Wianek zrobiony przez Jo był paskudny. Kilka tulipanów związanych splotem warkoczowym. Wianuszek był cienki i łodyżkowo zielony. Dzieło pięciolatki.
Jo ze splecionymi ramionami stał pod słupem, gdy Ger wspinała się na górę. Nie krzyczał, nie kibicował. Wiedział, że jej się uda. No bo jakie to mogło być trudne? Oczywiście sam by nie spróbował, bo jednak przypałowo, gdyby spadł. Szanse na to były oczywiście bardzo niewielkie, ale wolał nie ryzykować. Jeśli by spadł to tylko wina tej herbatki od kapłanek.
No i weszła! Teraz mogli razem wykonać dziki taniec zwycięstwa.
— Ej, Ger, nie chce mi się robić tego ogniska. Nic się nie stanie jak użyjemy tych tutaj, co nie? — wskazał na ognie palące się już na Beltane. — Tylko co z jedzeniem? Chce ci się skoczyć do lasu i coś upolować? Albo nie, bo jeszcze nadziejesz się na gołych nastolatków, masakra...
Jonathan aż wzdrygnął się na myśl o przyłapaniu przypadkowej pary na dopełnianie zwyczajów Beltane. Ale gdyby ktoś mu podał pieczonego dzieciaka to by nie narzekał. Był serio głodny.