Połyskująca szata w kolorze gołębiego błękitu przepływała alejki Carkitt Market wraz z każdym krokiem czarownicy. Mijane sklepy nie stanowiły dla niej atrakcji. Żaden z nich nie oferował tego, dla czego przybyła tutaj z odległej wyspy. Ale znajdował się tu skrawek terenu, na którym mogła rozwiesić swoje sieci.
Każde centrum handlowe posiada strefy odpoczynku. Ławki i krzesła, oferujące ukojenie zabieganym nogom. Oraz lokale gastronomiczne, wyciskające z klientów kolejne pieniądze. Właśnie tam się udała Urlett. Do stanowiska herbacianego, bo "herbaciarnia" to za duże słowo na stoisko obsługujące zaledwie trzy metalowe stoliki. Jej pokłady cierpliwości i zasobność portfela pozwoliłyby na przesiedzenie tutaj cały dzień w oczekiwaniu na potencjalną ofiarę. Ale miała szczęście.
Wszystkie stoliki były zajęte. Matka z dwójką dzieci. Plotkujące zawzięcie nastolatki. I samotny mężczyzna. Urlett zamówiła herbatę jaśminową.
— Bardzo mi przykro, ale mamy tylko trzy stoliki...
Ekspedientka posłała przepraszający uśmiech.
— Mam w zamiarze dosiąść się do tamtego pana — wyjaśniła, wskazując palcem na Sebastiana Traversa.
Otrzymała więc swoją herbatę i żwawym krokiem ruszyła zająć miejsce. Zrobiła to bez uprzedzenia, bez pytania o pozwolenie. Odsunęła krzesło, postawiła spodek z filiżanką na stoliku, usiadła. Mężczyzna mógł dostrzec jej wielkie oczy przeszywające go na wylot oraz podejrzany uśmiech.
— Dzień dobry. Nazywam się Urlett Reykjavik z rodu Nordgersim.
Jej perfekcyjny angielski przeciekał obco brzmiącym akcentem. Machnęła ręką nad filiżanką, a unosząca się nad nią para zniknęła. Czarownica upiła niespiesznie łyk herbaty.