Dobrze to już było proszę pań i panów. Remis z Nottem traktował tak naprawdę jak przegraną i Loretta która na pojedynek przyprowadza swój najgorszy możliwy romans. Potem klubowa bójka, po której swąd spaczenia unosił się z jego różdżki jeszcze przez cały kolejny dzień. Chociaż tyle, że mógł się wyżyć na tej cygańskiej mordzie, co wcale niczemu nie pomogło, ale chociaż ulżyło w goryczy palącej jego duszę. A na domiar złego dowiedział się dzisiaj, w sumie Severine wyznała mu, że mają razem dziecko. Błysk w głowie jakby dostał na gębę kastet. Do końca dnia przeszedł przez wszystkie fazy emocjonalne w związku z tym. Od rozpaczy do załamania, od żalu do złości, od akceptacji do wyparcia. Zwlekała ponad rok z tą informacją, a wyjawiła mu ją kiedy przez moment miał wrażenie, że wszystko zaczyna się powoli układać. Już nawet zdążył pogodzić się z myślą, że ma sensu ratować Loretty na siłę. Mógł stawać na głowie, żeby odciągać od niej podłych, toksycznych typów, ale ona i tak potrafiła znaleźć sobie jeszcze gorszego od poprzedniego.
Gdyby nie to, że na wieczór miał obowiązki służbowe, pewnie urżnąłby się w trupa. Poradziłby sobie z emocjami w dokładnie ten sam sposób jak robili mężczyźni w jego rodzinie od pokoleń. Nawet jeszcze nie zdecydował co powinien zrobić w tej sytuacji, bo wybór jaki mu pozostał to jak wybór najmniej paskudnej opcji. Czegokolwiek by nie postanowił na końcu zawsze ktoś zostanie poszkodowany, włącznie z nim samym. Więc może to i lepiej, że miał czym zająć dzisiaj głowę, chociaż nawet na kwadrans nie potrafił się skupić na niczym innym, niż myśl o tym, że ma syna. Chociaż kompletnie nie miał motywacji do wychodzenia z domu tego wieczora, to z przyjemnością zaczerpnie odrobinę adrenaliny. Bo robota na dzisiaj nie przewidywała papierkowej roboty, wręcz przeciwnie. Istniała duża szansa, że nawet może się spocić. Nalot na nielegalną produkcję świstoklików to całkiem niebanalna rzecz, ale domyślał się czemu Victoria zwróciła się z tym do niego, poza tym, że świstokliki w oczywisty sposób leżały w zakresie jego obowiązków. Pewnie będzie trzeba machnąć kilka razy różdżką w stronę bandziorów, a Lou wcale nie stronił od konfliktów. Wręcz przeciwnie, karmił się nimi niczym odżywką proteinową. Znała go od tej strony. Zgadywał, że jeśli miała wybierać między urzędasem, który miałby się jej tylko plątać pod nogami, a kuzynem który wiedział jak się bić, rachunek był raczej prosty.
Przynajmniej nie miał daleko na miejsce spotkania, raptem kilka ulic od własnego domu, toteż przyszedł tu sobie spacerkiem. Przebrał się tylko ze służbowej marynarki, w skórzaną kurtkę. Z czarnej skóry lepiej schodziły zacieki krwi, niż z bawełnianego garnituru. No i łyknął przed wyjściem porcję eliksiru imitującego ciepło skóry, z wiadomych względów. Stanął sobie na rogu ulicy i opierając się o latarnię, zapalił sobie papieroska, w oczekiwaniu na kuzyneczkę. Kiedy dostrzegł już jej zbliżającą się sylwetkę, przygasił szluga o podeszwę buta i kubła na śmieci. Przecież nie będzie śmiecił, zwłaszcza we własnej okolicy. Wyprostował się, wyjął ręce z kieszeni i ukłonił się powściągliwie na powitanie.
- Ty tu dowodzisz, księżniczko. - rzucił prosto, już zaraz na wstępie. Wygiął usta w płaskim uśmiechu i machnął lekko ramionami. Wyjaśnił to na wstępie, bez zbędnych uszczypliwości jakich można było się po nim spodziewać. Raz, że nie miał zbytnio humoru na słowne przepychanki i złośliwości. A dwa, dobrze rozumiał do kogo należy egzekutywa w tym duecie. Nie zamierzał wcinać się jej w kompetencje, po prostu chciał tym razem być przydatnym, a nie męczącym. - To tamten dom, na końcu ulicy. Wskazał ruchem głowy na budynek oddalony od nich o jakieś kilkadziesiąt metrów. Znał się trochę na okolicy, w końcu mieszkał tutaj od paru lat, jednak przez te permanentną mgłę, ciężko było cokolwiek dłużej poobserwować.