• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ministerstwo magii v
1 2 3 Dalej »
[11.09.1972] Ankietowani są zgodni: nie ma nic gorszego niż poniedziałek po pożarach

[11.09.1972] Ankietowani są zgodni: nie ma nic gorszego niż poniedziałek po pożarach
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
22.07.2025, 22:43  ✶  
Dzień taki jak dziś jest dobrym dniem do założenia golfu.
Nie pomyślała nigdy Lorien Mulciber. Ale z samego rana stojąc przed szafą w swoim pokoju w Mulciber Manor, z przerażeniem odkryła, że piętnasto- czy szesnastoletnia Lorien Crouch miała odmienne zdanie. Pamiętała z jakim zamiłowaniem nosiła za duże swetry do wysoce niestosownych szkolnych spódniczek, Przez jakieś trzy miesiące! I najwyraźniej pokłosie tej fascynacji spoczywało od lat nietknięte w Yorkshire. Przyłożyła do siebie jedną z sukienek - na Merlina, nie pamiętała, że były aż tak krótkie.

Spojrzała na zegarek, a potem na liliowy golf, który leżał na łóżku. Na golfie zaś leżał kot, wyjątkowo z siebie zadowolony, ukokoszony pan i władca golfów. Było wcześnie - na tyle wcześnie, żeby się przebrać w zapasowy komplet szat sędziowskich, który trzymała w pracy; ale nie na tyle żeby lecieć do Little Hangleton albo szukać czegoś w domu rodziców. Mogłaby też pożyczyć coś od Seliny.. Nie. Ten pomysł umarł zanim się na dobre wykształcił w jej głowie. Mogłaby też iść w ubraniach, które miała na sobie ósmego, ale te z kolei dalej cuchnęły popiołem i ogniem. Ponoć żadne zaklęcia czyszczące sobie z tym cholerstwem nie radziły.
Zrezygnowana przegoniła kota na moment, wciągając przez głowę golf. Pachniał… hm. Wrzosami. To na pewno. Ale też jej starymi perfumami i czymś jeszcze. Pociągnęła mocniej nosem. Jakby… psem? Może Greybackiem?
Z zamyślenia wyrwało ją oburzone miauknięcie, więc wzięła kota na ręce. Podrapała go w ulubionym miejscu za uchem. Wszystko to co kot lubił najbardziej, bo komu jak nie kotu należała się teraz odrobina miłości?
- Obiecaj, że nie będziesz polować na ptaszki przy poidełku.- Mruknęła całując kocią główkę, a kot jak to kot - albo nie zrozumiał po angielsku, albo udał że nie rozumie, jak na porządnego francuskiego kota przystało. Więc tylko łypnął na Panią ślepiem, pozwalając się odłożyć z powrotem na łóżko.

Przedostanie się do Ministerstwa nie było aż tak problematyczne jak zakładała. Wszyscy zdawali się zbyt pochłonięci swoimi sprawami, żeby zwracać uwagę na Lorien, która opierając się o drewnianą laseczkę, tuptała korytarzem na II piętrze. Nic dziwnego. Nie minął nawet tydzień od koszmarów tego co określano mianem Spalonej Nocy. Pokręciła zrezygnowana głową. Pieprzeni terroryści.
- Pani… Pani Mulciber?
Była już praktycznie pod drzwiami własnego gabinetu, kiedy lekko roztrzęsiony głos wyrwał ją z rozmyślań. Zatrzymała się tylko po to, żeby zmierzyć jednego z ulubionych Robertowych stażystów - jak dzieciak miał na imię? Henry? Harry? - dość surowym spojrzeniem. A przynajmniej tyle ile była w stanie, bo obładowali  go prawdziwą stertą dokumentów, zupełnie jak ministerialnego muła. Dookoła głowy chłopaczka latał tabun samolocików z kolorowych karteczek samoprzylepnych. Dzieciak wyjrzał zza swojej papierowej wieży z przestrachem, ze wszystkich sił starając się nie patrzeć na jej jakże gustowny golf. Dobrze. Przynajmniej miał odrobinę instynktu samozachowawczego.
- Mam.. Pocztę. I akta. Kazali przekazać.
Nie odezwała się. Zamiast tego przepuściła Harry’ego w drzwiach. Z bliska wyglądał jakby nie spał od kilku dni, a sądząc po głosie wcale nie chciał tu dzisiaj być. Nic zresztą dziwnego. Podeszła za nim do biurka, natychmiast o wiele bardziej zainteresowana dokumentacją Koroleva, która spoczęła na blacie obok prywatnych listów i jakieś… paczki. Okej. Nie miała czasu się nią teraz zajmować. Odłożyła ją na bok, praktycznie od razu zapominając o przesyłce. Cokolwiek to było musiało trochę zaczekać.

Harry już praktycznie odetchnął z ulgą. Już się grzecznie pożegnał, już był jedną nogą poza gabinetem baby, która go przerażała nie mniej niż ci ludzie w maskach i pelerynach, którzy wypełzli na ulicę w piątek. Wolność była tuż tuż. Ale nim szczęśliwy zdołał opuścić pokój, Lorien podniosła głowę znad biurka.
- Ach, Harry. Mam dla ciebie bojowe zadanie.- Odezwała się tonem tak słodkim jak herbaciany ulepek, który pił sędzia Rowle. Wyprostował się, nie wiedząc do końca gdzie podziać wzrok. Na wprost miał Mulciber, uśmiechającą się do niego z tym fałszywym politowaniem. Po prawej makietę Azkabanu i wyjątkowo rozdrażnionych mieszkańców, z których dwójka uderzała łapkami o szybę, ewidentnie próbując się wydostać. Miał przeczucie, że wcale nie chciały się do niego przytulić, a co najwyżej przyssać się jak pijawki albo co gorszego! Więc uparcie patrzył w podłogę. Ale co mogło pójść nie tak? Przecież to nie mogło być nic strasznego. Na pewno sobie poradzi.
- S-słucham.- Starał się nie trząść. Szkoda, że mu tu nie wychodziło za dobrze.
- Bądź tak miły i poproś do mnie pana Moody’ego.
Co.
Zamarł, licząc, że się przesłyszał. Za jakie grzechy. Czy ona wiedziała co się działo aktualnie w biurze aurorów? Przecież oni go tam zjedzą! Jak nic. Przeżują, a potem wezmą i wyplują! To będzie jego koniec.
- Proszę Pani, ale jestem pewien, że pan Alastor…
- Och nie.- Przerwała mu natychmiast. Wróciła do leniwego przewracania kartek w teczce, aktualnie już kompletnie znudzona spanikowanym dzieciakiem. Tylko na jej twarzy błąkał się ten przerażający półuśmieszek, jakby doskonale wiedziała co robi.- Poproś do mnie Aarona Moody’ego.- Uniosła lekko brwi jakby chciała zapytać czy to wielki problem dla wielmożnego pana praktykanta, ale ostatecznie machnęła tylko ręką.- Możesz już iść.

No i poszedł nieszczęsny Harry prosto w paszczę lwa, wysłany na pewną śmierć.
A przynajmniej tak się czuł nerwowo zaglądając do pogrążonego w nie mniejszym chaosie co reszta Ministerstwa, Biura Aurorów, święcie przekonany, że żywcem stamtąd już nie wyjdzie.
Karma police
"Bijące serce Zakonu" – cytat by Woody Tarpaulin (czyli twój stary najebany gada z kolegą o tym, jak był zomowcem i pałował księży na ulicach)
Myślisz sobie, "ale skurwysyn", i masz w sumie rację. Szczupły, zawsze schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku o jasnobrązowych włosach. Niby chudy, ale jednak byk. Jak na kogoś raczej średniego wzrostu (mierzy dokładnie 1,78 m), podejrzanie mocno lubi patrzeć z góry na przestępców, których przetrzymuje w swojej sali przesłuchań. Wygląda na starszego, aniżeli jest w rzeczywistości: na jego twarzy zaczynają już rysować się zmarszczki, a pod zmęczonymi, ciemnozielonymi oczyma, widać cienie od niewyspania. Nie jest kimś, kto przesadnie dba o swój wygląd, a jednak, przepisowy mundur aurora zawsze ma idealnie wyprasowany, kołnierzyk koszuli stoi sztywno, a buty – wydają się być świeżo pastowane. Wyważenie Aarona wynika z wtłoczonego przez lata służby aurorskiego rygoru, zaś wojskowa elegancja – z przekonania o potrzebie zachowywania wewnętrznej dyscypliny bez względu na okoliczności. Przynajmniej w godzinach pracy jest elegancki, bo po cywilnemu ubiera zwykle stare łachy robocze, w których jest mu najwygodniej. Widać po nim, że pracuje manualnie, ręce ma bowiem szorstkie, z widocznymi odciskami. Jego ruchy cechuje precyzja i pewność siebie. Na co dzień pachnie wodą po goleniu (od lat tą samą), roztaczając wokół siebie mdłą woń najtańszej kawy z ministerialnego automatu, zmieszaną z dymem papierosowym. Na prawej ręce ma dwa tatuaże, które zwykle chowa jednak pod zaklęciami maskującymi.

Aaron Moody
#2
08.08.2025, 16:31  ✶  
Aaron Moody nie mógł powstrzymać "a nie mówiłem", które samo cisnęło się na usta, gdy patrzył na panujący wokół chaos.
A nie mówiłem, że trzeba sprawić, żeby się nas bali. Poczuli się bezkarni, a po Beltane, winę za tę bezkarność ponosimy my, i nasza bezczynność.
A nie mówiłem, że trzeba ich wszystkich wyłapać i zesłać bez procesu do Azkabanu. A jak nie da rady, żeby ich złapać, trzeba strzelać, żeby zabić.
A nie mówiłem, że tak będzie. A nie mówiłem, że będzie jeszcze gorzej.

A jednak nie znajdował w swoim "a nie mówiłem" żadnej satysfakcji, woląc pogrążyć się w pracy, zamiast ględzić po próżnicy. "A nie mówiłem" wybrzmiewało jednak w sposobie, w jaki trzaskał drzwiami Biura Aurorów. W tym, jak rzucał dokumenty na biurko. W zgrzytliwym warknięciu rzuconym w stronę praktykanta, który przerwał mu rozmowę z Crickerlym, gdy ten na prędką rękę zdawał mu relację z odwiedzonego wcześniej tego ranka miejsca zbrodni. Dzień, jak kurwa, co dzień, tylko że jedną z ofiar był młody auror, który dopiero co skończył kursy, więc ktoś będzie musiał powiedzieć jego matce, że zamiast syna, do domu wróci medal za odwagę. Moody przejechał ręką po twarzy. Nie patrzył w stronę biurka własnego syna – w stronę biurka Alastora – ale był boleśnie świadomy, że stoi blisko. "A nie mówiłem."

– Ja... Przysyła mnie... Jaśnie szanowana pani sędzia... Lorien Mulciber.

Wystarczyło, by Moody obrzucił go morderczym spojrzeniem, aby zaciął się znowu. Wbrew oczekiwaniom Harry'ego, auror podniósł się jednak zza biurka, poprawiając odznakę noszoną na pasku przy spodniach. Wcisnął mu w dłoń listę kolejnych akt, po które praktykant musiał udać się do archiwum.

– Pogadam potem z Harper – rzucił na odchodne Crickerly'emu, nakładając marynarkę. Wziął pod pachę notes ze swoimi notatkami, po czym bez słowa wyminął praktykanta, zdążając w stronę biura Lorien Mulciber.

Harry'emu nie pozostało nic innego, jak podążyć za nim.

Moody przysiadł wczoraj nad sprawą. Sytuacja była rozwojowa, ale potrzebowali sprawdzić jeszcze parę rzeczy. Już wcześniej prosił, aby dotarczono kilka teczek do biura sędzi, ale to było wczoraj rano, kiedy nikogo nie było w siedzibie Wizengamotu, a sama zainteresowana wciąż przebywała w szpitalu. Pieprzony Korolev. Aaron wiedział, że ścigali nie tylko Śmierciożerców, bezpośrednio odpowiedzialnych za pożary. Ścigali naśladowców. Ścigali wszystkich tych, którzy chcieli wykorzystać zamęt dla własnych korzyści, podpalając, grabiąc i mordując. Ścigali tak wielu, ale ślady pozostawione w popiele rozwiewał wiatr. Zadeptywały je rodziny, poszukujące ciał poległych bliskich – nie sądził, aby jednego dnia zgłoszono kiedykolwiek tak wiele zaginięć, a wciąż napływały kolejne – poszukujące niespalonych pozostałości życia, ratujących resztki potraconych w ogniu majątków. Brygadziści, zgrupowani w ekipy ratunkowe. Magomedycy. Grabarze. Bezdomni, szukający schronienia. Błakające się po ulicach zwierzęta. Złodzieje. Złoczyńcy.

Dzieciak wyglądał tak, jakby wahał się, czy zostać kilka kroków za nim, czy wysunąć się naprzód, i zaimponować sędzi, że mimo zamieszania, zdołał jej sprowadzić, kogo trzeba. Wyraźnie chciał pochwalić się wykonanym zadaniem, i zaanonsować Moody'ego, jak gdyby ten był co najmniej Ministrą Magii. Jak gdyby był jednym z tych zadufanych w sobie bufonów na wysokich stołkach. Jednym z tych, którzy oczekiwali, że od razu rozpoznasz ich twarz, śmiejącą się z okładek gazet, trwając w przekonaniu, że samym tylko istnieniem zasłużyli na to, aby kłaniano się im w pas. Aaron rozpoznawał ich po konkretnych odcieniach beżu, jaki nosił satynowany papier, z którego wykonane były ich wizytówki opatrzone herbowym znakiem wodnym. Nadrukowane na nich czystokrwiste nazwiska zapisane były czcionką tak wymyślną, że nie dało się nic przeczytać. Aaron poznawał ich po pretensjonalnej gadce, wiecznym politykowaniu i wkurwiającym sposobie, w jaki się śmiali. Poznawał ich po modnym ostatnio kroju marynarek od Rosierów. Szyto je tak, aby ukryć rosnący brzuszek, kabzę nabijaną nieróbstwem i uczciwą pracą podatników, którzy dzieciom odejmowali od ust, karmiąc ze swych pensji skorumpowane struktury rządu. Kolejnego rządu obiecującego zmiany, które nie miały nigdy nadejść.

Aaron nie był jednym z nich.

Przypominał wywołane w sepii zdjęcie, ze swymi włosami w brudnym odcieniu pyłu, pokrywającego londyńskie ulice, z wysoko sklepionymi kośćmi policzkowymi, których kanciastość przywodziła na myśl wykładającą je kostkę brukową. Wyglądał na człowieka, który wie, kim jest, wie, skąd pochodzi. Nosił na barkach zmęczenie metropolii, która wydała go na świat, a jednak zawsze trzymał głowę prosto, śmiało patrząc przed siebie. Cera jego swym szaroburym kolorytem przypominała rozkopane podwórza przy szpalerze szeregowych domów na szaroburych przedmieściach, po których biegały szarobure psy. Niebo nad miastem, zasnute chmurami i smogiem, niczym nie różniło się od jego chmurnego oblicza. Urodził się pod tym niebem, wiedział, że przyjdzie mu umrzeć pod tym niebem, a jednak twardo stąpał po ziemi. Do bólu przyziemny, tak najpełniej można by go było opisać. Budził skojarzenia z portretami bohaterów wojennych, z zaciętą twarzą, poznaczoną zmarszczkami zmartwień, które zdawały się przydawać mu szlachetności, jak gdyby wiek lepiej niż cokolwiek innego zaświadczyć mógł o jego kompetencjach. Nawet nijaki mundur aurora leżał na Aaronie Moodym jak ulał, nudny niemalże w swej nieskazitelności. Nie sposób było określić, gdzie zaczyna się mężczyzna, gdzie kończy auror.

– Pukać nie musisz mnie uczyć – rzucił w stronę dzieciaka. No naprawdę, brakowało jeszcze, żeby chodził za nim do kibla, i dupę mu podcierał. – Przygotuj lepiej tamte akta, o które prosiłem, i pilnuj, żeby nikt nie przeszkadzał. – Na końcu języka czaiła mu się ojcowska niemal w swej trosce sugestia, żeby zaprotokołował zawartość nocnika swojego szefa, skoro tak mu zależy na awansie, ale stwierdził, że szkoda strzępić gęby nadaremnie. Jeszcze młody wziąłby porady Moody'ego na poważnie, i wyszlifowałby przełożonemu jego sędziowski młoteczek. Nic się to młode, kurwa, na żartach nie znało. A ludzie gadali, że to z Moody'ego niby gbur, że nie poznałby się, że ktoś ma poczucie humoru, nawet wtedy, gdyby miał go sprofilować na podstawie zebranego materiału dowodowego.

– Pani Mulciber – odezwał się Moody, wkraczając do środka, gdy tylko zza drzwi dobiegło stosowne zaproszenie. Czujne oczy Aarona przesunęły się po znajomym wnętrzu: przez spoczywający na stole stos akt, zawieszony na ścianie portret, aż po makietę twierdzy Azkaban, na której murach baraszkowały miniaturowe dementorki. Nie krył się z tym. Nie było jednak w jego ruchach nerwowości, raczej pewna wyuczoność – potrzeba kontrolowania otoczenia – widoczna także w sposobie, w jaki wymówił nazwisko Mulciber, zamiast mimowolnie cisnącego się na usta Crouch. Wreszcie zatrzymał wzrok na zasiadłej za biurkiem sędzi. Przywitał ją skinieniem głowy.
– Pomyślałem, że przyślę coś miłego do przeczytania. Widzę, że nie przynieśli jeszcze wszystkiego, ale kazałem nam nie przeszkadzać – skomentował, zatrzymawszy się na wejściu z ręką na klamce. Brodą pokazał w stronę cicho zamkniętych drzwi, sugerując, że mówi o bandzie młodocianych praktykantów, którzy nic tylko pałętali się wszystkim pod nogami. A tak konkretnie o Harrym, bo takie albo podobne imię nosił na plakietce dzieciak, który jąkając się, przekazał mu wiadomość od sędzi. Błazen w roli nadwornego szambelana, a strażników w Pałacu dalej brak, pomyślał, podsumowując braki w zabezpieczeniach siedziby zarządu Wizengamotu. Pałac... Mówili tak czasem potocznie na gabineta sędziów, położone w tym samym poziomie, co Biuro Aurorów i Brygady, w odróżnieniu od sal rozpraw, znajdujące się głęboko w podziemiach. Tamte nazywali po prostu Lochem. Sale Wizengamotu, gdzie w powietrzu wisiały wyroki, przypominały bowiem połączenie pałacowej sali tronowej z mrocznym lochem – monumentalnym, zimnym i wyniosłym. Aaron lubił to miejsce. Lubił, jak głosy odbijały się od grubych ścian obłożonych ciemnym kamieniem, lubił tajemną geometrię tego miejsca: wiele myśli włożono w projektowanie sali sądowych, aby architektonicznie zapewnić pomieszczeniom jak najlepszą akustykę. Jeżeli wiedziało się, w którym miejscu stanąć, można było podsłuchać powierzony komuś na ucho szept. Trudno powiedzieć, jak wiele z tego było magią, a jak wiele – matematyką.

– Dobrze wiedzieć panią w jednym kawałku. – Kącik ust drgnął Aaronowi lekko, a chociaż w głosie dało się słyszeć zmęczenie, widoczne także w cieniach pod oczami, brzmiał szczerze. Patrzył przy tym wprost w twarz Lorien, studiując ją uważnie, jak gdyby porównywał ją z portretem pamięciowym, który przechowywał we wnętrzu swojego umysłu. Z różnic, które rzuciły mu się od razu w oczy, odnotował obecność drewnianej laseczki, nie zatrzymał na niej jednak spojrzenia dłużej, niż na reszcie gabinetu. Obserwacja otoczenia była ważna, ale nie tak, jak obserwacja kreujących to otoczenie ludzi. A jemu wyjątkowo miło patrzyło się na młodą sędzinę.

Chyba zapomniał o tym, że wciąż stoi, a może miał po prostu taki nawyk, żeby załatwiać sprawy w biegu.



!Strach przed imieniem


– You're too difficult.
– The situation is difficult, not me.
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#3
08.08.2025, 16:31  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#4
08.08.2025, 16:32  ✶  
Gabinet sędzi pogrążony był w tej przyjemnej ciszy, jaką cieszyły się obłożone zaklęciami pomieszczenia. Nie to co Biuro Aurorów, bardziej w swoim chaosie przypominające pszczeli ul.
Lorien siedziała w ciężkim fotelu, przeglądając leniwie kolejne strony akt Koroleva. Czekała, choć nie była pewna czy Harry podoła tej misji. Chłopaczyna wyglądał jakby miał zemdleć na jej progu, a co dopiero poprosić Moody'ego o przyjście.
Praktycznie niewidoczna zza sterty dokumentów i papierów, które po Spalonej Nocy piętrzyły się na jej biurku. Ale była. Wróciła. Cała i zdrowa. Pomimo oczywistych okoliczności, które trzymały ją dotychczas z dala od Ministerstwa.
- Panie Moody.- Podniosła grzecznie wzrok znad kolejnych, zapisanych drobnym pismem protokolantów transkrypcji z przesłuchania. Jednego z wielu. Postukała w zamyśleniu opuszkami palców o trzymany w dłoniach dokument.- Coś miłego do przeczytania.- Powtórzyła za nim powoli, ale w jej głosie brakowało tej protekcjonalnej nuty, którą traktowała pieprzących bzdury praktykantów.- Biblia ludzkich błędów i słabości.- Westchnęła, kręcąc głową. Czarna wstążka, nie wytrzymała tego ruchu, pozwalając, żeby parę loków wyślizgnęło się spod złapanego na szybko koka. Sfrustrowana założyła je za ucho, a w resztę - wetknęła swoją różdżkę.

-Dobrze wiedzieć panią w jednym kawałku.
Podniosła się ze swojego miejsca. Co prawda musiała przytrzymać się biurka, ale miała nadzieję, że nie zwróci na to uwagi. Każdy jej ruch był ostrożny, przemyślany. Jakby liczyła na ile starczy jej jeszcze sił.
- Powiedzmy, że miałam szczęście. Gdyby mnie zaatakował po wywołaniu klątwy - pewnie byśmy dziś nie rozmawiali.- Powiedziała spokojnie, zupełnie jakby była pogodzona nawet z tą wizją. Pozwoliła, aby przyjrzał jej się przez chwilę. Ale czas biegł nieubłaganie, a nikt nie lubił, kiedy sędziowie spóźniali się na poranne posiedzenia. Nawet jeśli mieli równie istotne spotkania przed nimi. Dlatego zerknęła jeszcze raz na drzwi, lekkim gestem głowy dając znać, żeby ich pilnował.
Stażyści poza faktem, że pałętali się pod nogami, mieli też tą paskudną przywarę, że często zapominali co się do nich mówi. Sama Lorien otworzyła z kolei jedną z ciężkich, dębowych  szaf, znikając za jej drzwiami z pola widzenia.

Musiała się przebrać. Golf poleciał na oparcie fotela.
- Słyszał już panie Moody, co spotkało biednego Roberta Croucha?- Zapytała. Nie dostając od razu odpowiedzi (nie żeby dała Aaronowi choć trochę czasu na ową odpowiedź), wychyliła głowę, pozwalając lokom opaść na nagie ramię, którego na szczęście tylko niewielki fragment był widoczny. W Ministerstwie nie było miejsca na takie bezeceństwa!- Pewnie tak. Pół Departamentu już o tym plotkuje...- Postukała krwistoczerwonymi paznokciami o drewno.
- Z tego co mi wiadomo Robert nie zamierza wnosić skargi. Co osobiście uważam za karygodne, nawet w świetle wydarzeń sprzed kilku dni. Ustanawia dziwaczy precedes, wedle którego organ Wizengamotu może być atakowany, bo kogoś poniosły emocje, a brygadziści nie zdołali odpowiednio szybko zainterweniować.- Powiedziała co wiedziała. A potem znów zniknęła. Nie przeszkadzało jej to mówić dalej. Głos Mulciber był przytłumiony, gdy próbowała wciągnąć przez głowę swoją sędziowską szatę.- Zaatakowany przez niemagicznie urodzonego… hfpmf… w samym środku Ministerstwa… mphf… Na oczach… No praktycznie wszystkich. Całego, no żesz by to… Atrium!
W końcu przestała się szamotać z materiałem.
Wyszła ubrana w swój strój służbowy, drżącymi dłońmi zapinając ostatnie guziczki przy kołnierzyku. Wstążka u szyi wciąż była jeszcze rozwiązania, a i brakowało sędziowskiego nakrycia głowy - ale to zakładała tylko na rozprawy. Podobnie jak ciężką pelerynę spiętą srebrną, sygnowaną znakiem Wizengamotu, klamrą.

Zamiast jednak swojego gościa zaprosić do zajęcia miejsca przy biurku, to ona podeszła bliżej wejścia. Niekoniecznie chodziło tu jednak o stojącego przy drzwiach Aarona, a to co było obok - jej makieta.
- Ostatnio są niespokojne. Chyba udziela im się nastrój politycznego niepokoju.
Nachyliła się nad gablotką, a już sama jej obecność i ruch - delikatne machnięcie różdżki - wystarczył, aby zadrżało powietrze miniaturowego Azkabanu. Poruszyły się cienie w murach. Część siedząca wśród kwiatów (tych, które Lorien w większości dostała na urodziny, a część w ramach kondolencji po śmierci Roberta, a następnie potraktowała zaklęciem miniaturyzacji i zasadziła na więziennej wyspie), zainteresowała się bardziej znikającą szklaną zasłoną.

Nie trzeba było długo czekać, żeby zorientowały się, że są wolne. Wysypały się ze wszystkich zakamarków makiety. Gdyby ktoś zapytał panią Mulciber ile dementorzych zabawek potrzeba jej do szczęścia - uczciwie przyznałaby, że z dwadzieścia. Tymczasem do pogrążenia świata w chaosie wystarczyło z osiem. Aaron mógł pamiętać, że jeszcze niedawno było ich dziesięć - gdzie się podziała więc dwójka? Nie miał na to rozmyślanie jednak zbyt wiele czasu, bo jeden z dementorków uwiesił mu się na krawacie, machając niewidocznymi spod płaszczyka nóżkami, co by się porządnie rozbujać. Kolejny przysiadł na trzymanym przez czarodzieja  notesie, bardzo zawzięcie próbując wyciągnąć jakąś luźną, wystającą karteczkę. Nie szło mu to najlepiej – kartka ślizgała się pod jego kościstymi paluszkami, a pelerynka zawadzała. W końcu szarpnął jeszcze mocniej… odrywając kawałek pergaminu. Uniósł go w triumfalnym geście niczym bohater wojenny, a potem… chyba go zjadł. Przynajmniej tak to wyglądało - papierek zniknął bezpowrotnie wśród cienia peleryny.

Zdecydowana większość obsiadła Lorien, wybitnie stęskniona jej weekendową nieobecnością. Jeden wdrapał się na jej ramię, drugi czepiał się pukla włosów, trzeci ostrożnie zsunął się po guziku szaty. Znudziły się jednak szybko - tyle było przecież rzeczy do zrobienia w gabinecie! Tyle książek do przewrócenia; kałamarz pełen świeżego atramentu do wylania; poza tym trzeba było jeszcze podenerwować bogom ducha winnego pana Ministra na portrecie.

Poza dwoma, które zostały sobie na brzegu zaczarowanego wybrzeża Morza Północnego, trzymając się za kościste łapki. Tamte  siedziały cicho –podejrzanie wręcz cicho. Jeden kiwał łebkiem w rytm fal, które rozmywały się o skały przypominające łąkę, a drugi, mniejszy, rysował coś paluszkiem po wilgotnym piasku.  A może po prostu udawał, że rysuje.

W końcu przy czarownicy został tylko jeden, największa przylepa z koszmarnej gromadki. Ten, który zawsze jakimś cudem unikał zesłania na banicję do więziennej gablotki. Gdy pierwszy chaos ucichł… wychylił się z rękawa czarownicy, przecierając ukryte pod kapturkiem oczka, jakby budził się ze snu. Nieważne, że nie spał. I że nie miał oczu. W końcu wygrzebał się z fałd sędziowskiej szaty i podleciał wyżej. Zbliżył się do Lorien; rozsiadł wygodnie na jej ramieniu, obejmując szyję opiekunki kościstymi łapkami, z niewymuszoną bezczelnością stworzenia, które wie, że i tak wszystko mu się wybaczy. Kiwał się lekko - w przód i w tył.

- Tak więc... Sprawa Koroleva, panie Moody. Nie jestem swoim kuzynem. Nie zamierzam być bierna.- Uniosła kącik ust, nareszcie gestem dłoni zapraszając go do biurka.
Karma police
"Bijące serce Zakonu" – cytat by Woody Tarpaulin (czyli twój stary najebany gada z kolegą o tym, jak był zomowcem i pałował księży na ulicach)
Myślisz sobie, "ale skurwysyn", i masz w sumie rację. Szczupły, zawsze schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku o jasnobrązowych włosach. Niby chudy, ale jednak byk. Jak na kogoś raczej średniego wzrostu (mierzy dokładnie 1,78 m), podejrzanie mocno lubi patrzeć z góry na przestępców, których przetrzymuje w swojej sali przesłuchań. Wygląda na starszego, aniżeli jest w rzeczywistości: na jego twarzy zaczynają już rysować się zmarszczki, a pod zmęczonymi, ciemnozielonymi oczyma, widać cienie od niewyspania. Nie jest kimś, kto przesadnie dba o swój wygląd, a jednak, przepisowy mundur aurora zawsze ma idealnie wyprasowany, kołnierzyk koszuli stoi sztywno, a buty – wydają się być świeżo pastowane. Wyważenie Aarona wynika z wtłoczonego przez lata służby aurorskiego rygoru, zaś wojskowa elegancja – z przekonania o potrzebie zachowywania wewnętrznej dyscypliny bez względu na okoliczności. Przynajmniej w godzinach pracy jest elegancki, bo po cywilnemu ubiera zwykle stare łachy robocze, w których jest mu najwygodniej. Widać po nim, że pracuje manualnie, ręce ma bowiem szorstkie, z widocznymi odciskami. Jego ruchy cechuje precyzja i pewność siebie. Na co dzień pachnie wodą po goleniu (od lat tą samą), roztaczając wokół siebie mdłą woń najtańszej kawy z ministerialnego automatu, zmieszaną z dymem papierosowym. Na prawej ręce ma dwa tatuaże, które zwykle chowa jednak pod zaklęciami maskującymi.

Aaron Moody
#5
08.08.2025, 22:06  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.08.2025, 22:31 przez Aaron Moody.)  
"Biblia ludzkich błędów i słabości", westchnęła leciutko, a on przeniósł ciężar z nogi na nogę, jak gdyby sprawdzał wagę słów, które spłynęły z jej ust prosto w jego dłonie. Obracał je delikatnie między palcami, bezgłośnie stukającymi w okładkę notesu: powoli, jak gdyby badał ich kształt; fakturę tonu, jakim zostały wypowiedziane. Jak gdyby zastanawiał się, co z nimi zrobić. Na jak wiele słów sam może sobie pozwolić w obecności Lorien Mulciber. Na jak wiele szczerości.

Wiele dało się wyczytać spomiędzy wersetów listu, który mu posłała. Czuł bijący z niego gniew, słuszną potrzebę retrybucji wobec zignorowania powagi stanowiska, jakie piastowała. Czuł też jej strach. Na łamach korespondencji zwykła używać autorytarnie nacechowanego języka, zawsze jednak w sposób wyważony, pozbawiony przesadnej agitacji, żywo obecnej w jej ostatnim liście. Na ile był to efekt zamierzony – jedna z technik perswazji, znanych dobrze w prawniczym środowisku, z jakiego się wywodziła – na ile zaś tchnące szczerym wzburzeniem paragrafy dyktowała pod wpływem emocji... Dla Aarona Moody'ego nie miało to żadnego znaczenia. Sam był w swych słowach oszczędniejszy, bardziej zdystansowany. Nie dlatego, że się z nią nie zgadzał, wręcz przeciwnie. Lorien Mulciber nie musiała go przekonywać, że pomiotowi Koroleva, którego udało im się przymknąć lata temu, należy się odsiadka. "Być może powinna pani uświadomić sędziom, że jest czego się bać", odpisał jej, zbyt zmęczony, aby silić się na bardziej dyplomatyczny ton. Na bardziej wygładzoną wersję siebie.

Nie, kiedy widział, że rozumie.

A niewielu wydawało się rozumieć, na jak kruchych były filarach opierał się ich świat, co napełniało Aarona frustracją. Wszystko było tylko iluzją sprawczości, iluzją kontroli, którą musieli podtrzymywać, aby zapewnić porządek i integralność świata jako całości. Aby zapewnić poprawne funkcjonowanie aparatu państwa. Regulacje prawne, utrzymywujące społeczeństwo w ryzach były równie kruche, co niewysoka kobieta, która wstając, musiała wesprzeć się o sędziowskie biurko. Byli bowiem tacy, którzy prawo mieli za nic. Żyli na peryferiach produktywnego społeczeństwa, a próbując przekraść się w jego szeregi, siać potrafili jedynie ferment i zgorszenie. Urzędas na wysokim stołku zapominał, że dla pospolitego bandziora z ulicy nie był "szanownym panem dyrektorem", na widok którego wpadał w panikę cały departament. Na Nokturnie, dokąd czasem udawał się, aby zażyć towarzystwa dziwek Dantego, albo innych, bardziej degenerackich uciech, urzędas był tylko wynędzniałym knypkiem w drogim garniaku, któremu zabrać można było wszystko. W najlepszym przypadku, złoty, pamiątkowy zegarek po równie nabzdyczonym tatusiu. Sakiewkę. Spinki do mankietów. Wszystko, co dało się opchnąć w lokalnych lombardach, puścić w obieg, nie zwracając na siebie uwagi. W najgorszym... W najgorszym przypadku znajdowali urzędasa po latach, pokrojonego na plasterki w puszkach karmy dla szczuroszczetów, w której ktoś znalazł ludzkie ucho. Znajdowali urzędasów w bocznych zaułkach, brutalnie zamordowanych, wyławiali ciała z kanałów, pocięte tak, że żony mdlały na widok mężów, a matki na widok synów. O ile to byli oni, bo czasem twarze mieli pokaleczone tak, że jedynie antropolodzy sądowi potrafili ich zidentyfikować. Czasem nie znajdowali ciał. Zwłaszcza, jeżeli to były kobiety.
Według Moody'ego, to było jeszcze gorsze. Nie chciał jednak w tym momencie myśleć o takich rzeczach, zwłaszcza, że oboje wydawali się świadomi tego, co pozostało niewypowiedziane. "Gdyby mnie zaatakował po wywołaniu klątwy, pewnie byśmy dziś nie rozmawiali."
Tak by było. Albo i gorzej.
Aaron często przeglądał zdjęcia w bazie osób zaginionych. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że widywał ich twarze częściej, niż twarze własnej rodziny. Znał je na pamięć niemal. Niektóre z nich towarzyszyły mu od początku jego kariery.
"Gdyby mnie zaatakował po wywołaniu klątwy, pewnie byśmy dziś nie rozmawiali."
Śmierciożercy też zaczynali od zwykłych ludzi – od tych najbardziej bezbronnych – od najsłabszych – a gdy zobaczyli, że nie spotyka się to ze zdecydowanym sprzeciwem ze strony społeczeństwa, poczynali sobie coraz to śmielej. Stworzyli sobie precedens. A gdyby to jego córka zaginęła, kto zapłakałby nad jej losem? Kto wymierzyłby sprawiedliwość temu, który ją skrzywdził? Millie nie była sędzią. Była zwykłą, durną dziewczyną, która miała przedziwną zdolność do pakowania się w najgorsze tarapaty. Kto miał zapewnić jej bezpieczeństwo? Kto by o tym pamiętał, w świecie opanowanym przez bezprawie?
Nikt. Tak jak i nikt nie pamiętał o Anyi Blythe, młodej brygadzistce pochowanej na cmentarzu w Dolinie Godryka, która przez Gregora Koroleva straciła życie.

Skoro nawet sędzia Wizengamotu nie mogła liczyć na ochronę, co więcej powstrzymało ich przed pogrążeniem się w całkowitej anarchii? Jedynym powodem, dla którego poplecznicy Vold... Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać jeszcze nie zaatakowali Ministerstwa, nie był strach przed potencjalnymi konsekwencjami. Nie był to strach przed aresztowaniem czy zsyłką do Azkabanu... Bo jak wielu Śmierciożerców udało im się niby złapać i z sukcesem skazać? Biorąc pod uwagę skalę zniszczeń, jakie pozostawiły po sobie wydarzenia Spalonej Nocy, nie był to także brak odpowiednich zasobów do przeprowadzenia ataku. A już na pewno powodem nie był nim respekt wobec instytucji Ministerstwa jako takiej.
Nie, Śmierciożercy nie zaatakowali Ministerstwa Magii, bo wierzyli, że mogą przejąć je od środka.

Nie na jego warcie.

– Nie zwykłem nazywać niegodziwości słabością, pani Mulciber. Słabych ludzi należy bronić, nawet – a może zwłaszcza – przed nimi samymi. – Nie było w nim choćby krzty arogancji, bo chociaż operował słowami, które padły z ust sędzi, nie było jego celem obracać tych słów przeciwko niej. Z pewnością nie przypominało to retorycznego pojedynku z sędziowskiej ławy, w których Lorien celowała. Z twarzy Aarona biła powaga, a choć mówił cicho, mówił zdecydowanie: nie było w nim zawahania, jedynie niewzruszony spokój, jak gdyby odczytywał dawno już wydany wyrok. Jego wyrok był bezwzględny, podobnie jak jego oczy. – Koroleva i jemu podobnych nie uważam za ludzi – powiedział, wciąż z tym samym, niczym niezmąconym spokojem tak w głosie, jak i w spojrzeniu. – Nie nazywam ich nawet ludźmi. A oni nie nazywają swoich czynów błędami dlatego, że ich żałują. Dla nich błędem jest dać się złapać na czynie. Chciałbym, żebyśmy mieli co do tego jasność.

Nie, Lorien Mulciber nie musiała do niczego przekonywać Aarona Moody'ego.

Przyjmując odznakę, przysięgał przecież, że będzie bronił słabych, ale wciąż czuł się tak, jak gdyby ponosił porażkę za porażką: nawet wsadziwszy za kratki wszystkich czarnoksiężników, nie poczułby się spełnionym. Zbyt wielu było tych, których nie zdołał ocalić. Zbyt wiele zbrodni, o których pamięć ciążyła niczym wyrzut na sumieniu. Zapełnił więcej grobów na cmentarzu niż więziennych cel. Zdążył przywyknąć. Znajomy uzdrowiciel powiedział mu kiedyś nad piwem, że każdy, kto praktykuje magimedycynę, posiada w pamięci taki cmentarzyk. Pochowali byli na nim ludzie, którym nie zdołał pomóc, ofiary jego błędów, a czasem – bezradności. Praca aurora wymagała podobnej pokory. Praca sędzi również, pomyślał Moody, przerywając kontakt wzrokowy z Lorien Mulciber, dopiero wtedy, gdy ta... Zniknęła za otwartymi drzwiami dębowej szafy.

Ledwie zauważalnie zmarszczył brwi.

To było coś nowego.

Oparł się barkiem o drzwi, tak, żeby nikt nie mógł wejść do środka. Nawet gdyby próbował, nie zdołałby otworzyć drzwi na tyle szeroko, aby dojrzeć cokolwiek poza plecami Moody'ego, blokującymi przystępu do gabinetu sędzi. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś zobaczył ich w tak dwuznacznej sytuacji. Miękkim, ledwo dostrzegalnym ruchem przesunął się tak, aby wesprzeć na drzwiach cały swój ciężar, pilnując obranego posterunku. Nie spuszczał przy tym oczu z czarnych pantofelków Lorien, poza tym momentem, gdy wychyliła głowę zza ciężkich drzwi szafy, odrzuciwszy na plecy zatrzęsienie ciemnych loków. Wtedy mimowolnie na nią spojrzał, podążając za głosem swojej rozmówczyni – na nagie ramię, wzburzoną kaskadę włosów, rozchylone usta – dopiero gdy zniknęła z powrotem za drzwiami szafy, odwrócił wzrok, przez dłuższą chwilę po prostu przypatrując się własnym butom. Zanim jednak Lorien zamknęła szafę, Aaron zdążył podnieść głowę, przybrawszy na twarz jak zawsze nieprzeniknioną minę aurora.

Nie zdradził się nawet drgnieniem powieki.

– Słyszałem – odpowiedział lakonicznie na wieści o bójce, w jaką wplątał się Robert Crouch. Bez słowa zabrał rękę z klamki, którą dotychczas blokował, żeby nikt z zewnątrz nie mógł dostać się do gabinetu, gotów zaoferować ramię sędzi, gdyby ta potrzebował się na nim wesprzeć. W końcu laskę zostawiła przy biurku. – Czy ten prawy sierpowy naprawdę był taki dobry, czy tylko tak gadają? – spytał, razem z Lorien stając naprzeciwko makiety Azkabanu... Nie spodziewając się na pewno chaosu, który miał się za chwilę rozpętać.

Dementorki były absolutnie wszędzie.

Wysypały się ze wszystkich zakamarków makiety, jeden przysiadł na jego notesie, drugi uwiesił się na ciemnoszarym krawacie, trzeci chyba wpadł do kałamarza, a czwarty... W tym momencie Aaron zgubił się w liczeniu. Przyglądał się baraszkującym po gabinecie dementorkom, którym bynajmniej nie udzielił się nastrój politycznego niepokoju. To one były politycznym niepokojem, pomyślał, rozbawiony, patrząc jak stęsknione stworzonka obsiadają sędzię. Podobnie jak i Lorien, ignorował ich psoty, wiedząc, że szybko się nim znudzą... Przynajmniej dopóki jeden z dementorków nie oderwał kawałka kartki, wystającej z wnętrza jego notesu, i go zjadł.

– Artykuł 235, manipulowanie materiałem dowodowym. A może nawet matactwo i utrudnianie prowadzenia postępowania dowodowego, gdyby sędzia był oskarżonemu wyjątkowo nieprzychylny. Jak pani myśli, pani Mulciber? Pani jest tutaj jurystą. – Zachował pełną powagi minę, jak gdyby dyskutowali o wielkiej wagi rozprawie sądowej, a nie o wyrwanym z notesu kawałku pergaminu. Zaskakująco zręcznie pochwycił dementorka między palce, tak, aby nie wyrządzić mu przypadkiem krzywdy. Uśmiechnął się niemal, gdy poczuł, jak stworzonko delikatnie kąsa go w kciuk, a potem boksuje drobnymi nóżkami jak psotny kot, który pokazuje, że chce się bawić. Aaron musiał wyjątkowo lubić upiorne dementorki, bo do skleconej naprędce listy zarzutów nie dorzucił niczego o napaści na urzędnika państwowego na służbie. A może dlatego, że właśnie o tym mieli za chwilę dyskutować, i nie chciał umniejszać bez wątpienia traumatycznym przeżyciom, jakie stały się udziałem sędzi Mulciber. Nie był równie wiekoduszny w stosunku do dementorzego nicponia. Bezceremonialnie schwycił go za pelerynkę, tak, jak gdyby chwytał za kark niesfornego kota.
– O twoim losie zdecyduje sąd – zwrócił się do dementorka. – Ja mam prawo tylko zatrzymać cię na 48 godzin, gagatku. Czekaj no. – Przytrzymawszy swój krawat (ku wielkiemu niezadowoleniu bujającego się na nim dementorka!) nachylił się nad makietą Azkabanu, którą pomagał przed laty budować Philipowi, mrużąc oczy, jak gdyby czegoś szukał. Pamięć go nie zawiodła. Wystarczyło wcisnąć zamaskowany cegłą przycisk na jednej z bocznych wieżyczek, aby uruchomić tajną zapadnię ze zjeżdżalnią, po której z cichym piskiem (łiiiii!) zjechał niegrzeczny dementorek, znikając im z oczu tylko po to, aby za chwilę pojawić się w zakratowanej celi w głównym korytarzu Azkabanu. Jak gdyby w niedowierzaniu zaczął szarpać za solidnie wykonane pręty swojego więzienia, burcząc cienkim głosikiem. Gdyby charakterny dementorek przynajmniej na chwilę przestał się pieklić, i rozejrzał wokoło, mógłby jednak wyczuć swoimi dementorzymi łapkami malutką dźwignię wbudowaną w kamienny mur. Wystarczyło pociągnąć ją w dół, aby uwolnić się z pułapki... Ale zamiast tego przysiadł na podłodze swej celi, troche dlatego, że był bardzo obrażony, a trochę dlatego, że wciąż jeszcze kręciło mu się w głowie przez zjazd na spiralnej zjeżdżalni.
Niektóre dementorki miały bardzo małe rozumki.

Kącik ust Aarona drgnął, gdy odwzajemnił uśmiech Lorien.

Zaproszony, zajął miejsce naprzeciwko biurka.

– Panie przodem. – Przygotował się do spotkania, miał jej więc co nieco do opowiedzenia, ale uprzejmie pozwolił sędzi narzucić rytm dyskusji.


– You're too difficult.
– The situation is difficult, not me.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#6
18.08.2025, 06:02  ✶  
- Nie wypada mi chwalić agresorów, ale… Jeden z lepszych sierpowych jakie widziałam.- Stwierdziła, zniżając głos do scenicznego szeptu. Jakby ściany miały uszy. Z pewnością miały oczy, ale Minister Magii na portrecie w kącie był aktualnie zbyt zajęty ratowaniem swojej godności i unikaniem domalowania sobie wąsów czarnym tuszem (skąd one wzięły tak komicznie duże pióro?), żeby nawet próbować ich szpiegować.

Lorien Mulciber była niewątpliwie nieprzejednanymi i okrutnym sędzią. Co do tego nie było żadnej wątpliwości. Wychowana w poszanowaniu do prawa i obyczajów; nieprzekupna, konserwatywna; ostoja praworządności. Samozwańcza matka Azkabanu i więziennictwa brytyjskiego. Dementor w spódnicy... No przynajmniej dopóty, dopóki nie chodziło o zamykanie jej własnych dzieci. Wtedy wszystko to szło w przysłowiowe pizdu.
Zaśmiała się łagodnie słysząc oskarżenie o niszczenie materiałów dowodowych.
Śmiech Lorien zawsze brzmiał jak ptasia piosenka. Pewnie dlatego śmiała się tak rzadko.
- Myślę, że możemy pozwolić sobie na uwzględnienie pewnych okoliczności łagodzących, panie Moody.
Tymi, bardzo szybko okazał się najzwyczajniej w świecie paskudny nepotyzm, bo Lorien wsunęła ostrożnie mały palec przez okienko w celi nieszczęśliwego i obrażonego na niegodziwość dementorka. Pchnęła paznokciem ukrytą dźwignię, samodzielnie go uwalniając. Skrzypnął nieużywany za często mechanizm, parę cegieł wyskoczyło ze swoich miejsc, pozwalając więźniowi się wyczołgać i spaść wprost na wyciągniętą dłoń czarownicy. Mechanizm zgrzytnął ponownie, a ściana wróciła na miejsce.
- Sąd przychyla się do zastosowania obniżonej kary. Jak na przykład… - Uniosła dementorka na wysokość twarzy.-... sama nie wiem… Prace społeczne w postaci pomocy organom ścigania. Chciałbyś zostać aurorem? - Zniżyła głos do czegoś z pogranicza szeptu i szczebiotu, a dementorek ewidentnie nadstawił swojego nieistniejącego, skrytego pod kapturkiem ucha. I chyba nawet przestał się strasznie boczyć. Otrzepała lekko pelerynkę istotki (Jak rzadko musiała używać tej jednej konkretnej celi, że po spędzeniu w niej niecałej minuty dementor wyglądał jak kulka kurzu?).- Kiedy zaczną panu przeszkadzać, niech mi je Pan odeśle, Panie Moody.
Drugi z dementorków przestał wreszcie bujać się na krawacie i najzwyczajniej w świecie ulokował się ze swoim nowym partnerem z Dementorzego Biura Aurorów w kieszeni marynarki Aarona.

Słabość. Błędy. Człowieczeństwo.
Wszystkie te trzy, nierozerwalnie związane ze sobą pomniejsze filary ludzkości; ponoć gdyby ludzkość nie była słaba, nie popełniałaby błędów. Bez popełnionych błędów nie mogłaby pojąć swojej słabość. Zrozumienie to czyniło ich człowiekiem. A to z kolei - skłonnym do popełniania błędów.
Od pewnego czasu nie lubiła patrzeć w lustra, nie wiedząc co ujrzy we własnym odbiciu. Czy to dlatego, że to, jak nic innego, brutalnie przypominało, że jej ludzki czas się już kończy? Czy unikanie spojrzenia czyniło ją słabą, a może po prostu było błędem? A jeśli któreś z tego - gdzie leżała granica. Nie wiedziała. Nie chciała wiedzieć.


- Gdzie kończy się człowieczeństwo, panie Moody?- Zapytała nagle, mniej więcej w połowie drogi między makietą, a biurkiem. To nie była daleka droga, ale i sama Lorien nie miała zbyt wiele sił, więc kroki stawiała uważnie. Na tyle, żeby nie narobić sobie wstydu i nie wyrżnąć jak długa na prostej drodze. Słabość. Słabość była przerażająca.- W dekrecie o statusie prawnym Istot Magicznych z 1375 roku wspomniano, że za istotę ludzką uznaje się każdego, kto urodził się z rodziców obdarzonych mocą magiczną. Definicja przetrwała pomimo czterech nowelizacji samego dekretu, w swojej niezmienionej formie aż do lat 20 ubiegłego wieku. A może odniesiemy się do wyroku Wizengamotu z 1801 roku, który sklasyfikował istotę ludzką jako zdolną do posiadania i użytkowania różdżki, wpędzając nas wszystkich w niemal sto lat goblinich roszczeń? “Człowiekiem jest ten, kto nie zatracił na mocy klątw, tożsamości i zdolności do samostanowienia, rozumowania i tworzenia więzi społecznych.” Kodeks Postępowania z Magicznymi Stworzeniami i Istotami, rozdział czwarty. 1622 rok.- Zamilkła na moment i przez ułamek sekundy w jej spojrzeniu pojawiła się namiastka głęboko skrywanego bólu. Jak się jednak pojawiła, tak szybko zniknęła. Zajęła się metodycznym składaniem swojego swetra, po czym… bezceremonialnie cisnęła go do szaty, zamykając jej ciężkie drzwi.

Usiadła w fotelu. Założyła nogę na nogę. Szczupłe nadgarstki wsparła o ciężki, drewniany blat biurka.
Jedno trzeba było Lorien przyznać. W całym tym dementorzym chaosie, potrafiła zachować święty spokój. Jakiś podopieczny wpadł do kałamarza? Podsunęła mu czysty kawałek pergaminu, żeby mógł się w nim wyturlać. Kolejny, próbował złamać ołówek? Ołówek lądował natychmiast w szufladzie. Wszystko to, a Lorien nawet na moment nie oderwała wzroku od siedzącego naprzeciw Moody’ego. Jeśli jednak liczył, że narzuci mu tok dyskusji o Korolevie - pomylił się. W końcu miała złożyć zeznania, prawda? Może powinien zacząć zadawać odpowiednie pytania?
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#7
22.08.2025, 08:01  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (58), Lorien Mulciber (3656), Aaron Moody (5011)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa