— Zastanawiałem się nad kupieniem posiadłości w Italii — rzucił w odpowiedzi. Nawet pomijając kwestię inflacji niezbyt zamożnych Włoch, najważniejszą informacją było to, że go stać. Peregrinus mógł być asystentem, ale nadal miał spracowane dłonie i notował mądrości kogoś innego, stanowił podnóżek. Nawet jeśli sam chciałby być tym podnóżkiem, Morpheus mógł kupić jego całe życie. Kilka odpowiednich inwestycji i podróże po Europie zmieniają się rozliczanie każdego wydanego knuta, a odpowiednie znajomości, przez krew, przez wiek, mogły mu zablokować wszystkie przyjemne wycieczki. Zgnieść go. Kara boska za branie czegoś, co nie jest jego. Vasyenka, Vasyenka.
— Są powody, dla których nazywamy się Niewymownymi — odpowiedział cichym głosem kogoś, kto właśnie zdradza sekret. Tym pociągającym aksamitem, kuszącym, aby przeciągnąć dłonią pod włos, aby ujrzeć wzór. Dowiedzieć się, co ukrywa u podstawy. Wyciągnął swoją rękę, aby dotknąć dłoni Peregrinusa, tej, która tak szamotała kwieciem. Ta ręka dotykała Dolohova, więc i on jej dotknie. Co moje, to twoje. Złapał się na tej myśli, brzmiącej niepokojąco jak przyrzeczenia małżeństwie. To była ich klątwa, nic ich nie rozłączy, aż do śmierci, bo mieli swoje orbity zbyt blisko siebie, socjeta magicznej arystokracji, z wieńcem genealogicznym i koneksjami tak bliskimi, że w rzeczywistości w bezpośredniej relacji dzieliła ich jedna osoba, Victoria Lestrange, gdyby mieli być całkowitymi nieznajomymi.
Vasilij. Imię zmroziło go głęboko w sercu. Wyobraźnia poszybowała daleko. Uderzenie w klatkę piersiową, zwalające z nóg. Usiadłby na nim, przyciskając swoim ciężarem, odebrał różdżkę, a później oślepił go, szepcząc, że ma się nie bać, nie będzie boleć. A gdy już odebrałby mu wzrok i pozostawił go chłopcem z tylko jednym okiem, tym trzecim, wydrapałby mu je na czole. Za patrzenie na to, co należy do niego samego, do Morpheusa.
Zanurzony w fantazji i zazdrości, niemal zgubił dalsze słowa. Opowiadał mu o nim. To nie prawda. Nie mógł uwierzyć w to, że Vakel mógłby go tak zdradzić, opowiadać na prawo i lewo byle komu o tym, co ich łączyło. On nie powiedział nikomu. Z pasją miłości, mówił głośno o tym, jak bardzo go nienawidzi, mając na myśli coś zupełnie innego. Tak teraz myślał. Bo przecież chciał go, na smyczy, karmionego truskawkami z rubinów, utopionymi w winie i poić kruszonymi perłami w szampanie.
— Koniecznie go pozdrów — odrzekł z pewnością poranka. Po sekundzie zastanowienia dodał: — Czy mógłbyś w moim imieniu zakupić dla niego koszyk persymon?
Podał mu adres na alei Horyzontalnej, aby tam przesłał rachunek za podarek, który w rzeczywistości należał do Anthonego Shafiq'a, szefa Organu Międzynarodowych Standardów Handlu Magicznego. Przyjaciel się nie obrazi, zrozumie. Natomiast Vakel... Oby tego wieczoru i on i jego asystent zasnęli całkowicie niezaspokojeni i sfrustrowani. Niechaj myśli o tej parszywej persymonie, przez którą się zerzygał, a później tak wspaniale odgrażał mu, że odgryzie mu palec, jeśli jeszcze raz wsadzi mu go do buzi. Pomimo tego, Longbottom miał nadal wszystkie dziesięć, Dolohov nie narzekał.
W prośbie była jeszcze jedna zawoalowana obelga, chociaż nieszczególnie grubym materiałem. Morpheus był bogatym niewymownym, bóstwem, które darzy i zabiera, którego błogosławieństwo uwagi, może być równie dobrze klątwą. Peregrinus pozostawał jedynie asystentem. Chłopcem na posyłki i do rozkładania nóg. Ciekawiło go, czy obraca tylko Vakela, czy dupą załatwia też dobrą prasę dla Vasyenki.
Pomiędzy drzewami zaczął ujawniać się prześwit.
Wtedy uświadomił sobie, że Peregrinus kłamał, bo on nigdy nie podał swojego imienia. I to napawało go uczuciem tryumfu.
— Czy dobrze się panu pracuje z mistrzem Dolohovem, panie Trelawney?— zapytał, kontynuując fasadę uśmiechu i łagodności sierpniowego świtu, który zaczynał parzyć. — Pamiętam go jako bardzo dominującą jednostkę.
Vakel Dolohov mógł być gwiazdą socjometryczną. W czasie ich związku Morfeusz pragnął być czernią, która ją otacza, aby mógł jaśnieć jeszcze bardziej. W końcu jednak zrozumiał, że podczas gdy Vasyenka był jednym z wielu na nieboskłonie, on, Morpheus Longbottom, był słońcem. I kochał, jak słońce, dając życie i je zabierając.