedni eliksir. Jak to bywało u lekarza.
Już dużym plusem była dzielnica, w której mieszkał Fawley. Robert uwielbiał mugolski Londyn, ich reklamy, afisze, sklepy, modę, jeżdżące po ulicach samochody. Myślał sobie czasem, że dobrze by było być mugolem. Urodzić się w otoczeniu tej ich techniki, podróżować metrem i autobusami, żyć sobie bez świadomości, że istniały siły nadprzyrodzone. Tym ludziom było łatwiej, lepiej. Żyli w społeczeństwie o wiele lepszym niż to czarodziejskie. Bardziej rozwiniętym i sprawniej zorganizowanym. Robert miał czasem wrażenie, że oni, zapewne przez konieczność związaną z brakiem dostępu do łatwych, magicznych rozwiązań, wszystko sobie lepiej przemyśleli. Nawet jak wymyślali sobie głupoty takie jak utrzymywanie monarchów za pieniądze podatników.
Domy w okolicy były eleganckie, schludne. Może nawet lepsze niż te na Pokątnej... Robert myślał kiedyś, by zamieszkać właśnie w niemagicznych okolicach. Tyle, że ojciec mu to wyraźnie odradził, mówiąc, że ściągnie tym na siebie skandal. Społeczność czarodziejska z niechęcią patrzyła na przedstawicieli czystokrwistych rodów w dzielnicach niemagicznych. Szczególnie, gdy ci byli sędziami Wizengamotu. Ojciec miał rację, jak zresztą zwykle. Lepiej było mieszkać na Pokątnej. I tak miał wygodną kamienicę, a nawet mały ogródek i balkon. Nie każdy mógł sobie na to pozwolić.
Znalazł odpowiednie drzwi i zadzwonił domofonem do odpowiedniego mieszkania. Kiedy zaś został wpuszczony, wszedł po schodach na odpowiednie piętro. Minął po drodze mugolską starszą panią, która popatrzyła na niego podejrzliwie. Powiedział jej oczywiście "dzień dobry", jak to mieli w zwyczaju porządni mugole. Był przecież ubrany bardzo gustownie, nie miał nic, co wyróżniałoby go jako czarodzieja. Ale cóż... starsze panie wiedziały swoje...
Kiedy znalazł się pod odpowiednimi drzwiami, zapukał śmiało. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać, ale starał się nie zdradzać oznak stresu. Pamiętał list Fawleya o dość oschłym tonie. A może miał paranoję i tak to odczytywał? Nieważne zresztą. Chodziło o dostanie odpowiedniego eliksiru. Nieważne było, czy lekarz był miły, czy nie, tylko, czy znał się na rzeczy.
Tego dnia napisał list do Enid. Przekazał córce, że wszystko było u niego w porządku i że za nią tęsknił. Wszystko w ogólnikach, które idealnie wyrażały, jak puste było jego życie (poza spotkaniami trzeciego stopnia, o których wolał nie wspominać). Wreszcie wysłał list i teleportował się do niemagicznego Londynu, gdzie ponoć gabinet miał niejaki Odysseus Fawley. Tak naprawdę natknął się na jego ogłoszenie w Proroku. A jako, że Robert nie chciał – nie daj, Matko – być widziany nigdzie w pobliżu Lecznicy Dusz, uznał, że umówi się do magipsychiatry prywatnie. Liczył zresztą na szybką pomoc. Żadnych przygłupich terapii, tłumaczenia się z własnej niedoli. Chciał powiedzieć, co mu dolega i otrzymać odpowiedni eliksir. Jak to bywało u lekarza.
Już dużym plusem była dzielnica, w której mieszkał Fawley. Robert uwielbiał mugolski Londyn, ich reklamy, afisze, sklepy, modę, jeżdżące po ulicach samochody. Myślał sobie czasem, że dobrze by było być mugolem. Urodzić się w otoczeniu tej ich techniki, podróżować metrem i autobusami, żyć sobie bez świadomości, że istniały siły nadprzyrodzone. Tym ludziom było łatwiej, lepiej. Żyli w społeczeństwie o wiele lepszym niż to czarodziejskie. Bardziej rozwiniętym i sprawniej zorganizowanym. Robert miał czasem wrażenie, że oni, zapewne przez konieczność związaną z brakiem dostępu do łatwych, magicznych rozwiązań, wszystko sobie lepiej przemyśleli. Nawet jak wymyślali sobie głupoty takie jak utrzymywanie monarchów za pieniądze podatników.
Domy w okolicy były eleganckie, schludne. Może nawet lepsze niż te na Pokątnej... Robert myślał kiedyś, by zamieszkać właśnie w niemagicznych okolicach. Tyle, że ojciec mu to wyraźnie odradził, mówiąc, że ściągnie tym na siebie skandal. Społeczność czarodziejska z niechęcią patrzyła na przedstawicieli czystokrwistych rodów w dzielnicach niemagicznych. Szczególnie, gdy ci byli sędziami Wizengamotu. Ojciec miał rację, jak zresztą zwykle. Lepiej było mieszkać na Pokątnej. I tak miał wygodną kamienicę, a nawet mały ogródek i balkon. Nie każdy mógł sobie na to pozwolić.
Znalazł odpowiednie drzwi i zadzwonił domofonem do odpowiedniego mieszkania. Kiedy zaś został wpuszczony, wszedł po schodach na odpowiednie piętro. Minął po drodze mugolską starszą panią, która popatrzyła na niego podejrzliwie. Powiedział jej oczywiście "dzień dobry", jak to mieli w zwyczaju porządni mugole. Był przecież ubrany bardzo gustownie, nie miał nic, co wyróżniałoby go jako czarodzieja. Ale cóż... starsze panie wiedziały swoje...
Kiedy znalazł się pod odpowiednimi drzwiami, zapukał śmiało. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać, ale starał się nie zdradzać oznak stresu. Pamiętał list Fawleya o dość oschłym tonie. A może miał paranoję i tak to odczytywał? Nieważne zresztą. Chodziło o dostanie odpowiedniego eliksiru. Nieważne było, czy lekarz był miły, czy nie, tylko, czy znał się na rzeczy.