Zgodnie z logiką powinni kłócić się dalej, żeby nie dopuścić do jego śmierci.
- Och, pan Samowystarczalny i jego znajomości.- Gorycz, gorycz zalewała jego umysł. Miał się nie kłócić, ale przecież nie kłócił się z Morpheusem, tylko osobą, która w każdym zdaniu próbowała mu udowodnić, jak bardzo się do niczego nie nadawał.
Wracaj do Ministerstwa Anthony, nikt Cię tu nie potrzebuje Anthony, idź patrzeć się w dal Anthony, zaszyj nos w książce, upij się, nie myśl, to nie Twoja wojna Anthony, nie chcę Cię tu Anthony... - kołowrotek myśli napędzał jego kroki, gdy próbował dotrzymać im kroku, a wspomnienie czasów gdy musiał truchtem iść (no bo przecież nie biec!) za parą prefektów, w nadziei, że żaden nauczyciel nie przyłapie ich na szwendaniu się z jednym z uczniów... - No to nie musimy się martwić, pomoże nam w niedoli, tak jak pomógł Clemensowi w Krakowie - dokończył bezmyślnie, kompulsywnie trąc dłoń, próbując kciukiem zedrzeć czerń farby, która była niezdzieralna, tracąc rozeznanie, gdzie jest jego skóra pokryta tym paskudztwem, gdzie rozdarcie tejże odsłaniające wrażliwe tkanki.
Nagle jego towarzysze zareagowali na to, co dyktowały im okoliczności, okoliczności, w których nie umiał się odnaleźć, w których czuł się niedopasowany i niechciany. Co właściwie było jego zadaniem? Jego funkcją? Jego przeznaczeniem? Uśmiechnął się niewesoło, patrząc na czarującego przyjaciela, który być może szykował się na śmierć. Być może nie. Czy realizował już teraz, pośmiertną wolę swojej anam cary, aby towarzyszyć jej przy śmierci? Czy śmierć rozdzieliłaby ich dusze? A może utrzymała Morpheusa w materialnym świecie, ale jako ducha? Powinien też coś zrobić, powinien też ruszyć komuś na ratunek. Ale nie był bohaterem. Był tylko balastem.