Beltane było świętem idealnym do zaślubin. I chociaż pojawiały się różne pomysły co do tego, kiedy oficjalne zaręczyny powinny się odbyć, koniec końców stanęło na jednym. Beltane. Nie było lepszego dnia, żeby uczcić to wydarzenie, chociaż jednocześnie był to dzień najgorszy z możliwych. Sauriel miał swoją pracę do zrobienia. Eryk zresztą też. Nie opiewała ona wokół żadnej dobrej rzeczy. Victoria wprost przeciwnie - właściwie można powiedzieć, że była w pełni odpowiedzialna za to, żeby tacy jak on i jego ojciec nie zrobili czegoś... złego. Tylko skąd mogła wiedzieć o tym, że fakt, że jej narzeczony jest wampirem to tylko jedno z wielkich zmartwień. A o tym zaś nie poinformowała jej nie tylko rodzina, ale również nie zamierzał informować jej narzeczony.
Stawka była zbyt wysoka.
Oto więc był ten piękny dzień. Dosłownie - z nienajgorszą pogodą, chociaż to już zależy jak dla kogo. Dla Sauriela była raczej jedną z tych gorszych, kiedy po drugim śniadaniu udali się do domu państwa Lestrange. Nie to, żeby niebo było klarownie jasne - to się przecież nie zdarzało często w tym kraju. Na całe szczęście, inaczej musiałby się wyprowadzić tam, gdzie noc trwała przez pół roku. Na następne pół wracałby może jednak do Anglii. Państwo Rookwood wyszli z kominka już w samej rezydencji. Pozwolono na dostęp, no bo przecież w takich warunkach głupio by było, żeby przyszły narzeczony przychodził jak strach na wróble, obwieszony wszystkim, co się da. Istniały różnego rodzaju zaklęcia, ale... ale nie istotne. Z takiej okazji jak ta nie wypadało nawet zachować się inaczej. Zapewne matka Tori sama pomyślała o tym, żeby wyjść z takim rozwiązaniem. Przybyłych gości nie było wielu i nie byli oni liczni - tylko i wyłącznie ta najbliższa rodzina, by cieszyć się dniem, w którym więzy połączą Sauriela i ponowanie - Victorię. Teraz, kiedy wiedział co się stało z jej narzeczonym zupełnie inaczej na to spoglądał. A jednak nadal nie miał pewności, czy to, co ich łączyło, było czymkolwiek więcej poza aktem podpisanym przez starszyznę, czy może, może jednak była tam odrobina pozytywnego uczucia. Nie powinno mieć to znaczenia - oni się dogadywali. I te pozytywne uczucia po kilku miesiącach się pojawili. Teraz już mógł powiedzieć, że faktycznie lubił Victorię Lestrange. Dawała mu to, czego potrzebował od zawsze.
Swobodę.
Dom wyglądał inaczej, niż go zapamiętał z tej wizyty nocą. Jaśniejszy, przez co od razu wydawał się bardziej przestronny, teraz zresztą udekorowany. Pachniało już obiadem, bo przecież wypadało, żeby w ten sposób uczcić małżeństwo. Wczesnym obiadem, bo potem każdy miał być zajęty Beltane. I każdy inną rzeczą. Święto, które powinni spędzić razem, jakby to sugerowała tradycja, będzie spędzone osobno i to na pracy. Ale teraz byli razem. PRAWIE razem. Eryk Rookwood, jak zawsze bardzo oficjalny, tworzący wokół siebie taką aurę, że większość pierzchałaby na boki tylko po to, by nie spotkać jego spojrzenia, powitał się oficjalnie, podziękował za organizację i tak dalej, i tak dalej. W salonie, w którym się zjawili, bardzo dużym zresztą, była odpowiednia do tego chwila. Przy nim była oczywiście jego żona - Anna. Ta cicha, ta stojąca tu, by robić dobre wrażenie, ta, która pomogła w przygotowaniach, żeby wszystko było idealnie. Do grona dołączył zapowiedziany gość państwu Lestrange, a jakże ważny dla rodziny - Joseph. Wyprostowany mężczyzna robił jeszcze większe wrażenie od Eryka, choć niekoniecznie dlatego, że jego obecność była taka ciężka. Nie była. Jego chód, jest spojrzenie, każdy jego gest, nawet to, jak leżał na nim garnitur - wydawał się urodzony do tego, by chodzić po salonach i z dumą spoglądać na rozstawiany przez siebie świat. Miał klasę, styl i elegancję. Ciemno-szare oczy przypominały burzowe niebo i doskonale pasowały do nieco już posiwiałych włosów, które chyba kiedyś były ciemno brązowe? Czy może czarne? Broda dobrze do niego pasowała. Krótka, elegancko i perfekcyjnie strzyżona. Dodawała powagi jego subtelnie wyciętej w męskich rysach twarzy. Nie pchał się na przód, skądże. Ucałował dłonie dam i po prostu stał z tyłu. I obserwował. Nie dało się powiedzieć, że cokolwiek mogło umknąć jego oczom. Victoria znała ten chłód. W końcu taki sam bił od Sauriela.
Sauriel zaś stał jak zaklęty i bardzo mocno walczył ze sobą, żeby nie sięgać dłonią do przeklętego krawatu i nie próbować poluzować go pod szyją, kiedy cała ta krzątanina się działa. Nawet nie marudził i nie jęczał we własnej głowie, że chce do domu, że jebać to wszystko, że po co w ogóle ta farsa. Nie. Tu nie było miejsca nawet na marudzenie w duchu. Były napięte mięśnie, wyprostowane plecy i czekanie, aż te oficjalności, powitania i small talki się skończą i będą mogli przejść do sedna tego spotkania.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.