Za jego plecami ktoś z głuchym łupnięciem poślizgnął się na krwi. Hannibal szczycił się tym, że mało co jest w stanie wywołać jego rumieniec, ale teraz poczuł na policzkach uderzenie gorąca.
Posłusznie przyklęknął obok rannej, koncentrując się na jej twarzy i unikając patrzenia na zranioną nogę. Zarzucił sobie jej ramiona na szyję.
- Proszę mocno trzymać! - rozkazał i dla wzmocnienia przekazu przycisnął je przez chwilę. Następnie podłożył ręce pod plecy i kolana kobiety i - ze stęknięciem, bo jednak pani zamiast wesprzeć się na nim, zwisła, jak worek kartofli - dźwignął się z chodnika. Skrzywił się, czując, jak przyciskany do piersi ciężar ociera się o poparzone miejsca, ale ruszył w stronę wskazaną przez Guinevere. Uspokajanie pacjentki pozostawił uzdrowicielce, tylko raz karcąc łagodnie tę pierwszą, kiedy próbowała się zwinąć w paroksyzmie bólu, niemal wytrącając go z równowagi. Trzymał ją jednak w żelaznym uścisku i udało mu się nawet w miarę łagodnie opuścić kobietę we wskazanym przez Ginny miejscu.
Ignorował krzyki paniki dokoła. Odwrócił się, żeby sprawdzić, czy może coś jeszcze zrobić i zobaczył, jak Morpheus pomaga drugiej ofierze wybuchu. Stąpali chwiejnie, z trudem łapiąc równowagę na śliskim od posoki gruncie. Hannibal przewrócił oczami. Ja chrzanię, przecież każdy się może pomylić!
Mógłby spróbować jeszcze raz, spłukać tę przeklętą ciecz, może zgasić pożar - ale myśl o kolejnej potencjalnej porażce paraliżowała go. Zamiast tego zwrócił się z powrotem do kobiet obok siebie.
- Co mogę zrobić, żeby pomóc? Tylko błagam, nie każ mi wyciągać różdżki!