16.08.2025, 16:40 ✶
Świat widziany oczyma fretki był bardzo interesującym miejscem, bez względu na to, czy poza budynkiem szalał pożar, czy też nie bardzo. Głównie w takich chwilach istota patrzyła nosem, a że nos miała podwójnie dobry za sprawą ojcowskiego dziedzictwa...
Pomimo, że była tylko gościem w tych rejwachowych przestrzeniach, jej mizernych rozmiarów zwierzęce ciało wciskało się w najciaśniejsze kąty i korytarze, dziury w ścianach, dawne usprawnienia mające w nieco mniej magiczny (a zatem tymczasowy lub możliwy do szybkiej redukcji za sprawą złośliwego zaklęcia rozproszenia) sposób na jej ocieplenie. Ściany, podłogi, eksploracja czy może nawet ekspansja (zabawnie podobne słowo o tak przecież odmiennych znaczeniach) przebiegałą sprawnie.
Keyleth lubiła to miejsce, bo pachniało wszystkim i niczym tak na prawdę konkretnym. Nic - z oczywistych względów - nie pachniało tak wspaniale jak dom, ale ten - z mniej oczywistych względów - dla wielu i tak byłby uznany za "śmierdzący". Może dlatego tak bardzo jej się tutaj podobało? Nawet jeśli powoli budynek, podobnie jak znajdujący się w środku i na zewnątrz ludzi, zdawał sobie sprawę z tego jak ma ostro przejebane.
Przemieszczała się więc po przybytku nokturnowym trochę jakby widziała go po raz pierwszy. Trochę rzeczywiście tak było i potrzebowała chwili by oswoić wrażliwy mały nosek z natłokiem wrażeń. Kuchnia Lewisa - tam myśl uciekała najłatwiej, ale brzuszek szczęśliwie nie burczał rozpaczliwie, ukontentowany smokołykami - tymi kupionymi i tymi wciskanymi w łapki pod ladą. Potem alkohol, nie tylko w wersji płynnej ale też i trawionej. Odór gości, ich oddechów, śpiewów, śmiechów, kaszlnięć, wielkiej tęsknoty za kąpielą i drugiej za kolejną butelką. Ten zapach wbrew wszelkim pozorom był dla Key dość nieźle znajomy. Pływało się tu i ówdzie, włóczyło po gorszych portowych spelunkach. Czasem śmierdziało się tak samemu. Był kurz. Była taka dziwna znajoma przytulność. ... Może to hodowla grzyba na nieco przymokniętej ścianie?
I był też intruz.
Była spalenizna.
Pożar. To nie tylko Wiwern (czymkolwiek był?) płonął, ale Key nie miała jeszcze pojęcia, jak wiele rzeczy miało spłonąć tej nocy, nie ruszając jej ani o jotę. Wyczuwała jednak tę charakterystyczną woń, do małych włochatych uszków docierały dźwięki i nawet ten pub zdawał jej się jakoś tak... trzeszczeć lękliwie.
Na zewnątrz padał zszarzały śnieg niosący pożogę i strach, a wewnątrz mizerne zwierzątko znalazło odpowiednio ciasny, ciemny i suchy kokon (i były w nim ciasteczka! Zaschnięte, ale zawsze!) pośród wielu, wielu, wielu ubrań rzuconych niedbale na stertę będącą niewątpliwie dziełem przypadku, choć finalnie decydująca o jej przeznaczeniu tej nocy.
W tamtym czasie, w tamtej godzinie, mała Key - fretka z zawadiackim loczkiem na środku czółka, której lśniące futerko było nieco zmurszałe popiołem i kurzem poodkrywanym podczas tej ekspansji, znaczy eksploracji, myślała raczej o ciepłym uśmiechu Lewisa, jego rękach, które potrafiły zrobić cudowne jedzenie, o przynoszącej poczucie bezpieczeństwa prezencji Aseny, grzmiącej zza lady na co większych nicponiów całkiem skutecznie no i pan Woody. Przez myśl, przez krótką chwilę przyszło jej na myśl, że może powinna im powiedzieć jakoś niedługo, że wygląda nieco inaczej i mieć nadzieję, że nie przepędzą jej na cztery wiatry, za tą małą szaradę. Ale to nie był problem na dziś, prawda?
PRAWDA?!
Nie minął kwadrans, a zwierzątko zasnęło snem hehe sprawiedliwego. W błogiej, słodkiej i rozkosznej nieświadomości, rozpoczęła najgorszą noc w życiu wielu, wielu czarodziei jedną z najmilszych drzemek jej ostatnich miesięcy, spędzanych w biegu. Drzemek w otoczeniu przyjemnego mroku, miękkości materiału cudzej kieszeni i przyjemnej świadomości, że jej podróż n jakiś czas się skończyła.
Tak na prawdę jednak to wszystko dopiero miało się zacząć i choć była w Londynie od tygodnia, po latach to właśnie ta noc i ta drzemka będzie przez nią kojarzona jako TEN początek, jej angielskiej przygody.
Pomimo, że była tylko gościem w tych rejwachowych przestrzeniach, jej mizernych rozmiarów zwierzęce ciało wciskało się w najciaśniejsze kąty i korytarze, dziury w ścianach, dawne usprawnienia mające w nieco mniej magiczny (a zatem tymczasowy lub możliwy do szybkiej redukcji za sprawą złośliwego zaklęcia rozproszenia) sposób na jej ocieplenie. Ściany, podłogi, eksploracja czy może nawet ekspansja (zabawnie podobne słowo o tak przecież odmiennych znaczeniach) przebiegałą sprawnie.
Keyleth lubiła to miejsce, bo pachniało wszystkim i niczym tak na prawdę konkretnym. Nic - z oczywistych względów - nie pachniało tak wspaniale jak dom, ale ten - z mniej oczywistych względów - dla wielu i tak byłby uznany za "śmierdzący". Może dlatego tak bardzo jej się tutaj podobało? Nawet jeśli powoli budynek, podobnie jak znajdujący się w środku i na zewnątrz ludzi, zdawał sobie sprawę z tego jak ma ostro przejebane.
Przemieszczała się więc po przybytku nokturnowym trochę jakby widziała go po raz pierwszy. Trochę rzeczywiście tak było i potrzebowała chwili by oswoić wrażliwy mały nosek z natłokiem wrażeń. Kuchnia Lewisa - tam myśl uciekała najłatwiej, ale brzuszek szczęśliwie nie burczał rozpaczliwie, ukontentowany smokołykami - tymi kupionymi i tymi wciskanymi w łapki pod ladą. Potem alkohol, nie tylko w wersji płynnej ale też i trawionej. Odór gości, ich oddechów, śpiewów, śmiechów, kaszlnięć, wielkiej tęsknoty za kąpielą i drugiej za kolejną butelką. Ten zapach wbrew wszelkim pozorom był dla Key dość nieźle znajomy. Pływało się tu i ówdzie, włóczyło po gorszych portowych spelunkach. Czasem śmierdziało się tak samemu. Był kurz. Była taka dziwna znajoma przytulność. ... Może to hodowla grzyba na nieco przymokniętej ścianie?
I był też intruz.
Była spalenizna.
Pożar. To nie tylko Wiwern (czymkolwiek był?) płonął, ale Key nie miała jeszcze pojęcia, jak wiele rzeczy miało spłonąć tej nocy, nie ruszając jej ani o jotę. Wyczuwała jednak tę charakterystyczną woń, do małych włochatych uszków docierały dźwięki i nawet ten pub zdawał jej się jakoś tak... trzeszczeć lękliwie.
Na zewnątrz padał zszarzały śnieg niosący pożogę i strach, a wewnątrz mizerne zwierzątko znalazło odpowiednio ciasny, ciemny i suchy kokon (i były w nim ciasteczka! Zaschnięte, ale zawsze!) pośród wielu, wielu, wielu ubrań rzuconych niedbale na stertę będącą niewątpliwie dziełem przypadku, choć finalnie decydująca o jej przeznaczeniu tej nocy.
W tamtym czasie, w tamtej godzinie, mała Key - fretka z zawadiackim loczkiem na środku czółka, której lśniące futerko było nieco zmurszałe popiołem i kurzem poodkrywanym podczas tej ekspansji, znaczy eksploracji, myślała raczej o ciepłym uśmiechu Lewisa, jego rękach, które potrafiły zrobić cudowne jedzenie, o przynoszącej poczucie bezpieczeństwa prezencji Aseny, grzmiącej zza lady na co większych nicponiów całkiem skutecznie no i pan Woody. Przez myśl, przez krótką chwilę przyszło jej na myśl, że może powinna im powiedzieć jakoś niedługo, że wygląda nieco inaczej i mieć nadzieję, że nie przepędzą jej na cztery wiatry, za tą małą szaradę. Ale to nie był problem na dziś, prawda?
PRAWDA?!
Nie minął kwadrans, a zwierzątko zasnęło snem hehe sprawiedliwego. W błogiej, słodkiej i rozkosznej nieświadomości, rozpoczęła najgorszą noc w życiu wielu, wielu czarodziei jedną z najmilszych drzemek jej ostatnich miesięcy, spędzanych w biegu. Drzemek w otoczeniu przyjemnego mroku, miękkości materiału cudzej kieszeni i przyjemnej świadomości, że jej podróż n jakiś czas się skończyła.
Tak na prawdę jednak to wszystko dopiero miało się zacząć i choć była w Londynie od tygodnia, po latach to właśnie ta noc i ta drzemka będzie przez nią kojarzona jako TEN początek, jej angielskiej przygody.
Postać opuszcza sesję