17 lipca 1972, około 8 rano
sesja zbiorowa rodziny Mulciber
Wszystko zaczęło się jeszcze w czerwcu. Jedna drobna zmiana, która w tamtym momencie nie zwiastowała mającej dopiero nadejść lawiny. Niespodziewane pojawienie się Violet. Tak długo nie widzianej w Londynie. Tak długo trzymającej się na dystans względem własnej rodziny. Można było to jakoś przetrawić. Można było zaakceptować. Przez pewien czas jakoś z tym żyć. Tyle tylko, że zanim ten czas dobiegł końca, do jasnowłosej kobiety dołączyły kolejne osoby posługujące się nazwiskiem Mulciber. Charles. Leonard. Sophie. Wreszcie również Lorien. Ta sama Lorien, której powrotu co niektórzy najpewniej się nie spodziewali - zwłaszcza w najbliższym czasie.
Dotąd spokojna, cicha kamienica, zaczęła w pewnym momencie tętnić życiem. Wypełniły ją śmiech. Słyszane były rozmowy. Odgłosy typowe dla miejsca, w którym zebrało się więcej ludzi. Kroki. Skrzypienie drzwi. Otwierane szafy. Wysuwane szuflady. Przestawiane przedmioty. Nieprzyzwyczajony do czegoś takiego Robert, jeszcze rzadziej opuszczał swój gabinet. Znacznie rzadziej zaczął pojawiać się w pomieszczeniach, które można było określić mianem tych wspólnych.
Nie zrezygnował jedynie z posiłków, które zawsze miały miejsce w niedużej jadalni.
Ludzie zwykli mawiać, że śniadania to najważniejszy posiłek dnia. W rodzinnej kamienicy zdawano się o tym drobnym szczególiku pamiętać. Punkt 8 rano wszystko było już należycie przygotowane. Na stole znajdywał się czysty, jasny obrus. Na nim talerze. Sztućce. Kubki. Dzbanki. Półmiski. Serwetki. Wszystko przygotowane na łącznie 7 osób, choć gdyby zaszła taka potrzeba, zmieściłoby się nieco więcej. Do wyboru były kiełbaski, jajka, pomidorki, ogórki, świeże bułki, rogaliki, masło, dżem, ser, jakaś zielenina. W zasadzie znalazłoby się najpewniej wszystko, czego człowiek mógłby sobie zażyczyć. Zwłaszcza spośród tych najbardziej typowych produktów.
Włącznie z najnowszym wydaniem Proroka Codziennego, umieszczonym u szczytu stołu. Dokładnie w tym miejscu, które każdorazowo zajmował Robert, a niegdyś - o czym można było pamiętać - Francis. Bezpieczniej było jednak o tym ostatnim nie wspominać. Rodzeństwo niekoniecznie w pozytywny sposób wypowiadało się na temat rodziców. Niestety, nie zmieniło się to wraz z upływem czasu.
Osoby, które jako pierwsze zeszły do jadalni, mogły zauważyć, że na miejscu nie było Roberta. Z reguły pierwszy, tego dnia nie zdążył dotrzeć na czas... albo od śniadania został oderwany. Za tą drugą opcją, przemawiać mogła stygnąca, pozostawiona herbata. Nie zabrał jej ze sobą, gdziekolwiek się postanowił udać. Łatwo było przy tym założyć, że to gdziekolwiek najpewniej oznaczać musiało należący do starszego z bliźniaków gabinet.
To właśnie w tym pomieszczeniu, przebywał właśnie z niezapowiedzianym gościem. Lekko zirytowany z powodu tak nagłego pojawienia się, zarazem starający się nie dać niczego po sobie poznać. Miał w tym ostatnim już całkiem sporą wprawę.
- Co było tak ważne, że nie zdążyłeś poinformować mnie o tej wizycie, synu? - zadał Stanleyowi pytanie, popełniając jeden błąd. Nie wygłuszył wcześniej pomieszczenia. Nie zabezpieczył. Dał się zaskoczyć. Nieco wytrącić z równowagi. To zaś rzutowało na dalsze działania. Niestety, miało na nie spory wpływ.
Tura trwa do 72 godzin, na każdą przypada 1 post. Gdyby ktoś nie był w stanie się wyrobić, dajcie znać - pominiemy w danej kolejce. Leonard czeka na akceptacje, dlatego proszę, nie czekajcie na niego póki postać nie zostanie dopuszczona do gry, nie spowalniajmy całej rozgrywki.
Gdyby ktoś przechodził obok gabinetu Roberta w drodze na śniadanie i trafił mu się sukces przy rzucie na percepcje (wykonanym zgodnie z mechaniką gry) może usłyszeć część rozmowy Roberta ze Stanleyem i tym samym zdobyć info o łączącej ich relacji. Z tej zabawy, z wiadomych względów, wyłączony jest Richard. Zabawa trwa do momentu pierwszego, udanego rzutu.