a wiatr od wieków nuci tę pieśń
23.09.1972, rezydencja Yaxleyów, Snowdonia
![[Obrazek: xCSItcd.jpeg]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=xCSItcd.jpeg)
Jest kilka minut przed siedemnastą, gdy cała uwaga zaczyna skupiać się wokół przestrzeni rozciągającej się za rezydencją rodu Yaxley. Ceremonia nie odbywa się we wnętrzach domu, jak wielu mogłoby się spodziewać w związku z nadejściem chłodniejszej pory roku, lecz na zewnątrz, w ogrodach wzniesionych nad kotlinę górską.
Goście poruszają się wzdłuż alejek wyłożonych drewnianymi deskami, aby nie grzęznąć w lekko wilgotnej trawie i w ziemi. Ich kroki rozchodzą się echem, a szmer rozmów miesza się z szumem pobliskiego strumienia, krzykiem odlatującego ptactwa i szelestem liści, które już gdzieniegdzie opadają z gałęzi, oraz z innymi dźwiękami natury. Co poniektórzy z zaproszonych (najpewniej ci biorący pod uwagę fragment zaproszenia mówiący o weselu plenerowym podczas ustalania swojego stroju; część osób zdecydowanie go zignorowało) skracają sobie drogę przez trawnik.
Pod ich stopami rozpościera się wypielęgnowana murawa. Jest gęsta, jeszcze zielona, ale już gdzieniegdzie przetykana pierwszymi brunatnymi źdźbłami, które zapowiadają nadejście jesieni.
Większość przybywających (jeszcze) trzyma się wyznaczonych dróg. Mimo kieliszków szampana rozdawanych na wejściu, są raczej stanowczo zbyt trzeźwi, aby ryzykować zniszczenia kreacji przed zapadnięciem zmroku, gdy obyczaje z pewnością ulegną rozluźnieniu.
Na ten moment, temperatura jest na tyle łaskawa, by pozwolić gościom przebywać na zewnątrz bez ryzyka choroby, a jednocześnie na tyle niska, aby przypominała im o miejscu, w którym się znaleźli. Zanim wybije właściwa godzina, niebo wciąż pozostaje jasne, światło dzienne jest miękkie i rozproszone, zaś na części trawnika malują się już cienie zboczy.
Choć to dopiero druga połowa września, w tych regionach nikt nie zapomina jednak o nagłych spadkach temperatury. Stąd widok eleganckich płaszczy zarzuconych nonszalancko na ramiona, haftowanych szali i futrzanych etoli, lecz także pledów ułożonych w dogodnych miejscach, które można chwycić w przypływie chłodu. Za ciepło mają odpowiadać również ogniska, jednak chwilowo nie są one rozpalone, a także pochodnie, które już płoną, konkurując ze światłem dziennym.
Jesienne popołudnie w górach potrafi płatać figle. Zbyt często zsyła chłodny powiew od strony szczytów, by zaraz rozsunąć chmury i otulić trawniki ciepłymi promieniami słońca, a potem skropić wszystko deszczem.
Dziś jednak pogoda okazuje się łaskawa. Dopisuje na tyle, że można ją nazwać sprzyjającą. Niebo nie jest całkowicie przejrzyste, jednakże w porównaniu z ostatnimi dniami, nie jest także całkowicie szare. Pomiędzy gęstymi chmurami raz za razem pojawia się prześwit błękitu nieba.
Powietrze jest rześkie, lecz nie mroźne, a wiatr zrywa się tylko czasami, aby subtelnym ruchem poruszyć wyszywane myśliwskie szarfy i płomienie pochodni oraz świec osłoniętych szklanymi lampionami. Chłodnawe podmuchy muskają policzki, rozwiewają włosy i łopoczą luźnymi fragmentami ubrań, czasem porywając garść liści i unosząc je ku górze.
Prócz tego, aura jest niemalże idealna. Tak dobra jak tylko może być o tej porze roku, nie będącej przy tym pocztówkową złotą jesienią. Ale nikt się takiej nie spodziewał, prawda? Nie tutaj, nie teraz, nie po wczorajszym wyjątkowo cichym Mabon. W końcu to czas zadumy.
Lasy, w których mieści się dom rodowy Yaxleyów mają już w sobie tę wyczuwalną nutę przemijania. Zieleń traci swą soczystość, a w rześkim powietrzu unosi się zapowiedź ciemniejszych dni.
Zawieszone nisko nad szczytami słońce, gdy tylko na kilka chwil wyłania się zza chmur, rozlewa złotawe światło, które miękko pada na twarze zgromadzonych. Jeszcze nie zachodzi, ale widać, jak zbliża się ku horyzontowi. Cienie stają się dłuższe, a barwy otoczenia przybierają głębsze tony. Za godzinę wszystko spowije ostatnia ciepła poświata, idealna dla takiego wydarzenia.
Rezydencja rodu Yaxley prezentuje się nienagannie. Jej kamienne mury, porośnięte częściowo bluszczem, stanowią integralne tło całej uroczystości. W razie potrzeby, części wspólne domu pozostają otwarte dla gości. Można skorzystać z łazienek, zaszyć się na chwilę w jednym z salonów albo w bibliotece. Nie tutaj jednak skupia się spojrzenie większości przybyłych.
Wzrok przyciąga przestrzeń za budynkiem. Ta, do której kierowani są przybywający biesiadnicy, gdzie za tarasem i schodami prowadzącymi w dół otwiera się ogród schodzący powoli ku łące, a dalej ku ciemniejącemu lasowi. To właśnie tam, w miejscu gdzie kończy się trawnik, a zaczyna łąka, zaaranżowano ceremonię.
Jedna z polan stała się dziś sercem uroczystości. Z jednej strony ogranicza ją zapalający się kamienny murek porośnięty dzikim winem, którego liście przybrały odcienie krwistej czerwieni i ciemnej purpury. Z pozostałych zaś otwiera się widok na las i dolinę. Drzewa w lesie, głównie świerki i buki, falują delikatnie na wietrze, ich szelest miesza się z wyraźnym szumem.
W tle słychać szemranie strumienia, który płynie po prawej stronie miejsca zgromadzenia, tuż za linią lasu, a który został specjalnie odsłonięty na tę okoliczność. Pomiędzy krzewami stworzono niewielką ścieżkę prowadzącą do koryta rzeczki. Tak, by można było usłyszeć wodę toczącą się po kamieniach i zejść tam w razie potrzeby.
Bliskość strumyka i nadchodzący wieczór sprawiają, że powietrze jest nieco wilgotne. Woń unosząca się nad polaną nie jest natomiast jednorodna. Z jednej strony wyraźnie czuć żywicę drzew iglastych i zapach leśnej ściółki, z drugiej wybija się świeżość późnych kwiatów i ziół rozsypanych wokół ścieżki prowadzącej do ołtarza oraz wplecionych w dekoracje. Tych, które mają oczyszczać powietrze, lecz także odstraszać to, co niepożądane.
Metr przed pierwszymi i metr za ostatnimi krzesłami dla gości (bez wyznaczonych miejsc) rozstawiono zresztą misy z palącym się kadzidłem. Dym unosi się w górę pod postacią cienkich strużek, pachnąc słodkawo i orzechowo. Zapach ten jest nie tyle elementem dekoracyjnym, uprzyjemniającym doznania zmysłów, co częścią rytuału.
Krzesła ustawione dla zaproszonych wykonane są z ciemnego, lekko polerowanego drewna. Stworzono je tak, aby zachować i podkreślić naturalne usłojenie desek, z którego je stworzono. Są wyściełane miękką tkaniną w odcieniach mchu i głębokiej zieleni. Prócz tego pozbawiono je zbędnych zdobień.
Ustawione na deskach równych z poziomem trawnika, tworzą półkole, otwierające się w stronę półkolistego kamiennego podestu, gdzie niebawem stanie para młoda. Symboliczny ołtarz ma wysokość nieco ponad pół metra i został zbudowany z surowych, kamiennych płyt. Od boków oplatają go pnącza bluszczu, których korzenie wniknęły w szczeliny, jakby ta konstrukcja od zawsze należała do tego miejsca. Tylko stali bywalcy wiedzą, że nie jest tak w istocie. To część tymczasowej konstrukcji, tak samo jak reszta aranżacji.
Wokół miejsca ceremonii ustawiono bowiem również całkiem zgrabny łuk z żywego drewna. Powstał on z na oko trzymetrowych roślin (wierzb wkopanych w ziemię) z elastycznymi gałęziami, które uformowano tak, by spotkały się w harmonijnym zwieńczeniu nad ołtarzem. Ozdabiają je suszone trawy, pióra ptaków i gałązki kwitnącego jeszcze wrzosu. Na szczycie konstrukcji połyskują rzeźbione runy ochronne.
Nie postawiono na ostentacyjną wystawność, lecz na harmonię. Po bokach ustawiono stoły, jeszcze puste, czekające na wieczorne przyjęcie, choć stojące już we właściwych miejscach. Tak jak krzesła, są zrobione z grubych desek, ozdobione jedynie prostymi kompozycjami zawierającymi kwitnący wrzos, gałązki dębu i liście bylicy. Przy każdym (z wyjątkiem głównego stołu na dziesięć miejsc) z nich znajduje się osiem miejsc siedzących. Każde oznaczono imiennym bilecikiem. Na oko, na przyjęciu ma pojawić się sto sześćdziesiąt osób.
Stoły nie są jeszcze pełne jedzenia, są wyłącznie zastawione zastawą i przykryte standardowymi białymi obrusami. Tkaniny różnią się w zależności od stołu. Mają barwy ziemi, które stapiają się z otoczeniem. Wystarczająco dyskretne, by nie rywalizować z majestatem górskiego krajobrazu.
Wszystko bowiem, od samego miejsca po wybraną paletę kolorów, zostało podporządkowane jednemu celowi: by uroczystość była wizualnie spleciona z naturą, tak jak od pokoleń związane są z nią oba rody.
Nad całym miejscem unosi się zresztą coś więcej niż zapach roślin czy brzmienie rozmów. Jest to aura świadomości, że rytuał, który za chwilę się rozpocznie, powtarzany był setki razy przez poprzednie pokolenia, choć nigdy dokładnie tak samo. A górski wiatr niesie echa dawnych przysiąg, odległe szepty przeszłości w oczekiwaniu na głos przyszłości.
Chwilowo pozostało jeszcze kilka minut na ostatnie rozmowy i zajęcie miejsc w okręgu. Ceremonia zaraz się rozpocznie.
Goście poruszają się wzdłuż alejek wyłożonych drewnianymi deskami, aby nie grzęznąć w lekko wilgotnej trawie i w ziemi. Ich kroki rozchodzą się echem, a szmer rozmów miesza się z szumem pobliskiego strumienia, krzykiem odlatującego ptactwa i szelestem liści, które już gdzieniegdzie opadają z gałęzi, oraz z innymi dźwiękami natury. Co poniektórzy z zaproszonych (najpewniej ci biorący pod uwagę fragment zaproszenia mówiący o weselu plenerowym podczas ustalania swojego stroju; część osób zdecydowanie go zignorowało) skracają sobie drogę przez trawnik.
Pod ich stopami rozpościera się wypielęgnowana murawa. Jest gęsta, jeszcze zielona, ale już gdzieniegdzie przetykana pierwszymi brunatnymi źdźbłami, które zapowiadają nadejście jesieni.
Większość przybywających (jeszcze) trzyma się wyznaczonych dróg. Mimo kieliszków szampana rozdawanych na wejściu, są raczej stanowczo zbyt trzeźwi, aby ryzykować zniszczenia kreacji przed zapadnięciem zmroku, gdy obyczaje z pewnością ulegną rozluźnieniu.
Na ten moment, temperatura jest na tyle łaskawa, by pozwolić gościom przebywać na zewnątrz bez ryzyka choroby, a jednocześnie na tyle niska, aby przypominała im o miejscu, w którym się znaleźli. Zanim wybije właściwa godzina, niebo wciąż pozostaje jasne, światło dzienne jest miękkie i rozproszone, zaś na części trawnika malują się już cienie zboczy.
Choć to dopiero druga połowa września, w tych regionach nikt nie zapomina jednak o nagłych spadkach temperatury. Stąd widok eleganckich płaszczy zarzuconych nonszalancko na ramiona, haftowanych szali i futrzanych etoli, lecz także pledów ułożonych w dogodnych miejscach, które można chwycić w przypływie chłodu. Za ciepło mają odpowiadać również ogniska, jednak chwilowo nie są one rozpalone, a także pochodnie, które już płoną, konkurując ze światłem dziennym.
Jesienne popołudnie w górach potrafi płatać figle. Zbyt często zsyła chłodny powiew od strony szczytów, by zaraz rozsunąć chmury i otulić trawniki ciepłymi promieniami słońca, a potem skropić wszystko deszczem.
Dziś jednak pogoda okazuje się łaskawa. Dopisuje na tyle, że można ją nazwać sprzyjającą. Niebo nie jest całkowicie przejrzyste, jednakże w porównaniu z ostatnimi dniami, nie jest także całkowicie szare. Pomiędzy gęstymi chmurami raz za razem pojawia się prześwit błękitu nieba.
Powietrze jest rześkie, lecz nie mroźne, a wiatr zrywa się tylko czasami, aby subtelnym ruchem poruszyć wyszywane myśliwskie szarfy i płomienie pochodni oraz świec osłoniętych szklanymi lampionami. Chłodnawe podmuchy muskają policzki, rozwiewają włosy i łopoczą luźnymi fragmentami ubrań, czasem porywając garść liści i unosząc je ku górze.
Prócz tego, aura jest niemalże idealna. Tak dobra jak tylko może być o tej porze roku, nie będącej przy tym pocztówkową złotą jesienią. Ale nikt się takiej nie spodziewał, prawda? Nie tutaj, nie teraz, nie po wczorajszym wyjątkowo cichym Mabon. W końcu to czas zadumy.
Lasy, w których mieści się dom rodowy Yaxleyów mają już w sobie tę wyczuwalną nutę przemijania. Zieleń traci swą soczystość, a w rześkim powietrzu unosi się zapowiedź ciemniejszych dni.
Zawieszone nisko nad szczytami słońce, gdy tylko na kilka chwil wyłania się zza chmur, rozlewa złotawe światło, które miękko pada na twarze zgromadzonych. Jeszcze nie zachodzi, ale widać, jak zbliża się ku horyzontowi. Cienie stają się dłuższe, a barwy otoczenia przybierają głębsze tony. Za godzinę wszystko spowije ostatnia ciepła poświata, idealna dla takiego wydarzenia.
Rezydencja rodu Yaxley prezentuje się nienagannie. Jej kamienne mury, porośnięte częściowo bluszczem, stanowią integralne tło całej uroczystości. W razie potrzeby, części wspólne domu pozostają otwarte dla gości. Można skorzystać z łazienek, zaszyć się na chwilę w jednym z salonów albo w bibliotece. Nie tutaj jednak skupia się spojrzenie większości przybyłych.
Wzrok przyciąga przestrzeń za budynkiem. Ta, do której kierowani są przybywający biesiadnicy, gdzie za tarasem i schodami prowadzącymi w dół otwiera się ogród schodzący powoli ku łące, a dalej ku ciemniejącemu lasowi. To właśnie tam, w miejscu gdzie kończy się trawnik, a zaczyna łąka, zaaranżowano ceremonię.
Jedna z polan stała się dziś sercem uroczystości. Z jednej strony ogranicza ją zapalający się kamienny murek porośnięty dzikim winem, którego liście przybrały odcienie krwistej czerwieni i ciemnej purpury. Z pozostałych zaś otwiera się widok na las i dolinę. Drzewa w lesie, głównie świerki i buki, falują delikatnie na wietrze, ich szelest miesza się z wyraźnym szumem.
W tle słychać szemranie strumienia, który płynie po prawej stronie miejsca zgromadzenia, tuż za linią lasu, a który został specjalnie odsłonięty na tę okoliczność. Pomiędzy krzewami stworzono niewielką ścieżkę prowadzącą do koryta rzeczki. Tak, by można było usłyszeć wodę toczącą się po kamieniach i zejść tam w razie potrzeby.
Bliskość strumyka i nadchodzący wieczór sprawiają, że powietrze jest nieco wilgotne. Woń unosząca się nad polaną nie jest natomiast jednorodna. Z jednej strony wyraźnie czuć żywicę drzew iglastych i zapach leśnej ściółki, z drugiej wybija się świeżość późnych kwiatów i ziół rozsypanych wokół ścieżki prowadzącej do ołtarza oraz wplecionych w dekoracje. Tych, które mają oczyszczać powietrze, lecz także odstraszać to, co niepożądane.
Metr przed pierwszymi i metr za ostatnimi krzesłami dla gości (bez wyznaczonych miejsc) rozstawiono zresztą misy z palącym się kadzidłem. Dym unosi się w górę pod postacią cienkich strużek, pachnąc słodkawo i orzechowo. Zapach ten jest nie tyle elementem dekoracyjnym, uprzyjemniającym doznania zmysłów, co częścią rytuału.
Krzesła ustawione dla zaproszonych wykonane są z ciemnego, lekko polerowanego drewna. Stworzono je tak, aby zachować i podkreślić naturalne usłojenie desek, z którego je stworzono. Są wyściełane miękką tkaniną w odcieniach mchu i głębokiej zieleni. Prócz tego pozbawiono je zbędnych zdobień.
Ustawione na deskach równych z poziomem trawnika, tworzą półkole, otwierające się w stronę półkolistego kamiennego podestu, gdzie niebawem stanie para młoda. Symboliczny ołtarz ma wysokość nieco ponad pół metra i został zbudowany z surowych, kamiennych płyt. Od boków oplatają go pnącza bluszczu, których korzenie wniknęły w szczeliny, jakby ta konstrukcja od zawsze należała do tego miejsca. Tylko stali bywalcy wiedzą, że nie jest tak w istocie. To część tymczasowej konstrukcji, tak samo jak reszta aranżacji.
Wokół miejsca ceremonii ustawiono bowiem również całkiem zgrabny łuk z żywego drewna. Powstał on z na oko trzymetrowych roślin (wierzb wkopanych w ziemię) z elastycznymi gałęziami, które uformowano tak, by spotkały się w harmonijnym zwieńczeniu nad ołtarzem. Ozdabiają je suszone trawy, pióra ptaków i gałązki kwitnącego jeszcze wrzosu. Na szczycie konstrukcji połyskują rzeźbione runy ochronne.
Nie postawiono na ostentacyjną wystawność, lecz na harmonię. Po bokach ustawiono stoły, jeszcze puste, czekające na wieczorne przyjęcie, choć stojące już we właściwych miejscach. Tak jak krzesła, są zrobione z grubych desek, ozdobione jedynie prostymi kompozycjami zawierającymi kwitnący wrzos, gałązki dębu i liście bylicy. Przy każdym (z wyjątkiem głównego stołu na dziesięć miejsc) z nich znajduje się osiem miejsc siedzących. Każde oznaczono imiennym bilecikiem. Na oko, na przyjęciu ma pojawić się sto sześćdziesiąt osób.
Stoły nie są jeszcze pełne jedzenia, są wyłącznie zastawione zastawą i przykryte standardowymi białymi obrusami. Tkaniny różnią się w zależności od stołu. Mają barwy ziemi, które stapiają się z otoczeniem. Wystarczająco dyskretne, by nie rywalizować z majestatem górskiego krajobrazu.
Wszystko bowiem, od samego miejsca po wybraną paletę kolorów, zostało podporządkowane jednemu celowi: by uroczystość była wizualnie spleciona z naturą, tak jak od pokoleń związane są z nią oba rody.
Nad całym miejscem unosi się zresztą coś więcej niż zapach roślin czy brzmienie rozmów. Jest to aura świadomości, że rytuał, który za chwilę się rozpocznie, powtarzany był setki razy przez poprzednie pokolenia, choć nigdy dokładnie tak samo. A górski wiatr niesie echa dawnych przysiąg, odległe szepty przeszłości w oczekiwaniu na głos przyszłości.
Chwilowo pozostało jeszcze kilka minut na ostatnie rozmowy i zajęcie miejsc w okręgu. Ceremonia zaraz się rozpocznie.