• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka Knieja Godryka v
1 2 Dalej »
[14.09] O czym milczy twoja knieja?

[14.09] O czym milczy twoja knieja?
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#1
22.07.2025, 20:34  ✶  

Uwierzcie. Nie tak lekko było być ciężkim skurwysynem. Ledwo wskoczył na staż, pozdrawiając środkowym palcem departament transportu, minął tydzień aż tu nagle wskoczyły nieplanowane nadgodziny rebelii. Z pracy do roboty, a na wolne weekendy nie zapowiadało się w najbliższej przyszłości. Świetny czas sobie wybrał na zajęcie asystenta sędziny, w miesiąc największego ataku terrorystycznego w historii kraju. Widywał już wielkie stosy dokumentów biurowych i poukładane w piramidy piętra pergaminów, ale czegoś takiego nawet się nie spodziewał. Wiedział, że przy Lorien czeka go skondensowana dawka papierkologii, ale to co się teraz wyprawiało przechodziło jego najśmielsze symulacje. Zgadywał, że dla wdówki to seria niekończących się spazmów nocnych na pojedynczą myśl o kolejnych i kolejnych procesach. Biorąc pod uwagę jej fetyszyzacje prawem i słowem pisanym we wszystkich kodeksach tego systemu, wcale nie byłoby to wielkim nadużyciem, myśleć w ten sposób. Pomimo syzyfowych prób wkradnięcia się na backstage społeczności przestrzegania prawa czarodziejów i przeniknięcia administrację Wizengamotu, wciąż miał śmierciożercze obowiązki. Wolne chwile, które tylko zdążył doganiać poświęcał na realizację tej samej mrocznej agendy co zwykle. Gdyby tylko potrafił i wiedziałby co to, powiedziałby że teraz wie co czują wszystkie biedne, pierdolone peony tego świata. Praca, praca. Chociaż narzekać nie musiał, bo uwielbiał te robotę, to ponarzekać w myślach sobie lubił, bo wciąż był z niego kapryśny skurwysynek. I byłoby wszystko dobrze, gdyby nie ten pieprzony duszący kaszel. Najpierw myślał, że to zaostrzenie objawów Mojry. Sporo schudł w ostatnich paru tygodniach, nie najlepiej się też czuł. Doczytał się jednak, że to coś bardziej skomplikowanego i więcej Londyńczyków skarży się na coś takiego. Z jednej strony trochę się uspokoił, z drugiej chyba jednak nie bardzo. No bo co było gorsze? Jedno bardziej poważniejsze męczące gówno, czy dwa nowe, tylko mniejsze?

To co potrzebował, nie było tak łatwo dostać nawet za cenę wielu galeonów. Nawet jeśli wiedział, gdzie po coś takiego mógł się udać, to nadal zostawiało zbyt wiele domysłów, oraz świadków. Środek wybuchowy na bazie rogu Buchorożca to nie byle przelewki. Ktokolwiek kto był w stanie coś takiego wykonać dla niego, będzie wiedział, że jest w jego posiadaniu, a to już był bardzo niewygodny fakt. Na Nokturnie nic nie wydarzało się w próżni, wszystko było ze sobą połączone. Jednak ku zaskoczeniu Louvaina, rozwiązanie pojawiło się bardzo spontanicznie. Kobieta ukryta za drewnianą maską, ta która przyniosła koszyk pomocnych dla nich eliksirów, która łatała pokiereszowanych, zagubionych chłopców. Nie zadawał pytań, nie mówiła zbyt wiele, właściwie niewiele było z niej człowieka. To bardzo dobra wróżba. Ludzka ciekawość była obarczona zbyt wielkim ryzykiem, by nie trzymać jej w mocnych ryzach.

Dolinę Godryka najchętniej przeniósłby gdzieś w cholerę. Dalej, niż Limbo, dalej niż najdalej się dało. Brudne miejsce, pełne brudnych zwyczajów, gdzie czarodzieje mieszali się z mugolakami w bezeceńskich praktykach. Dobrze, że nie musiał szukać jej w samym miasteczku, bo pewnie ostatecznie by odpuścił. Czy dziwiło go, że ponoć miała mieszkać gdzieś z dala od ludzi, na krańcu Knieji, skąd pewnie nie widać było świateł żadnych domostw? Nie. Już nie. Mając za sobą doświadczenia z leśną babą, Szeptuchą, w pełni pasowało to do obrazu outsiderki, który sobą w ten krótki występ w Ataraxii nakreśliła. Brał nawet na warsztat to, że mogła być nawet podobnie oszalała z dzikości, jak matrona z Lasu Wisielców.

Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność przestworza, wylazł z rowu Louvain, jak półbabek z łoża.

Na poszukiwania gospodyni kniei wybrał się lotem na miotle, bo tak było prościej szukać jej chatki. Dodatkowo może inhalacja chłodniejszym, wrześniowym powietrzem pomoże mu na płuca. Odziany w przerzuconą niedbale przez grzbiet skórzaną kurtę, bo dość już miał ukrywania każdego centymetra swojej Zimnej skóry przed niepożądanym dotykiem. Przelatywał wolnym tempem, niewiele ponad kilka metrów wyżej od czubka najwyższych drzew, szukając choć drobnej wskazówki na ślady obecności leśnej samotniczki. A może właściwie tylko spacerował po niebie, czekając aż sama pozwoli mu się znaleźć?


szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#2
23.07.2025, 09:15  ✶  
Były w okolicach Doliny dęby tak wiekowe, że aż prastare, i nie trzeba było się do nich wcale zapuszczać w głąb Kniei — dzięki niech będą Matce. Były to okazałe, wciąż jeszcze zielone kolosy, do których objęcia u podstawy pnia mało było czasem trzech chłopa. Pierwsze gałęzie odrastały od ziemi na wysokości, która wspinaczkę umożliwiłaby co najwyżej olbrzymowi. I choć Helloise nie zdołałaby opasać ramionami pnia ani sięgnąć gałęzi choćby wykonała podskok olimpijski, miała inne sposoby, aby załatwić swój interes z dębem.
Frunąc na miotle, mogła wybierać te partie drzewa, które tylko jej się podobały. Spędziła przy dębach tego dnia wiele czasu. Napełniała zawieszony na miotełce koszyk dojrzałymi żołędziami, przenosiła się płynnie z drzewa na drzewo, aby zwiedzać je po kolei, nie schodząc ani razu na ziemię. Nie spieszyła się ze swoim zadaniem, bo i dokąd miała się spieszyć? Nie było jej wśród uwijających się jak w ukropie rzemieślników pracujących na rzecz odbudowy spalonego kraju. Można by pomyśleć, że nie leżało jej na sercu dobro ogólne, ale nie — ona zamierzała oddać ludziom przysługę dalece większą niż zabicie dechami okna w jakiejś chałupie. Helloise zamierzała odrodzić liźnięty ogniem las i to w tym właśnie celu kolejne garstki żołędzi grzechotały dorzucane do koszyczka. Będą z nich już za kilka lat śliczne drzewka. Z tych zaś, których nie wsadzi w ziemię pod Knieją, zrobi pyszną kawę żołędziową — zapas na cały rok.
Od czasu do czasu czarownica schodziła z miotły i spacerowała po gałęziach, nie bacząc na wysokość. Tam, gdzie brakowało jej stopnia między drewnianymi ramionami, pomagała sobie miotłą. Czy to przysiadała na chwilę pod liściastymi baldachimami, aby napić się parującej herbaty i obejrzeć z góry panoramę Doliny Godryka, czy to szła aż do pnia — aby sprawdzić, czy tu, na górze, przypadkiem nie potrafiłaby go objąć całego. Praca rozciągała się, gdy tak cyklicznie czarownica zastygała z policzkiem przytulonym do szorstkiej kory — raz trwała przywarta do pnia kwadrans, innym razem pół godziny, nie liczyła. Liście nie zdążyły jeszcze porządnie zbrunatnieć, więc w butelkowozielonej sukience mogła udawać ich kępę; opinający ją szeroki gorsetowy pas zamieniał się w jej własny pniaczek pilnujący tej gęstwiny luźnego materiału szarpanej wiatrem; w spleciony luźno warkocz zdążyły już zaplątać się drobne połamane gałązki, które poczuły się między jasnymi pasmami nie gorzej niż w domu. Wszystko było na miejscu i tylko czerwone skarpetki zdradzały, że Helloise jest dębowi obca. Im dłużej stała nieruchomo stopiona z drzewem, tym śmielej podchodziły do niej zamieszkujące dąb ptaszki. Zasłuchana w szum mistycznej mądrości dębowych liści, czasem podnosiła leniwie powieki i napotykała paciorki ich oczu. Choć kusiło ją wówczas sięgnąć do kieszeni po garstkę ziarna dla kur, aby poczęstować i tych opierzonych przyjaciół, nie czyniła żadnego gestu; pozwalała im być, jak chcą. Przyszły tu przecież, bo doskonale wiedziały, że nakarmi je sam dąb — setką gatunków owadów, które również szukały w nim schronienia i strawy. Czarownica starała się nie zakłócać dębowego porządku dnia. Nie ważyła się tam nucić również swoich piosenek, aby nie zagłuszyć kołysanki płynącej z szeleszczących listnych koron do dziupli, w których drzemały nietoperze.
Nie tylko żołędzie zamierzała zabrać ze sobą: nożykiem obdrapała z pniaka i porcję kory. Kąpiel w wywarze z kory dębowej wspaniale wzmacniała ciało i ducha. Zabrałaby i liście — kolejny skarb oferowany przez drzewo — lecz na to była już zbyt późna pora. Liście zbierać należało, kiedy były młode.
Kosz już niemal się zapełnił, gdy ponownie wychynęła z serca drzewa na zewnątrz. Stała, balansując na miotle zawieszonej przy jednej z najwyższych partii drzewa — balansując dość sprawnie, choć nie na tyle, aby nie musieć jedną ręką przytrzymywać się gałęzi — i wybierała ostatnie najdojrzalsze żołędzie, gdy na niebie pojawił się obcy miotlarz. Zadarła głowę w górę i przypatrywała mu się chwilę — bo to przecież jej miejsce i należało jej się wiedzieć, kto tu niby próbuje latać — lecz nie zwrócił jej uwagi niczym szczególnym, toteż zaraz wróciła do przerwanej pracy.


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#3
27.07.2025, 20:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.07.2025, 14:13 przez Louvain Lestrange.)  

Istniały w ogrodzie Maida Vale kwiaty tak osobliwe, egzotyczne wręcz, które bez opieki ciotki Lorelei nie przetrwałyby nawet jednego sezonu. Pieczołowicie pielęgnowane pod secesyjnymi witrażami w kolorach orientu, onieśmielały swoim pięknem. Choćby takie Sirenelle. W naturze porastały wystające ponad fale formację skalne, rozsiane po prawie całym morzu Karaibskim. Kwiaty o smukłej łodydze i zakończone kielichem o półprzezroczystych płatkach, kwitły tylko przy dźwiękach śpiewu syren, stąd najprawdopodobniej ich nazwa. Roślina ta nigdy nie miała prawa znaleźć się na Londyńskiej ziemi i chociaż była niemalże w jego centrum to nigdy nie będzie jej dane poczuć, jak smakuje brudny deszcz nad Tamizą. Matka widząc ten arogancki ruch Lestrangów, wbrew naturalnemu porządkowi musiała być poirytowana. Louvain z szyderczym uśmiechem wspominał momenty jak przyprowadzał na nocne schadzki młode, obiecujące solistki z The Globe. Sugerował, że powinny zaśpiewać swoje ulubione partie wokalne dla florystycznej publiki. Z radością karmił swoją dwulicowość widokiem, kiedy kwiaty marniały i chowały się w liściach na dźwięk ich głosu, a w oczach śpiewaczek gasła nadzieja i pewność siebie.

Dlatego pośród dzikiej natury nie czuł się tak swobodnie, jak wśród tej ogrodowej, obok której dorastał. Ta do której przywykł miała za zadanie wyłącznie ślicznie wyglądać i właściwie być tylko przyjemnym tłem do spędzania wolnego czasu. Dlatego nie tak chętnie opuszczał miejskie zabudowy. Z drugiej strony Knieja wydawała się bardziej przystępna niż nawiedzony Las Wisielców. Jednak nawiedzony las spełniał głównie potrzebę odkrywania tajemnicy niż kontakt z przyrodą. Przelatując nad starymi i prastarymi dębami, nie dało się nie zauważyć, że i tutaj operacja Emberfall zostawiła swoje znamiona. Jakimś dziwnym trafem tym razem Lestrange nie wykrzywiał ust w ironiczny grymas. Jakby kawałek larum wkradł się w jego myśli, a te niespokojnie krążąc po głowie ściągały jego brwi ku sobie. To gdzieś w tych okolicach, raczej niedaleko, była przecież polana ognisk. Tam gdzie ściągnął wianek z pala dla Cynthii. I dokładnie tam gdzie Voldemort zabrał go w podróż do Limbo skąd przyniósł ze sobą ten jebany chłód. Ciężko po czymś takim nie odczuwać chociaż odrobiny trwogi w ukrytą prastarą magię tego miejsca.

Powoli zaczynał już powątpiewać w skuteczność swoich poszukiwań, kiedy ni z tego, ni z owego dostrzegł kawałek jakby ludzkiej sylwetki spomiędzy dębowych liści. Zatrzymał się i spojrzał dokładniej. Prawie by mu umknęła w swojej butelkowej sukni, nie odróżniając jej od kolejnego skupiska dębowiny. Pochylił się nad trzonkiem miotły, łokciami przylegając do miotłowego kija. Dostrzegł ją, a ona jego. Nie usłyszał zaproszenia, ale skoro zaakceptowała jego obecność, wracając szybko do swojego zajęcia, obniżył lot i w końcu postawił oba buty na leśnej ściółce. Nie odezwał się od razu. Rozumiał, że rozlegle panująca tu cisza miała swoje uwarunkowania. Głównie tym, że żadne obce pierdolenie nie zajmowało jej miejsca. Stał tak, opierając się o miotłę w milczeniu. Czekał chwilę, może dwie, jak ten czarny kot na skraju ganku, mrużąc oczy dając sobie i gospodyni chwilę na oswojenie się ze wzajemną obecnością.

Kiedy uznał to za odpowiednie wykonał pierwsze kroki. Nie było ich zbyt wiele, bo opierzone dwunogi oblepiły go spojrzeniem. Zatrzymał się kiedy wszystkie dzioby ze stadka ukierunkowały się na niego. Ostatnimi czasy stał się podwójnie podejrzliwy wobec ptactwa, bez znaczenia czy latało czy nie. Dalej zostawiało fekalia. Ich wybudzoną czujność potraktował jak granicę dobrego smaku, gdzie nie powinien podchodzić bliżej. Spojrzał więc na jedyną osobę, poza samym sobą, z którą mógłby się porozumieć słowami które oboje znali.

- Gdyby dąb miał więcej taktu, sam zniżyłby się w ukłonie przed swoją opiekunką. Zasugerował z lekkim uśmieszkiem pod ustami, ironicznie sugerując, że rozumie co tutaj robi, a to co robi ma odpowiednie znaczenia. Sam gdyby miał więcej taktu, przeprosiłby za naruszanie spokoju, zapytałby o chwilę czasu dla niego, poprosił i podziękował. Gdyby miał. Ale grzeczność uwłaczała jego podłości, jeśli sytuacja absolutnie tego nie wymagała.

- Draconis przesyła pozdrowienia. Dodatek małego kłamstwa na sam początek znajomości wzbogacał kulturę bakteryjną. Zresztą nie było się o co obrażać, bo to dopiero pierwsze takie i do tego bardzo naprawdę niewielkie. Rowle żadnych pozdrowień nie przesyłał, a w dodatku nawet nie był pomocny. Na szczęście Louvain w swoim wyuzdanym zwyczaju miał dość dobrą pamięć. I dzięki niemu miał teraz pewność, że kształtem sylwetki, a nawet ruchem bioder idealnie naśladuje uzdrowicielkę z Ataraxii, albo po prostu nią jest. Niemniej jednak w ten sposób chciał zasugerować, że mają coś wspólnego, w tym znaczeniu, że kogoś. Że jest spowinowacony z osobą w kryzysie zrogowacenia, którą oboje zdążyli poznać od tej konkretnej strony. Śmierciożerczej strony.


szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#4
28.07.2025, 10:10  ✶  
Helloise w swojej zarozumiałości Maida Vale oceniła jako zbyt wymuskane. Najpiękniejsza była przecież jej dzika przyroda przy Dolinie, nie te wystrzyżone krzewy, egzotyczne kwiaty i aranżacje projektowane przez ludzi, nie Naturę. O jak się mogła Hela poczuć od Lestrange’ów i ich ogrodu lepsza — a potem wróciła pracować do własnej szklarni, gdzie sama hodowała nierodzime, wymyślne gatunki roślin. Gdy robiła to ona, wtedy wszystko było słuszne, usprawiedliwione i zgodne z boskim planem. Spalona Noc dała przecież temu niepodważalne dowody — Bogini zdecydowała, że chatkę na kurzej stopce należy ukarać zniszczeniami, ale cudownym zrządzeniem oszczędziła te stojące tuż obok ukochane szklarnie. Czy mogły więc być w Jej boskich oczach siedliskiem zła? Absolutnie nie.
Nic sobie nie robiła czarownica z tego, że była obserwowana, mimo że kątem oka co rusz trafiała na sylwetkę Louvaina i nietrudno było wywnioskować, że ten czegoś od niej chce. A może chciał jedynie popatrzeć. Nie przeszkadzały jej oczy, pozwalała się oglądać, jakby była tylko kolejnym elementem podleśnego krajobrazu. Uśmiechnęła się nawet lekko do siebie i do dębu, gdy dostrzegła, jak miotlarz się czai. Uśmiech ten płynnie przerodził się w śmiech, gdy mężczyzna zdecydował się w końcu odezwać.
Zaczepiona czarownica oderwała się od pracy, przysiadła na miotle i sfrunęła nieco niżej, gdzie gładko zsunęła się z niej i usadziła się na jednej z najniższych gałęzi. Stąd mogła dokładniej przyjrzeć się stojącemu w dole człowiekowi. Nie kojarzyła go spomiędzy czarodziejskich twarzy Doliny, nie wyglądał też na zaciekawionego przyrodą spacerowicza, ale pozory mogły mylić. Wciąż tliła się w Helloise nadzieja, że po pożarach może ten czy ów zwróci się ku przyrodzie, aby tu szukać spokoju ducha. Byłby to kolejny miły skutek Spalonej Nocy.
— To ja kłaniam się drzewom, służę im i nie czekam niczego w zamian. Przyjdzie być może kiedyś pora, że będą kłaniać się mi, ale takie honory wymagają więcej zasługi. — Nie było jej do drzewnych ukłonów wcale tęskno. Wystarczyło poczucie, że ma ich przyjaźń. — Nie musisz być nieśmiały — zachęciła Louvaina, wskazując mu miejsce obok siebie na grubej gałęzi. — To miejsce dla każdego, kto tylko umie okazać Naturze szacunek. Dzieło przyrody Matka przygotowała dla nas i miłym jest jej, gdy z niego korzystamy, każdy wedle własnych potrzeb.
Louvain ani trochę nie zakłócił jej żadnej świętej ciszy czy spokoju. Wręcz przeciwnie: Helloise zawsze bardzo cieszył widok ludzi kręcących się wokół lasu, tak długo jak nie czynili w nim szkód i nie próbowali go przekształcać po swojemu. Tu było miejsce czarodziejów, nie w tym — stfu — Londynie. Nie była wcale zazdrosna o las, nie rościła sobie do niego prawa wyłączności i chciała się nim dzielić, z kim mogła.
Nadzieje na to, że Louvain jest zagubionym mieszczuchem, szybko zmiótł Draconis. Nawet jeśli czarownica chciałaby udawać, że w życiu nie słyszała tego imienia, nie byłoby to wiarygodne. Jego dźwięk przekrzywił uśmiech na jej twarzy, pod warstwą rozbawienia w oczach wykiełkowała podejrzliwość, a swobodna poza straciła wcześniejszą autentyczność, stając się przykrywką dla świeżo wzbudzonej czujności. Przez chwilę Hela tylko uśmiechała się w milczeniu — krzywo, sztucznie, jakby zamarzł jej na ustach ten jeden nieruchomy grymas. Może czekała, czy on doda coś jeszcze; może myślała, czy sama powinna cokolwiek mówić.
— A więc tak zdecydował się mnie obrazić? — powiedziała w końcu, ni to kpiąca, ni to rozczarowana. Denerwowało ją to draconisowe przebranie, przebrania wszystkich Śmierciożerców. Kryjówki dziwnych imion i czarnych ziejących pustką szat. Dlaczego Levi miałby pomyśleć, że będzie zadowolona z pozdrawiania tym imieniem? — Mów za siebie, skoro ty tu przychodzisz. O wiele wolę rozmawiać z człowiekiem, którego twarz mogę zobaczyć i poznać, niż czarnymi figurkami.
Był może i Śmierciożercą, ale nie przyszedł do niej w tym urągającym ludzkiej godności kostiumie. To już czyniło go lepszym partnerem do rozmowy niż któregokolwiek zamaskowanego.
Powinna się być może bać. Spalona Noc zbudowała w niej jednak fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Pierwszy, którego poznała, był ranny i zbyt słaby, aby stanowić zagrożenie. Drugi był Leviathanem. Trzeci: Alexander, któremu dała do picia eliksir, był uprzejmy, może i osobliwy, ale nie agresywny. Siedziała tam przy nich w Ataraxii i nikt nie zrobił jej krzywdy. Nie znajdowała toteż powodów do strachu, szczególnie że Louvain stanął przed nią sam, jako człowiek, nie czarny demon.
Coś było mimo to nie w porządku. Nie znajdowała odpowiedzi na pytanie, dlaczego Leviathan miałby słać do niej kogokolwiek. Przychodził zawsze sam, gdy czegoś od niej chciał. Sam kazał jej uważać na to, żeby nie była zbyt rozpoznawalna w Ataraxii i nie wydurniała się na własną rękę. A jednak ten Śmierciożerca znalazł się teraz tak blisko jej domu i powoływał na jego śmierciożercze alter ego.


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#5
03.08.2025, 01:52  ✶  

Ogrody Lestrangów nigdy nie miały na celu być czymś stworzonym dla wyższych celów. Cel był bardzo przyziemny i bardzo ludzki w swojej naturze. Zaspokojenie próżności za kwiecistą zasłoną. Chcieli uchodzić za tych którzy wkładają wiele trudu i pracy w opiekę nad czymś tak niewinnym i cudownym jak piękna roślinność. Jeszcze ta cyniczna postawa otwartości dla zwiedzających. Każdy mógł wejść i przyjrzeć się z bliska za pieniądze francuskiej emigracji magicznej florze. Czarodzieje z całego kraju mogli przychodzić, patrzeć, a nawet nieświadomie podłączyć się pod tę próżność, czując się częścią tych botanicznych zdobyczy. Wielu protestowało za polityką otwartości ogrodów, w tym i Louvain, lecz mądrzejsi decydowali. Gdyby zamknąć przed światem to śliczna laurka natury dla magicznej społeczności zamieniłaby się w burżuazyjny kaprys. Bo tym od początku do końca były ogrody Maida Vale.

Orzeźwiający była to rzecz. Słyszeć jej spokojny, stonowany głos. Pozbawiony jakiejkolwiek maniery. Mówiła bez wyuczonej powściągliwości jak bogata damulka. Mówiła bez cienia sarkazmu czy ironii chcąc podkreślić swoje poczucie wyższości. Głos tak melodyjny, że przez moment poczuł się jakby odkrył na nowo czym tak naprawdę jest człowiek. Ona po prostu mówiła, nie starając się w żaden sposób przemycić między słowami skrytych intencji. Najwidoczniej Louvain zapomniał już jak potrafią zachowywać się ludzie, bez całej tej wielkomiejskiejskich, salonowych gierek i giereczek. Powiedziałby, że nawet w pewien sposób była rozczulająca jej reakcja na niego. Taka otwarta i entuzjastyczna na nowe, jakby faktycznie cieszyła się na widok zainteresowanego nią i naturalnym otoczeniem. Taka postawa między cegłami magicznego Londynu była niczym innym jak zaproszeniem, do łatwego oszustwa czy przekrętu. Na Nokturnie nawet dzieci wiedziały, że bycie zbyt otwartym i entuzjastycznym groziło utratą sykli, nawet tych których się nie miało.

Dopiero po chwili dotarło do niego to co w ogóle do niego powiedziała. A to co powiedziała wywołało uśmiech, a nawet bezgłośny, niewielki śmiech. Zabrzmiała nieco jak pacjentka oddziału psychologicznego w Mungu. Chociaż nie. Powiedziała to bez żadnego zawahania, jakby to była najoczywistsza prawda. Nie zadrżała jej przy tym nawet brew, żaden niekontrolowany dryg, wywołany napięciem neuronowym, które towarzyszyły przy chorobach głowy. Brzmiała jak stała kuracjuszka Lecznicy Dusz ze swoim stałym uszkodzeniem mózgu. Czy za przytulanie drzew i kłanianie się im, można było dostać coś specjalnego na piątkowy wieczór? Nikt normalny kogo znał nie mówił z takim zadowoleniem o czymś tak irracjonalnym. Czy aby na pewno ta kobieta była zdrowa na umyśle? Z drugiej strony te jego chwilowe rozbawienie szybko zniknęło. Bo jej słowa coś mu przypominały. On również komuś służył. Gdyby w odpowiednie miejsca powstawiać odpowiednie rzeczowniki, były to zdania które najprawdopodobniej mogły kiedyś paść z jego ust. Czy właśnie tak brzmiał kiedy mówił o Czarnym Panu? Ta ciężkostrawna myśl na tyle sparaliżowała jego poczucie humory, że w jednej chwili wariatka Helliose, z powrotem stała się alchemiczką Helliose której właśnie szukał.

Oboje w ciągu niedługiej chwili zmienili swoje nastawienie. Jej raczkujący entuzjazm wyparował wraz z śmierciożerczym pseudonimem które do niej wymówił. Tak naprawdę nie miał pewności, że i ona zna smoczysyna od tej samej strony. Założył to sobie zuchwale w swoje głowie, ale jak widać słusznie. Zmrużył oczy, kiedy stwierdziła, że ktoś kogoś tutaj obraził. - Nie musisz być nadąsana. Odpowiedział na jej reakcję tym samym tonem, który przed momentem przemówiła do niego. Przecież nie miał złych zamiarów. Wobec niej. Przyszedł we własnej personie, bez muduru mrocznej sługi, łatwo wnioskować, że raczej chciał porozmawiać, niżeli cokolwiek innego nikczemnego, o co można było go posądzać.

- Powiedzmy, że znam Draconisa na tyle dobrze, że nie muszę go cytować. Z zadziornym uśmiechem w nieco mniej oczywisty sposób wykręcił siebie i jego z odpowiedzialności za to co nabrudziły trupie maski. Mógłby się przyznać, że to on był tym do kogo zwracali się wszyscy pozostali, to on był tym przed którym spowiadali się ze swoim wszystkich nocnych występków. Ale to byłoby próżne, wykazałby się ruchem Lestranga, a przecież nie dla siebie znowu przyszedł tutaj po proszonym. - Czarne figurki chcą byś wiedziała, że masz ich wdzięczność. Dlatego masz prawo oczekiwać nagrody, a ja nie mam prawa Ci odmówić. Rzucił nieco oschle, po chwili zastanowienia. Uśmiechnął się płasko, jakby odruchowo. Jakby nie był do końca zadowolony z tego co musiał powiedzieć, z drugiej jednak spłacając zaciągnięty nie przez siebie rachunek. I choć odrobinę udawał, myląc pozory wcale nie kłamał. Mógł przemawiać w imieniu ich wszystkich, bo do tego został właśnie wyznaczony. A spłatą wyświadczonych przysług zajmował się zwykle osobiście, nie po raz ostatni. - Jak widzisz, mnie nikt nie pytał o to co ja wolę. Niczym zmęczony posłaniec, który prawa do zmęczenia nie miał, ciągnął te swoje niedopowiedziane męczeństwo. Nikt nie pytał o to co woli, bo wszyscy dobrze wiedzieli co wybierał. Miał jednak tę sprytną przewagę, że perliczka w lokach nie wiedziała kim jest. - Czy teraz mnie widzisz?


szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#6
03.08.2025, 17:11  ✶  
Niewiele jest oszustw, których można się obawiać, gdy w kieszeni zamiast sykli nosi się żołędzie i ziarno. Czarownica nie zamykała też drzwi ani okien chaty — kimkolwiek jesteście, przychodźcie i rozgośćcie się. I wy, wróble rozdziobujące worki z jedzeniem, i wy, mchy zapychające rynny, i wy, wiatry hulające od ściany do ściany. Choćby i to znaczyło, że któregoś dnia miał wejść zbój, by gospodyni wypruć flaki — umarłaby, ale umarła całkiem bez żalu, bo w imię prób znalezienia się w harmonii z całym światem. Nie znaczyło to bynajmniej, że miała życzenie śmierci. Żyć lubiła — za to właśnie w dużej mierze, jak beztroski owo życie miało kształt.
Louvaina nie znała, więc nie miała powodów, aby okazać mu niechęć. Nie kupowała nigdy przeglądu sportowego, Proroka też od wielkiego dzwonu, bo ważniejsze rzeczy miała na głowie. Czasami na nudniejsze zimowe wieczory zdobywała sobie Żonglera, ale tam raczej o gwiazdkach sportu nie pisali; o szkodliwym promieniowaniu z linii wysokiego napięcia za to — jak najbardziej, i to były tematy, jakie miały realny wpływ na jej życie, nie jakieś byle piłkarzyki podrzucające sobie piłeczkę.
Nawet gdyby umiała czytać w myślach i odkryła za uśmiechem Lestrange’a posądzenie jej o brak piątej klepki, miałaby dla niego tylko protekcjonalne politowanie. Dlaczego — powiedz mi — tak mało wiesz? Choroba, na którą często cierpieli miastowi — nawet gdy ich postawić pośrodku dziewiczej puszczy, nie potrafili wyjść z miasta i patrzyli płasko po krajobrazach, jakby były co najwyżej wyjątkowo udanym muralem. Kompletny brak inicjatywy w stronę zgłębiania powszechnych sekretów przyrody, a co dopiero jej wymiaru metafizycznego.
I mimo że Helloise nie mogła wiedzieć, co dzieje się w głowie Louvaina, widziała przecież, że odrzucił jej zaproszenie do skorzystania z gościnności drzewa. To wystarczyło, aby wywieść o nim to i owo. Czy bał się stracić grunt pod nogami? Czemu nie ufał drzewom? Czarownica sama przesunęła się na zaproponowane mu wcześniej miejsce, świdrując nieznajomego spojrzeniem, którym próbowała wyłuskać coś prawdziwego z jego osoby. Wszystkie słowa, które wypowiedział do tej pory, zdawały się nie mieć żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, z której strony się im przyglądała, jawiły się albo łgarstwem, albo czczą gadką. Louvain nie dawał się schwytać i poznać — wymykał się jej zrozumieniu, jakby Hela próbowała łapać w palce dym znad świecy. Czuła, że błądzi w rozmowie po omacku. Nie była jeszcze pewna, czy ta bezowocna i bezsensowna zabawa nad płomieniem bardziej fascynuje ją, czy drażni.
Wyłącznie z tych uśmieszków raz zadziornych, raz płaskich i z tego, jak chytrze manewrował między zeznaniami — z tego potrafiła coś wywnioskować. Mianowicie, że ma do czynienia z cwanym kawałem chuja.
— Widać nie znasz go aż tak dobrze. — Gdy utwierdziła się w przekonaniu, że Śmierciożerca kłamie, wróciło w jej słowa i ruchy nieco spokojnej pewności, choć wciąż zachowywała rezerwę. — Nie jest rozsądnie postawić się na pozycji, z której nie możesz odmówić — zauważyła.
Dała mu chwilę na zastanowienie się, czy tylko odniosła się do jego własnych słów o nim, czy czyni aluzję do siebie. W międzyczasie przesiadła się na miotłę i leniwie spłynęła na ziemię przed czarodziejem — nie miało dla niej znaczenia, czy rozmawiają w koronach drzew, czy wśród traw przy ziemi. I tam, i tu czuła się równie komfortowo. Pokrzykiwanie zaś o takich sprawach w tę i we w tę — z ziemi ku sercu dębu, i z powrotem — nie było najmądrzejsze, biorąc pod uwagę, że jeszcze do niedawna po tych terenach krążyły mrowia wysłanników Ministerstwa strzegących wejścia do lasu.
Odkąd stanęła, to ona musiała podnosić głowę, aby patrzeć na niego. Od razu też brudne skarpetki przemokły jej od wilgotnej trawy i błota. Trudno.
— Nie ma żadnego długu wdzięczności za tamtą noc — zbyła obojętnie temat nagrody. Poprosił ją o pomoc Leviathan, a nie otwierała rachunku rodzinie; była w tej kwestii być może lojalna krwi, a może zwyczajnie uczciwa. Niezależnie od tego, jak układały się rodowe relacje, niezależnie od tego, co obecnie uważała za swój dom, na ziemi smoków urodziła się i wychowała. Potraktować rodzinę transakcyjnie zakrawało na zniewagę dla więzi nadanej Boskim wyrokiem. — Jest inny dług. Rachunek krzywd, nie zasług.
Złapała Louvaina za rękę i poprowadziła go ze sobą — łagodnie, ale stanowczo. To było zaproszenie, którego nie zamierzała pozwolić mu odrzucić. Nie chciał siadać wśród dębu — dobrze, lecz nie mogła odpuścić mu spojrzenia w paszczę Kniei. I to właśnie w stronę ściany lasu go pokierowała, na tyle blisko, na ile sama ważyła się podejść, wiedząc, że jest jeszcze bezpiecznie. Błądziła nerwowo oczami po rozciągającej się po horyzont czarnej gęstwinie, szukała między pozostającymi w odległości drzewami obcych demonów, które Śmierciożercy do niej wpuścili. Od przebywania w tym miejscu, które było do niedawna radosną ucieczką, teraz wszystko wewnątrz niej skręcało się, na gardle zaciskały widmowe ręce, obezwładniający strach naciskał na ucieczkę. Nie mogła mimo to powstrzymać się od przychodzenia tu.
— Zniszczyliście mój dom. Dwa razy, jeśli miałabym być drobiazgowa, ale chatę potrafię odnowić. — Zatrzymała się. Dalej nie było dobrze iść nie tylko dlatego, że groziło to zatrzymaniem przez ministerialnych funkcjonariuszy. — Spójrz. Tego nie odnowię sama. Każdy z was jest mi winien Knieję. — Wpiła palce w jego dłoń, odciskając paznokciami na skórze sine półksiężyce. Gotował się w niej tępy, głuchy gniew, który mimo że przyduszony, rezonował surowym nieprzejednaniem w wypowiedzianym oskarżeniu. — Z jakiegoś powodu chcesz równać ze mną rachunki. Wyrównaj ten. Co tam się stało? Jak to odwrócić? Powiedz mi. — Nie prosiła, ale i nie rozkazywała. To była oferta.
Czy teraz mnie widzisz?
Trudno widziało się jednak ludzi z tak bliska, więc puściła czarodzieja i cofnęła się o kilka kroków, aby porządnie zmierzyć go spojrzeniem, po czym zatrzymać je na jego oczach.
— Widzę. To, co mi pokazałeś, jest żałosne — stwierdziła sucho, bez pogardy, splatając ręce za plecami. — Zobaczyłam człowieka, który próbuje wysługiwać się imieniem innego mężczyzny. Człowieka odartego z własnej woli i praw. Niechętnego, by opuścić komfortowy grunt. — Zerknęła wymownie na drzewo, które zostawili za sobą. — A przede wszystkim łgarza. — Kąciki jej ust zadrgały ku górze, przełamując echem sympatycznego uśmiechu wcześniejszą zaciętość. — To jako jedyne daje nadzieję, że widzę źle... choć z drugiej strony trudno dawać wiarę słowu kłamcy.


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#7
03.08.2025, 22:10  ✶  

Kiedy żyło się nie mając do stracenia wiele więcej niż własne życie i przyjaźń kilku gdaczących dziewcząt, zgadywał, że żyło się o wiele swobodniej. Niewiele z tego co materialne trzymało ją przy ziemi, na pewno nic z tych rzeczy, których wymyślił człowiek dla samego siebie. Mogłoby się wydawać, że istniała tylko teoretycznie. Z dala od ludzi, z dala od zobowiązań, poza formalnymi spisami ksiąg i formularzy. Nawet jego kruk by do niej nie dotarł, jeśli osobiście nie przyprowadziłby go za skrzydło pod drewniane okiennice leśnej chatki. Choć i tak wolałby tego nie robić w obawie, że nawet tak kapryśne ptaszysko jak Pyskówka wolałaby spędzić resztę swoich dni pasiona polnym trzmielem, niż selektywnie dobieraną paszą z importu. Bo przecież każdy miał swoją cenę.

On zbyt mocno przywiązany do tego co doczesne. Zbyt skostniały we własnej postawie przez nierozerwalnej więzi z blichtrem. Tak wiele miał, że coraz bardziej rosła obawa, że może to wszystkie kiedyś stracić. Nie on jeden. Na wielkich działkach, postawione wielkie domy, otoczone jeszcze większym murem zieleni. Szeregiem ustawiona formacja Żywotników, bohatersko stojąca na straży tajemnic tego co bogacze skrywali w porcelanowych nocnikach. Dlatego tak ciężko było opuścić gardę choć na moment. W podłych czasach, jeszcze podlejszych niż on sam, wielu czarodziejów miało wiele powodów by go nienawidzić. Zaufać od tak? Z miejsca? Ledwo napotkanej osobie? Akurat. Okazja czyni złodzieje, naiwny głupcze. Nie ufał jej, nie ufał jej drzewom, nie ufał kurom. Tylko stabilny grunt był tym czego mógł być w zupełności pewien. Ale dlaczego tak irytowało ją to, że nie był taki jak ona tego oczekiwała? Czy denerwowało ją, że dziubiące nie raczą się żołędzi, bo taka była ich natura? No właśnie. Może ciężko było to zrozumieć, jednak nie w naturze każdej istoty była natura. Analogicznie. Nie oczekiwał, że wymieni korę dębu na benzoinę w bazie ambroksanu do jej kąpieli. Nie sugerował, żeby zamieniła mokre skarpety na wysoki koturn, chociaż dzięki takiemu mogłaby mówić do niego, tak jak traktowała. Z góry. Bo przecież każdy miał własną naturę.

Nie zamierzał sprzeczać się o to czy Rowle był bardziej mójszy, czy twójszy. To nie miało żadnego znaczenia, a lokata perliczka zrobiła się bardzo małostkowa. Nie miało to znaczenia czy mówił prawdę, czy nie, to był slogan. Hasło od którego chciał subtelnie zasygnalizować dzięki komu tutaj dotarł. Bo być może łuskowaty nie ułatwił mu zadania odnalezienie jej, to przyprowadził ją do nich. Louvainowi to już wystarczyło, żeby wiedzieć kto kolejny wpadł do tej siatki powiązań. Nie protestował, kiedy pociągnęła go za sobą. Miała prawdo do nagrody. Miała prawo do złości. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że przyznając się do mrocznych konotacji, zostanie za mroczne sprawki obarczony winą. Zdziwiłby się, gdyby ten kłopotliwy aspekt został przez nią ominięty. Nie zamierzał się nawet bronić. W milczeniu, jednak z trwogą na twarzy, ściągając przy tym brwi ku sobie, pozwalał ze zrozumieniem być żywiołem. Niech będzie burzą, przed którą nie zamyka okien. Wzburzoną falą, przed którą nie zanurkuje. Bo przecież każdy nosił w sobie złość.

Wodził wzrokiem, nawet ochoczo. Z zainteresowaniem większym niż się jej zaoferował, próbował dostrzec co takiego męczyło jej ukochany zagajnik. Szczerze, bez grama ironii i cienia kłamstwa, chciałby spojrzeć prosto w środek tego co okupowało magiczny Matecznik. Czymkolwiek była ta siła, która nawiedzała jej dom, chciał skosztować jej siły i sprawdzić, czy była tak silna jak kazano się mu jej obawiać. Jednak przeświadczenie zbudowane na własnych wspomnieniach, było wyłącznie niedobitkiem tego, czego Czarny Pan nie zdołał wchłonąć do kamienia. Moc ta, jeśli miała jakąkolwiek sprawczość była już w posiadaniu Voldemorta, a to tam? Mogło zabić jego, mogło zabić ją, ale świata zmienić już nie mogło. Więc w oczach Louvain było co najwyżej zaciśniętą piąstką odgrażającego się dziecka. - Winni Tobie? Knieję? Oh przepraszam najmocniej pani Jenkins. Bo jesteś nią prawda? Skoro rościsz sobie prawa do Kniei... Odezwał się w końcu, w podobnie oburzonym tonie. Chyba trochę się zagalopowała w swoim smutku po stracie, myśląc, że ktokolwiek odda jej Knieję, jakby należała się jej jak psu buda. A ponoć miała tylko jej służyć. W zupełnej sprzeczności tego jak miejsce to traktowało Ministerstwo, sądząc, że mają coś do powiedzenia w sprawie tego komu wolno, a komu nie wolno do Kniei. W końca chwycił ją za nadgarstek i odstawił bliżej niej, ruchem głowy zaznaczając, żeby sobie więcej już nie pozwalała. - Chcesz się wadzić? Proszę bardzo. Wyrównuj rachunki, ile pragniesz! Zawołał pobudzony narastającym napięciem. Mówiąc donośnym głosem, zrzucił z siebie kurtkę odsłaniając tors, szczeniackie bazgroły i czaszkę z wężem w ustach. Wyciągnął nawet z kieszeni spodni swoją różdżkę, żeby pomachać jej przed twarzą, a potem jak niechciany ogryzek jabłka odrzucił w bok, nie patrząc za nim ani na moment. W końcu jednak sięgnął po jej dłoń, nerwowym szarpnięciem przystawiając do lewej piersi. Tam gdzie powinno bić ciepło ludzkiego serca, był wyłącznie chłód. Nie taki który można było złapać jesiennym wieczorem na grzbiecie. Trupi chłód, martwe Zimno. - Nie boję się śmierci i nie przestraszysz mnie lichem z lasu. Bo to licho nie odpuszcza mnie na krok... Bardziej rozczarowany niż rozgniewany. Każdy tylko myślał, że to on najwięcej stracił na tej wojnie. Tylko strach albo gniew. Nikt nawet nie starał się spojrzeć na to szerzej. Żadne zło nie bierze się z próżni, wszystko miało swój początek, swoje źródło. A kiedy miał pewność, że poczuła to nienaturalne zimno na jego skórze, odpuścił z tonu, puścił jej rękę.

- W porządku, jesteś bystrzejsza, niż przypuszczałem. Skoro chcesz usłyszeć prawdę, oto ona... Odrzekł na wszystkie zarzuty rzucone w jego stronę. Przewrócił oczami, bo przyznawanie racji kobietą było prawie tak nieprzyjemne jak spanie we fotelu. Oczywiście w jego mniemaniu. Być może odrobinę nie doszacował tego jak domyśla może być. Zrobił krótką pauzę rozglądając się raz jeszcze dookoła, wciąż w obawie, że zbędą para uszu mogła się im przysłuchiwać. Westchnął jednak jak to miał w zwyczaju, kiedy nagle musiał zmieniać plany i być szczerym. - Mogę spalić krzewy, mogę cię skrzywdzić i mogę cię porwać. Ale nie mogę zabrać ci wolności. Nikt nie może i dobrze o tym wiesz. Już spokojniej, bez złych, a nawet zblazowanych min. Sugestywnie zaznaczając, że pomimo żalu i różnic jakie mogą ich dzielić, to wciąż jest ktoś z kim nie zgadzają się i kogo nie poważają o wiele bardziej, niż siebie. - A ja wiem, że nikt oprócz Ciebie nie zdoła uzdrowić tego lasu. Więc jeśli faktycznie chcesz odpowiedzi, będziemy musieli sobie wzajemnie pomóc.


Czarodziejska legenda
Wilderness is not a luxury but a necessity of the human spirit.
Czarodzieje dążą do zatarcia granicy pomiędzy jaźnią i resztą natury, wchodząc tym samym na wyższe poziomy świadomości. Część z nich korzysta do tego z grzybów, a część przeżywa głębokie poczucie spokoju i połączenia podczas religijnych obrzędów i rytuałów. Ostatecznie jednak ciężko opisać najgłębsze wewnętrzne doświadczenia i uznaje się, że każdy z czarodziejów odczuwa je na swój sposób. Zjawisko to nazywane jest eutierrią.

Eutierria
#8
05.08.2025, 11:34  ✶  
O czym milczy twoja knieja? O niczym.

Wiatr zawiał, zagrał na liściach tychże wiekowych dębów jak na instrumencie, a spomiędzy szumu udało wam się wymuskać jeszcze jeden dźwięk - przerażający, mrożący krew w żyłach ryk czegoś, co przebiegło nieopodal i zatrzymało gdzieś w gęstych krzewach otulających maleńką polanę w głębi lasu, którą Helloise znała dobrze, a Louvain wcale. Otuliła was mgła przynosząca ze sobą chłód, a ten chłód zdawał się napełniać was strachem. Czarodzieje nazywali istoty z Kniei różnie - niezależnie od tego jak chcieliście nazywać je wy - nie mieliście wątpliwości, że coś budzącego w was przerażenie obserwowało teraz każdy wasz krok i to były One.

Wiedziały, że tu jesteście. Obserwowały was. Nie słyszeliście kroków ani dźwięków czołgania zwiastujących to, aby istota oddaliła się od was. Na co czekała? Może nie była głodna...? A jednak Louvain to czuł - jej przeszywające na wskroś spojrzenie było skupione na nim. Chciała jego - jakiś przepyszny musiał być z niego teraz kąsek, kiedy pełen energii stał tutaj jak gdyby nigdy nic, nadstawiał szyję do ugryzienia...

Przerażenie narastało z każdą sekundą. Coraz mocniej rozumieliście, dlaczego Ministerstwo aż tak naciskało na to, aby nikt nieuprawniony się do Kniei nie wybierał. Bo już teraz czuliście, że ten strach z wami zostanie. Ten strach będzie się wam śnił, jeszcze przez kilka lub kilkanaście dni obdzierając was z ciepła, wspomnień, szczęścia. Cokolwiek tam było, nienawidziło kiedy byliście spokojni i szczęśliwi.

Chciało waszego bólu i krwi.

Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.


there is mystery unfolding
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#9
06.08.2025, 22:49  ✶  
Nie potrzebowała, żeby jej ufał. Próbowała jedynie zmusić go, aby przestał mącić jej w głowie: Leviathanem, wdzięcznością, śmierciożerczymi rachunkami. Nie miała o tym pojęcia, nie potrafiła i nie chciała poruszać się po gruncie kromlechowych intryg. Tu i teraz byli oni we dwoje, więc jakąkolwiek sprawę jej przynosił, chciała ten układ zawiązać między nimi, bez wplatania w niego niteczek prowadzących do innych osób i spraw, których Helloise nie potrafiłaby upilnować. Nie chciała uparcie zaakceptować tego, że wpadła w sieć, gdzie wszystko łączyło się ze wszystkim, i że nie jest wolnym uczynnym duszkiem spod lasu, który może pomagać lub nie — zależnie od swojego kaprysu. Bo nie była swobodnym duchem, kiedy Śmierciożerca widział ją przez Draconisa, a kwestią czasu było, nim spojrzy na nią przez cały ród.
Bo czy była faktycznie prawdziwie wolna, skoro od czasu do czasu w chwilach trzeźwej refleksji przechodziło jej przez myśl, czy rodzina nie straci aby wreszcie cierpliwości? Że czasami dla wygody i uniknięcia pretensji, robiła krok wstecz? Kiedyś potrafiła być wolna, tak samo jak potrafiła być prawdziwie wściekła — jak te burze, fale i żywioły. Do wolności i gniewu trzeba było jednak siły, a ona po swoim wielkim buncie wymieniła je na święty spokój. Gdy gniew przestał być potrzebny, uciszyła go opium, które wkrótce zjadło jej siłę. Nie zauważyła nawet tego, że już w niej zardzewiała: siedziała w głuszy z daleka od ludzi — nikt więc nie testował jej wolności, bo i rzadko ktoś tam zachodził. Mogła śmiało żyć w swoim urojeniu, że wciąż jest tą dziką energią, którą stać, aby postawić się ślepo komukolwiek.
Nie miała może damulkowej maniery w mówieniu ani koturnów (kto to widział leśną wróżkę w koturnach?), ale doskonale potrafiła po arystokratycznemu wysuwać rozszczenia. Była przyjazna i uczynna, gdy wszystko szło po jej myśli; natychmiast zmieniała oblicze, gdy wyrwało się jej z rąk zabawkę, na której jej zależało. Teraz gdy zabrali jej Knieję, próbowała zmusić wszystkich dookoła, żeby zadośćuczynili jej życzeniom i zrobili coś. Nie spuściła pokornie głowy i nie błagała Bogini w cichych modlitwach o łaskę, jak przystałoby na skromną służebnicę; była zbyt zajęta wskazywaniem winnych i odpowiedzialnych.
— Las nie należy do Jenkins. Nie należy do nikogo, dlatego należy się nam wszystkim.
Można było służyć i jednocześnie chcieć cieszyć się odcinaniem kuponów od potęgi swojego guru, Louvain powinien to akurat rozumieć.
Sama sprowokowała w nim swoimi słowami wybuch, a jednak gdy zaczął krzyczeć, w pierwszym odruchu spróbowała się od Lestrange’a odsunąć na bezpieczną odległość. Udzieliło się jej jego wzburzenie, początkowo patrzyła na jego poczynania niczym zwierzę na granicy ucieczki, później — gdy odrzucił kurtkę i różdżkę, i stało się jasne, że nie zamierza odwdzięczyć się jej atakiem — już tylko z pełną niespokojnego napięcia ciekawością. Nie wyrywała ręki, gdy zabrał ją i przystawił do swojej piersi. Ułożyła na nim dłoń po dobroci — były takie gesty, do których czuło się instynktownie respekt, a Helloise rzadko instynkt tłumiła. Potem na jej twarzy odcinsęło się zrozumienie. Westchnęła jakby całą sobą: opadły spięte ramiona, złagodniała harda złością twarz. Mimo że koniuszki palców miała zimne od snucia się po jesiennym chłodzie, to w jej nadgarstkach kłębiło się ciepłe życie — takie, jakie być powinno. Posmutniała, lecz gdy ten smutek rozlewał się w niebieskich oczach, one już skierowane były w las, nie na Louvaina.
— Myślisz, że tam też tak jest? — zapytała ze ściśniętym gardłem.
Nawet gdy ją puścił, nie odrywała ręki, jakby przymarzła do lodowatego serca i równolegle chłonęła lodowate tchnienie płynące ku nim z Kniei. Było w jego Zimnie coś obrzydliwego i bluźnierczego wobec projektu Bogini Matki, która nie takim uczyniła człowieka. Helloise zdarzyło się kłaść ręce na wampirach — to nie było to samo. W wampirach nie było życia jako takiego, były jak puste w środku ruchome laleczki obciągnięte skórą. Ciało Lestrange’a było pod jej palcami pełne i żywe, czuła, jak między żebrami tłucze się serce, jego oddech unosił pierś i spoczywającą na niej rękę — ale był Zimny. Wytrzebiony ze wszelkiego ciepła, które powinno być zszyte z ludzką istotą.
Mimo dyskomfortu i wszechogarniającego poczucia, że coś jest nie tak, czarownica nie potrafiła odsunąć się od upiornego Śmierciożercy. Słyszała o Zimnych, czytała w gazetach — wyjątkowo, bo zainteresowanie tematem było silniejsze niż pogarda dla mediów głównego nurtu. Domyślała się, że nie odnalazłaby tam jego imienia. Ani jego doświadczenia: a to mogło różnić się od mętnego obrazu wrzuconego do pisma dla głupiego ludu.
Nie do końca zarejestrowała kolejne słowa Louvaina — przeleciały jej w większości gdzieś mimo uszu, była zbyt zaabsorbowana Zimnem. Może to i lepiej: nie było bezpiecznie opowiadać wariatom takich rzeczy, jak nikt oprócz ciebie nie zdoła. Podsycało to tylko urojenia o własnej wyjątkowości, których Helloise akurat nie brakowało. Groził jej obok tego? Zignorowała to.
— Przecież nie dałam ci odmowy — mruknęła, gdy skończył mówić — ale nie wiem, czego potrzebujesz.
Wtem Knieja przypomniała o swoich demonach przenikliwym rykiem. Spłoszona Helloise błyskawicznie odskoczyła od Louvaina. Jej rozbiegane oczy krążyły trwożnie po lesie, gdzie w znajomych chaszczach poruszał się cień. Widziała go. Słyszała go. Ręce wciąż miała zimne, a lodowata mgła wyciągająca po nich szpony spomiędzy drzew przenikała do szpiku kości, wchodziła zimnem pod skórę i wyrywała resztki poczucia bezpieczeństwa. Nie byli sami. Byli obserwowani.
Czarownica pękła. Została w niej tylko panika. Patrząc to na Knieję, to na Lestrange’a, zrobiła kilka kroków w tył, po czym odwróciła się i puściła biegiem.
Porzuciła kosz żołędzi, minęła miotłę, za bardzo bojąc się przy niej zatrzymać. Biegła w najpierwotniejszym ludzkim odruchu ucieczki. Nie zastanawiała się nad tym, że miotła była szybsza niż chude nogi, które stworzono do majestatycznego kroczenia po leśnym królestwie, nie do panicznej ucieczki na przełaj przez ostre łąki i dzikie sady. Biegła. Czuła to za sobą: mroźny oddech na karku, widmo Zimna na rękach. Nie mogła się zatrzymać. Dawała się szarpać gałęziom próbującym wydrapać oczy i ciągnąć uciekające z warkocza pukle włosów, nie myślała o ostrych kamieniach raniących stopy.
Do chaty nie było aż tak daleko, ale Helloise była spacerowiczką bez formy, więc gdy dom na kurzej stopce zamajaczył między skarlałymi dzikimi drzewkami, ona słaniała się już na nogach. Kuło ją w płucach, z trudem łapała oddech. Przemierzyła w ostatnim zrywie podwórze, które wciąż najeżone było zębami potłuczonych w czasie spalonej nocy szyb i nadpalonych drewnianych szczapek. W szale minęła kręcące się niespokojnie kurczaki, paranoicznie dopatrując się w ich wyłupiastych oczkach demonów.
Chata była w górze, drabina zwinięta. Czarownica spróbowała stopą wybić w ziemi rytm, który sprowadzał domek w dół. Nogi za bardzo trzęsły się pod nią, aby wykonać nawet ten prosty znany gest.
— Wpuść mnie. Proszę — błagała własny dom, który nagle okazał się wrogo nieosiągalny.
Uklękła niezdarnie i załomotała pięścią. Nóżka chaty ugięła się posłusznie, a Helloise z ulgą wpadła do środka, wprost do kuchni. Wsparła się o blat, dysząc ciężko. Była zgrzana — zostawiła chłód za sobą. Każdy oddech płonął w zdartym od łykania zimnego powietrza gardle, zadrapania i skaleczenia piekły, spod ubrania parowało gorąco szumiącej po panicznej ucieczce krwi. Położyła rękę na sercu: było takie, jakie powinno być. Oszalałe i ciepłe.


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#10
10.08.2025, 01:05  ✶  

Jeśli wkroczysz między sępy, dziel jak one trupie strzępy.


A jeśli Helloise nie chciała wpadać im pod dzioby, unikać łapczywych ślepi, nie powinna wychodzić nocą naprzeciw ogniu. Bo wystarczyło, że dostrzegł ją raz. Nie musieli ze sobą rozmawiać, nie musieli wymienić nawet drobnego spojrzenia. Bo tak się już sprawy miały w tej trupiej partyzantce. Należało łapać wszystkie momenty i na ich podstawie stwarzać możliwie jak najwięcej okazji. I szczerze powiedziawszy Rowle był w liście wymijający tak bardzo jak tylko mógł, nie dając żadnej odpowiedzi, a fragment o kurzej chatce potraktował jak drwiny. Więc nadużycie jego postaci i wplątanie go w ten śmierciozerczy mezalians było jak najbardziej na miejscu. Delikatna złośliwość za jego celowe utrudnianie w namierzeniu Gospodyni. Oczywistym, że nie przyznał jej od początku tego, że jej kompan krył ją przed zwierzchnikiem, bo Draconis tylko by na tym zyskał. No i kim on mieniłby się w jej oczach mówiąc, że odnalazł ją pomimo tego, że komuś jej bliskiemu bardzo zależało na tym, aby tak się nie stało.

Ale zależało mu na czymś więcej niż na wpisanie na listę kontaktów kolejnego, przydatnego wyrobnika. Gdyby tylko tego chciał, wymusiłby posłuszeństwo na młodszym Rowlu i wysłałby go jeszcze raz do swojej ażurowej panienki z rozkazem na głowie. Jednak ubzdurał sobie, że będzie inny, niż stara gwardia i nie będzie wysługiwał się wiecznie nieswoimi rękoma. Że sam przekona tych, których potrzebował do sprawy, by i oni znaleźli swój cel w tym co uważał za najważniejszy porządek świata. Że dopiero kiedy wystawi się na próbę i spojrzy na wojnę z perspektywy tych wszystkich których pragnął zaciągnąć stanie się kompletny w tym wszystkim. Bo wierzyć w coś to jedno, ale sprawić, żeby inni dostrzegli w tym odbicie tego co uważali za prawdę i postanowili dołożyć swoją cegłę, to zupełnie coś innego. Nie był też krystalicznym apologetom, tam gdzie warunki na to pozwalały używał przemocy i gróźb, a raczej tam, gdzie empiria dostarczała najwięcej ekscytacji. I w nosie miał z jakiego rodu była, czy tatko bardzo złości się, że niedopełnia powinności panienki z własnym herbem. I nawet jeśli za czyimś pośrednictwem, nie uznawał jej za jakąś subpersonę, wibrowała we własnym otoczeniu. Być może nieco zdziczałą, lekko odklejoną, ale samodzielną, żyjącej we własnej stratosferze na własnych zasadach i warunkach.

Ale poznać mógł ją dopiero kiedy emocje wezmą górę. Przez moment odsłoniła się, przynajmniej w jego percepcji. Była sobą, była zgodna z własną naturą. I tylko parszywy cynik jego pokroju widział w tym okazje, by wyprowadzić ją z równowagi. Tak by grzeczność odstawiła na bok i przyznała się w oskarżających słowach co najbardziej ją dotyka, co najbardziej jej zależy. Nie znał jej, ona nie znała jego, ale właśnie się czegoś o sobie dowiedzieli. Nie będzie kłamał, że miał w planie te rozbrajającą szczerość. Całe lato ukrywał jak tylko mógł swoje wynaturzenie, a teraz w jednej chwili przyznał się do najcięższych win na sumieniu. Przyznał się jakby butelkowa zieleń jej sukni była adwokacką togą, stojącą w obronie lasu, polany i wszystkiego co święte na tej ziemi. I jedyne co poczuł to ulgę. Nie wstyd, nie kujące zażenowanie ani dobijającą słabość. Spokój. A może tylko jego złudny okruch. Nie miało to teraz większego znaczenia.

- Ty m-mi powiedz... - przerwał nieskontrolowanym westchnięciem. Zdążył już zapomnieć jakie to uczucie. Ciepło ludzkiego ciała. Tak oczywiste, tak trywialne, a jednak przez niego zapomniane. Nie spodziewał się, że aż tak mogło mu tego brakować. Najzwyklejszy dotyk, być może odrobinę rozgrzanej dłoni od pracy rękoma. Ogrzewał się od jej dotyku, promienie słońca, które leczą. Zamknął oczy mimowolnie, oddychał głośno i głęboko, a powietrze świszczało w jego płucach. Jakby dziki zwierz, który po raz pierwszy odkrył, że ludzka dłoń nie tylko karci i odpędza, ale karmi i łagodzi instynkt. Moment wytchnienia od własnej energii, tego co powinno dawać mu siłę, tego co zamiary przemienia na czyny. Dopiero kiedy wspomnienia o zwyczajności powróciły, przeszły od piersi przez obojczyk i szyję, na ramiona w górę na czubek głowy i w dół po kręgosłupie zrozumiał jak bardzo jest chory. Że nawet próbując skłamać, że nie ma własnej woli, tak naprawdę był szczery jak rzadko. Nie miał wybory, nie miał własnej ścieżki. Odkąd stał się tym bluźnierczym tworem niestworzonego mariażu Limba ze światem żywych, mógł jedynie wypełniać obowiązki. Bo zginie jeśli odwróci się od mistrza. Nikt inny nie zdoła zatrzymać tykającego nad jego Zimną duszą zegarka odliczającego czas do Samhain. Tak jak powiedziała mu inna Gospodyni, z tego drugiego, mniej gościnnego lasu.

On też już zamilkł i nie mówił nic więcej. Jakby najdrobniejsze słowo miało przerwać ten kojący moment. Jednak był to tylko moment. Bo to przeklęte Zimno nie dało się uciszyć. W końcu i jej palce stały się zimne jak on, a wszystko na nowo przybrało te same chłodne barwy. I ujrzał się w tej niezręcznej pozie. Z odkrytym torsem, całkiem otwarty przed nią ze swoimi zmartwieniami, wewnętrznie krwawiąc jak harakiri. Nie mógł sobie pozwolić na słabości, nie było go na to stać. Nie musiał jednak reagować intuicyjnie reagować wycofaniem, bo kompletnie coś innego przykuło ich uwagę. Niemalże jednocześnie zorientowali się, że nie są już sami pod koroną dębu, na leśnej ściółce. Chociaż być może ona odrobinę wcześniej wyczuła ten otulający ich chłód. Los musiał mieć z niego tyle nieposkromionej radości, że ze śmiechu poopuszczały zwieracze. Bo zimny prysznic moczu, który miał mu do zaoferowania zgasił wszystkie jego płomienne oświadczenia sprzed kilku chwil. Może i nie bał się końca istnienia, bo widział na własne oczy jak wygląda koniec każdej duszy. Śmierci za to bał się jak każda żyjąca istota z instynktem. Zagrożenie, którego nigdy wcześniej nie odczuwał. Coś ukrywającego się cieniach liści, coś potwornego i śmiertelnego zaglądało do jego wnętrza. Chciało coś więcej, niż tylko krzywdy, chciało wydrzeć z niego to co miał ukryte w środku. Czuł to bardzo wyraźnie. Zbyt wyraźnie.

Helloise miała lepsze instynkty, niż on, bo zrobiła w pierwszym odruchu to co było najmądrzejsze. On najpierw wychylił się do przodu, jakby chcąc zasłonić Gospodynię własnym, odsłoniętym ramieniem. Bo czuł, że to co po nich wyciągało mgliste łapska przyszło po niego, a nie po nią. Że winien jej jest chronić własnym głupim łbem, za ten moment człowieczeństwa, którym go obdarowała. Bo tam gdzieś pomiędzy milczącym odgadywaniem, a szczerym gestem, czuł że miała garść zrozumienia do tego jaką drogę przyszło mu przejść i o czym jego oczom było zabronione opowiadać światu. Otrzeźwienie przyszło dopiero, jak poczuł uciekający za nim pęd wiatru. Nie zamierzał niczemu oddawać ani kropli krwi, ani grama bólu. Pora była uciekać. Nogi miały biec, ale ręce mogły się w ostateczności jeszcze bronić. Chwycił za kieszeń gdzie miała być różdżka i w tym samym momencie przypomniał sobie jak przecież nie dalej jak kilka minut temu odrzucił ją na ziemie. Zapewne kolejna salwa śmiechu rozległa się na trybunach oglądających jego fortunę losu. Schylił się, żeby ją podnieść. Za to całkowicie olał swoją kurtkę jak i miotłę. Czym prędzej pognał śladami Helloise, bo co innego miał zrobić? Ona najlepiej znała ten las i wiedziała, dokąd zbiec, żeby uciec od zagrożenia. Na szczęście był nieco bardziej zwinny i dogonił ją w kilkunastu następnych metrach ucieczki. Tylko raz spojrzał się za siebie, bo na więcej nie pozwoliły mu już twarde gałęzie i wysokie trawy. Nie przejmował się tym, że dzika roślinność rani jego skórę i nacina niczym nieosłonięty tors. Myślał tylko o tym, żeby nie dać zajrzeć temu czemuś sobie do środka. Wbiegł za nią na podwórko i zrozumiał, że Levi wcale nie żartował sobie z niego, a domek na kurzej łapie naprawdę istniał. Zdążył wyrzucić tylko ledwo słyszalne pod nosem “co do kurwy”. Podbiegł do schronienia bliżej, a pod ciężkimi butami trzeszczało szkło, pozbijane resztki wszystkich śmieci z okolicy. Nawet nie przyglądał się uważnie całemu wystrojowi, które dodawało wcale nie mniej dziwactwa i szaleństwa do scenerii jej domostwa. I jak niby mają teraz wejść do środka, na górę? A ona jeszcze co robi? Tańczy do cholery? Rozejrzał się jeszcze za nimi z różdżką wycelowaną w miejsce skąd przybiegli. Jakby miało to jakoś ich ochronić, mimo wszystko bez walki i tak by się nie poddał. Już miał krzyczeć na nią, z bluzgiem popędzić, albo wrzasnąć cokolwiek co da mu jakieś odpowiedzi na to co się teraz działo. Ale kurza nóżka uchyliła się dając możliwość wejścia do środka.

Wbiegł zaraz po niej, trzaskając za sobą głośno drzwiami. Momentalnie przylgnął do nich plecami z zamiarem blokowania wejścia wszystkiemu co chciałoby się wedrzeć do środka. Co było ruchem o wielkiej wierze, bo cały domek nie wyglądał jak najpotężniejsza forteca. Nietrudno było się tutaj doliczyć desek, które nadawały się już do wymiany. Okiennice też raczej, jeśli chroniły to tylko przed lekkim wiatrem i przed deszczem. Przywarł do drzwi, odchylając głowę do tyłu i przyciskając zaciśniętą w obu rękach różdżkę, zaklinał pod nosem, że już nigdy w życiu, nigdy i przenigdy nie odrzuci własnej różdżki w tak głupi sposób. Potem nogi zaczęły drżeć też pod nim. Zjechał sztywnymi plecami do podłogi, łapczywie chwytając w płuca każdy możliwy oddech. - To, tam, tak, e-e-e... - bełkotał niezrozumiale, chcąc coś powiedzieć, ale przerażone myśli uciekały, nie dając się złapać. Złapał się za drżącą grdykę, czując jak puls rozrywa mu tętnice w szyi. Ręce też mu drżały, tak że nie dałby rady rzucić żadnego zaklęcia. - To coś... Nie było tego tam gdzie byliśmy. Ono chciało mnie. Od środka. Wyrzucił z siebie, być może do niej, być może żeby utrwalić w przekonaniu sam siebie. Że to co czuł wcale mu się nie wydawało, że nie opętał go tak przeraźliwy strach bez powodu. Być może to co powiedział w całej jego zuchwałości sprowokowało licho do utarcia mu nosa. Nie było przypadków, tylko wskazówki. Był kłamcą, ale nawet jeśli bardzo by tego chciał to nie potrafił ukryć przerażonego spojrzenia, które błądziło po pomieszczeniu, a on siedząc na podłodze pod drzwiami, czuł się jakby ledwo uszedł z życiem, nawet nie widząc co takiego chciało dobrać się do jego energii. - Masz coś mocniejszego? Zszargane nerwy najlepiej leczyło się alkoholem, racja?


« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Eutierria (243), Louvain Lestrange (7486), Helloise (6196)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa