Tak czy inaczej Louvain obstawił trafnie, że Helloise wcale nie planowała zagłady Śmierciożerców ani nie miała na tyle wiedzy, aby ocenić Lestrange’a za cokolwiek więcej niż to, co sam jej pokazał. Wzięła jego ufny gest i obeszła się z nim bez okrucieństwa. Więcej zadowolenia znajdowała w tym, że oszczędziła mu krzywdy, na którą mogła się zdecydować, niż mogłaby znaleźć w wykorzystaniu sytuacji na jego niekorzyść. Jak Bogini rozdająca wyroki, wybrała dla niego łaskę i pławiła się we własnej wspaniałomyślności, patrząc na te zamknięte oczy i słysząc bezbronne westchnienie. Zwiedzanie cudzej duszy i posiadanie jej na wyciągnięcie ręki było doświadczeniem bliskim boskości samej Matki Stworzycielki. Uleczyć duszę i zawładnąć nią — oto kolejny stopień ku Niej. Tańczyło w Helloise na granicy zuchwałości, aby dalej poić Louvaina swoim ciepłem, uzależnić go jeszcze bardziej. Ciepło wpadało jednak w Lestrange’a jak w lodowatą czarną dziurę, a ona miała tego tyle tylko, aby ogrzewać własne istnienie. Zimny mógłby brać w nieskończoność i pozostać niezmiennie nienasycony. Choćby i chciała go karmić ze szczodrością Bogini, nie była Nią — przejadłby ją, doszedł do jej kresu i odkrył tam człowieczeństwo. Samo już pozwolenie, aby rozsmakował się w jej cieple, groziło zastawieniem na siebie pułapki — tyle potrafiła wywnioskować.
Zapewne powinna zatem być wdzięczna widmom z Kniei, że nie pozwoliły temu trwać, rozerwały moment i pchnęły oboje do szaleńczej ucieczki. Daleko jednakże było jej w tym paraliżującym przerażeniu do doceniania czegokolwiek.
A więc Louvain wpadł za nią do chaty. Gdy czarownica spojrzała na niego tym razem, nie była już tak otwarta i zapraszająca, jak jeszcze niedawno na drzewie czy nawet wtedy, gdy zdemaskował się jako Śmierciożerca. Teraz wiedząc, że mężczyzna nosi w sobie upiorne Zimno, zerkała na niego dziko zza kurtyny rozczochranych włosów, wycofana i nieufna, jakby miał owym plugastwem zburkać jej dom poprzez samo przebywanie w nim.
Chatkę oprócz zwyczajowego aromatu ziół wypełniał intensywny zapach świeżego drewna — to wstawione niedawno nowe okna z całymi framugami i parapetami. Rośliny w doniczkach podwieszanych pod sufitem i upchniętych w każdym wolnym kącie tworzyły gęstą zieloną dżunglę, w której spomiędzy liści i pędów wyglądały ręcznie rzeźbione maski o obliczach pradawnych bóstw. Helloise była tu u siebie i pasowała do tego krajobrazu, po Louvainie od razu widać było, że stanowi obcy element. Pobazgrany w bezsensowne tatuaże, zbuntowany i pogubiony miejski paniczyk, w tamtej chwili na domiar złego przerażony. W innej sytuacji Helloise wzięłaby go jako wyzwanie i swoim celem ustanowiła zasianie w obcym podczas pobytu w jej gościnie ziarenka refleksji nad przyrodą, uczynienie czarodzieja nieco bliższym temu, co i jej było bliskie.
Do Zimnego jednak nie chciała się już ponownie zbliżać. Walczyła z pokusą wyrzucenia go za drzwi, lecz budził w niej pewne współczucie, szczególnie mocno zaś współodczuwała jego strach. Nie chciała wystawiać go po tym szaleństwie na zewnątrz samego i… sama bała się w takiej chwili zostać bez żywego ducha w chacie pod lasem, który przed chwilą ostrzył na nich zęby.
Niech zostanie.
Wciąż ciężko oddychając, Helloise wyprostowała się i w milczeniu zakrzątnęła niezgrabnie po izbie. Nastroszona jak nieoswojony kot co chwilę odwracała się podejrzliwie do Lestrange’a, jakby to sam diabeł zasiadł pod jej drzwiami i knuł... choć trzeba przyznać, że lichy był z Louvaina w tym stanie czart. Układając bezgłośne na języku litanie do Bogini Matki, kobieta zamknęła wszystkie okiennice, aby nie widzieć lasu. Chata pogrążyła się w zupełnych ciemnościach, a gospodyni wzięła naręcze drewna, aby rozpalić na kuchennym palenisku, nad którym wisiały puste obecnie kociołki. Skupiona na wykrzesaniu iskry z różdżki w drżącej dłoni, nie zauważyła, kiedy ze stosu stoczyło się drewienko i uderzyło o podłogę. Nawet tak błahy dźwięk sprawił, że drgnęła nerwowo, po czym wydała z siebie kracący pomruk, zagniewana na własną strachliwość.
W końcu na palenisku zatrzaskał krzepiący ogień. Czarownica wyjęła z kredensu butelkę wina — prawdziwego wina, z winiarni Anthony’ego Shafiqa, nie byle eksperyment z domowego gąsiorka. Było to smocze wino, którego twarzą — oprócz Anthony’ego Shafiqa — był walijski zielony smok. Smok po etykietce na butelce Helloise hasał samotnie, ponieważ słynnego polityka kobieta zeskrobała wcześniej scyzorykiem. Choć wino było czerwone, zaklinali je w shafiqowym przybytku tak, aby błyszczało zielonymi refleksami przypominającymi umaszczenie jaszczura. W kontraście do tej alkoholowej fanaberii Hella wyjęła najprostsze szklanki. Nalała sobie do pełna, po czym przyciągnęła stojącą dalej na blacie nieoznakowaną karafkę z nalewką z opium i doprawiła na oko. Wypiła na raz, napełniła swoją szklankę od nowa. Wzięła butelkę oraz puste szkło, a po namyśle również karafkę, i postawiła je na podłodze przed Louvainem, unikając patrzenia mu w oczy.
— Kropelki na uspokojenie. Jeśli chcesz — mruknęła cicho.
Zabrała swoją szklankę i poszła pod palenisko. Na drewnianej podłodze wciąż czerniała plama po krwi rannego Śmierciożercy, którego opatrywała u siebie na początku Spalonej Nocy. Na co dzień Helloise nie zwracała na nią uwagi, teraz skrzywiła się i stopą przyciągnęła pod palenisko kolorowy dywanik, aby zasłonić ślad, nim zasiadła na owym dywanie plecami do ognia. Dłuższą chwilę patrzyła nieruchomo na Lestrange’a, aż w końcu westchnęła i odezwała się:
— Było warto? Ty chcesz tego, co wzięło cię od środka?