10.04.2025, 11:44 ✶
Przerwy na kawę przed wieczornymi obradami Wizengamotu, wbrew pozorom, nie różniły się wiele od tych, które odbywali zwyczajni urzędnicy Ministerstwa. Co prawda sędziowie dostawali swoją kawę od stażystów i nie plamili sobie rąk przyrządzaniem jej samemu, a też ich gabinety miały wygodniejsze miejsca do odpoczynku. Jednak, w gruncie rzeczy, przebieg tychże przerw był taki sam. Plotki były tak samo soczyste (jeśli nawet nie bardziej) od tych przekazywanych w oddziałowych kantynach.
W jednym z gabinetów, kuzynostwo Crouchów obgadywało tym razem niejakiego Harrolda Rowle'a, który na ostatnim posiedzeniu wykazał się niesamowitym brakiem dobrego smaku i uznał, że krzyczenie na przemawiającą akurat sędzinę, Augustę McGonagall było dobrym pomysłem. A o co chodziło? O to, co zwykle: równe prawa. Bo przecież dla niektórych byłoby największą obrazą świętości czarodziejskiego świata, gdyby osoby nieczystej krwi miały ochronę prawną przed dyskryminacją na podstawie statusu krwi przy procesie rekrutacji do różnych zawodów. Rowle zaczął w reakcji na przemowę sędziny drzeć się na całą salę, opowiadając, jak to ponoć cywilizacja upadała, a mugole przejmowali władzę nawet w Ministerstwie Magii. Nazywał to nowym Młotem na czarownice. Tylko tym razem stosy miały być stworzone przez czarodziejów nieczystej krwi, którzy jedynie domagali się tego, by nie być traktowanymi jak gówno.
Robert Crouch i Lorien Mulciber mogli różnić się w politycznych poglądach, ale w jednym się zgadzali: chamstwo podstarzałych panów zasiadających w Wizengamocie było czymś absolutnie rażącym. I jednocześnie oczywiście przezabawnym. Co było bowiem śmieszniejsze niż urażona duma starego prawicowca? Szczególnie, że potem Samantha wykluczyła go z obrad na następny tydzień.
— Wiesz, czego brakuje takiemu Rowle'owi i jego kumplom? Podstawy podstaw: rozumu i godności człowieka. Bo przecież, za przeproszeniem, jak trzeba być zdziadziałym debilem, żeby przekrzykiwać się w tej naszej małej, nędznej namiastce demokracji? My wszyscy męczymy się słuchając jego nieskładnych przemówień napisanych przez jego praktykanta, a on przekrzykuje Augustę, jak gdyby to była jakaś rozmowa przy piwie. Dzieci w Hogwarcie mają więcej kultury niż Wizengamot — narzekał Robert. — Czasem zastanawiam się, kiedy to wszystko pierdolnie. Nie, przepraszam. Nie czasem. Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy przemawia taki Rowle. Swoją drogą myślisz, że on kiedyś w ogóle pracował ze smokami? Bo sobie nie wyobrażam, żeby ten człowiek kiedykolwiek podjął się czegoś, co wymagałoby choć odrobiny rozsądku. A mu do smoka blisko, jak mi do, no nie wiem, iguany zielonej. Świadomość, że moja kuzynka Mona, która rzeczywiście pracowała ze smokami, by napluła na tego idiotę, napawa mnie nadzieją, że może rodzina Rowle’ów nie jest jeszcze kompletnie stracona.
Chyba nareszcie Robert poczuł się lepiej. Przynajmniej było mu na tyle nieźle, że się rozgadywał. Był w sumie standardowym sobą. Żadnych odstępstw od normy. Znaczyło to, że terapia u Fawleya faktycznie coś mu dała, jakkolwiek sama nie była czymś ryjącym psychikę. Nie myślał o Dziewczynce z Zapałkami, pozytywce ani o swojej relacji z ojcem. Było... w porządku. Chyba stanowiło to najlepszy stan, w jakim znajdował się od tygodnia. Może była dla niego nadzieja, by wrócić do normalności?
Nie miał pojęcia o tym, że tej nocy stanie się coś przeciwnego. Że wszystko stanie na głowie. Teraz jednak cieszył się spokojną przerwą ze swoją współpracowniczką, kuzynką i chyba nawet przyjaciółką. Nawet jeśli Robert nosił imię jej zmarłego męża (bycie nazywanym Robem, Robbie’em czy – o zgrozo – Bobem niestety nie pomagało w zwalczeniu tego dysonansu), nawiązał z Lorien relację opartą na wymienianiu na sali sądowej zadziwionych i ironicznych spojrzeń i plotkowaniu o innych członkach Wizengamotu. Chyba w tej konfliktogennej i toksycznej w swej naturze instytucji trudno było inaczej utrzymywać przyjaźń.
W jednym z gabinetów, kuzynostwo Crouchów obgadywało tym razem niejakiego Harrolda Rowle'a, który na ostatnim posiedzeniu wykazał się niesamowitym brakiem dobrego smaku i uznał, że krzyczenie na przemawiającą akurat sędzinę, Augustę McGonagall było dobrym pomysłem. A o co chodziło? O to, co zwykle: równe prawa. Bo przecież dla niektórych byłoby największą obrazą świętości czarodziejskiego świata, gdyby osoby nieczystej krwi miały ochronę prawną przed dyskryminacją na podstawie statusu krwi przy procesie rekrutacji do różnych zawodów. Rowle zaczął w reakcji na przemowę sędziny drzeć się na całą salę, opowiadając, jak to ponoć cywilizacja upadała, a mugole przejmowali władzę nawet w Ministerstwie Magii. Nazywał to nowym Młotem na czarownice. Tylko tym razem stosy miały być stworzone przez czarodziejów nieczystej krwi, którzy jedynie domagali się tego, by nie być traktowanymi jak gówno.
Robert Crouch i Lorien Mulciber mogli różnić się w politycznych poglądach, ale w jednym się zgadzali: chamstwo podstarzałych panów zasiadających w Wizengamocie było czymś absolutnie rażącym. I jednocześnie oczywiście przezabawnym. Co było bowiem śmieszniejsze niż urażona duma starego prawicowca? Szczególnie, że potem Samantha wykluczyła go z obrad na następny tydzień.
— Wiesz, czego brakuje takiemu Rowle'owi i jego kumplom? Podstawy podstaw: rozumu i godności człowieka. Bo przecież, za przeproszeniem, jak trzeba być zdziadziałym debilem, żeby przekrzykiwać się w tej naszej małej, nędznej namiastce demokracji? My wszyscy męczymy się słuchając jego nieskładnych przemówień napisanych przez jego praktykanta, a on przekrzykuje Augustę, jak gdyby to była jakaś rozmowa przy piwie. Dzieci w Hogwarcie mają więcej kultury niż Wizengamot — narzekał Robert. — Czasem zastanawiam się, kiedy to wszystko pierdolnie. Nie, przepraszam. Nie czasem. Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy przemawia taki Rowle. Swoją drogą myślisz, że on kiedyś w ogóle pracował ze smokami? Bo sobie nie wyobrażam, żeby ten człowiek kiedykolwiek podjął się czegoś, co wymagałoby choć odrobiny rozsądku. A mu do smoka blisko, jak mi do, no nie wiem, iguany zielonej. Świadomość, że moja kuzynka Mona, która rzeczywiście pracowała ze smokami, by napluła na tego idiotę, napawa mnie nadzieją, że może rodzina Rowle’ów nie jest jeszcze kompletnie stracona.
Chyba nareszcie Robert poczuł się lepiej. Przynajmniej było mu na tyle nieźle, że się rozgadywał. Był w sumie standardowym sobą. Żadnych odstępstw od normy. Znaczyło to, że terapia u Fawleya faktycznie coś mu dała, jakkolwiek sama nie była czymś ryjącym psychikę. Nie myślał o Dziewczynce z Zapałkami, pozytywce ani o swojej relacji z ojcem. Było... w porządku. Chyba stanowiło to najlepszy stan, w jakim znajdował się od tygodnia. Może była dla niego nadzieja, by wrócić do normalności?
Nie miał pojęcia o tym, że tej nocy stanie się coś przeciwnego. Że wszystko stanie na głowie. Teraz jednak cieszył się spokojną przerwą ze swoją współpracowniczką, kuzynką i chyba nawet przyjaciółką. Nawet jeśli Robert nosił imię jej zmarłego męża (bycie nazywanym Robem, Robbie’em czy – o zgrozo – Bobem niestety nie pomagało w zwalczeniu tego dysonansu), nawiązał z Lorien relację opartą na wymienianiu na sali sądowej zadziwionych i ironicznych spojrzeń i plotkowaniu o innych członkach Wizengamotu. Chyba w tej konfliktogennej i toksycznej w swej naturze instytucji trudno było inaczej utrzymywać przyjaźń.