Gdy jej mąż zasiadł obok nas, wyglądał, jakby przed wyjściem z domu poprosił o pomoc taksodermistę zamiast garderobianego. Z bliska futro na jego ramionach wyglądało jeszcze cieplej, a pióra wpięte w czapę poruszały się w rytm każdego jego ruchu. Był tak dumny ze swojej groteskowej elegancji, że chyba nawet nie dostrzegał cichego znużenia w oczach żony.
Zaraz potem rozpoczęła się właściwa ceremonia. Jennifer, tak jak ja, patrzyła na córkę i Ambroise’a z tą mieszaniną matczynej czułości i kontrolowanego dystansu, tak typową dla osób naszego pokroju. Wiedziałam, że w środku przeżywała to intensywniej, niż pozwalała sobie pokazać. Moment zaplatania wstęgi we mnie też wywołał osobliwe wzruszenie - widziałam w tym echo dawnych rytuałów, które nas wszystkich trzymały w ryzach, czy tego chcieliśmy, czy nie. Jennifer podeszła do ołtarza, dostojna, spokojna, sama też była częścią ceremonii, symbolem ciągłości, której nie dało się podważyć. Widziałam w niej matkę, żonę, kobietę przywiązaną do tradycji, nawet jeśli czasem w duchu chciała od nich uciec - jak my wszystkie.
Gdy wróciła, usiadła obok mnie, poprawiła spódnicę i wypuściła powietrze przez nos. Ja również czułam napięcie, które wisiało w powietrzu, to specyficzne skupienie, gdy wszyscy obecni wiedzieli, że uczestniczą w czymś ważnym. Właśnie wtedy, jak na zawołanie, rozległ się głos dziecka. Nie musiałam nawet odwracać głowy, by wiedzieć, skąd dobiegł ten dźwięk, ale - oczywiście - to zrobiłam. Powoli, z pełną świadomością ciężaru tego gestu, ponieważ w takiej chwili samo spojrzenie miało wystarczyć za słowa. Uniosłam nieznacznie podbródek - nie potrzebowałam więcej, żeby przekazać opiekunowi dziewczynki, że jego niedopatrzenie zostało zauważone, niech jego sumienie radzi sobie samo z resztą.
Odwróciłam się z powrotem, prostując się nieco bardziej, niż wymagała tego etykieta. Był to drobny ruch, a jednak potrzebny, by przywrócić równowagę w mojej postawie, oddechu, w całej tej starannie budowanej fasadzie spokoju. Wsunęłam palce pod rękaw, by poprawić bransoletę, a potem spojrzałam znów w stronę ołtarza, gdzie Geraldine trzymała Ambroise’a za rękę, zupełnie jakby nic poza nimi nie istniało. Na szczęście, młodzi zdawali się nie dostrzegać niczego poza sobą. Ambroise również trzymał dłonie Geraldine tak, jak gdyby świat zewnętrzny przestał istnieć, oboje patrzyli na siebie w sposób, który przypominał mi pierwsze lato przed moim własnym ślubie, który nigdy się nie odbył, i tamten krótkotrwały, złudny spokój. Świat istniał dla nich tylko tu, w tej jednej chwili, i to było dobre.