• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[23.09.1972, Snowdonia] ceremonia ślubna

[23.09.1972, Snowdonia] ceremonia ślubna
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#71
11.10.2025, 10:05  ✶  

Lubiła dyskutować, zwłaszcza, kiedy wiedziała, że ma cały zestaw argumentów, który potwierdzałby stawianą przez nią tezę, oczywiście wiedziała, że nie wiąże się to od razu z udowodnieniem swojej własnej racji, bo z tym bywało różnie, czasem jej potwierdzenia nie były wystarczające, ale mogły zasiać ziarno, doprowadzić do ponownej analizy, co samo w sobie było sukcesem. Nigdy nie narzucała swojej opinii, raczej po prostu skłaniała do myślenia, patrzenia na problem z różnej strony, nie uważała się za alfę i omegę, by narzucać swoje podejście.

- Tak, lepiej nie wywoływać wilka z lasu. - Bo jeszcze postanowi się pojawić, a tego zdecydowanie by nie chcieli, nie tutaj. To miał być miły wieczór, bez niepotrzebnych zawirowań, zupełnie przewidywalny. Wiedziała, że Benjy pełnił tutaj dość ważną funkcję, dbał o to, by nic nie przeszkodziło parze młodej podczas ceremonii.

Odpłynęła na chwilę, jednak jakoś udało jej się wrócić, zapewne nikt obok nich nie zauważył tej jej chwilowego zawieszenia, nie trwało ono zbyt długo. No prawie nikt, Fenwick wiedział, dostrzegał te momenty, w których odpływała, dawał jej czas, znajdował się tuż obok, świadomy tego, że tak już po prostu miała. Nie próbował interweniować, chyba przez ten czas, który ostatnio razem spędzili wiedział już, jak to działało, dawał jej czas którego potrzebowała i wsparcie, nie oceniał, nie komentował, po prostu był przy niej.

Ceremonia się rozpoczęła, a kapłan zacząć mówić. Bletchley wpatrywała się z uwagą w ołtarz, uważnie, by nic jej nie umknęło. Ten obraz na pewno wbije się w jej umysł na długo - nie, żeby to było coś wyjątkowego, pamięć Prue była nieco wyjątkowa, trudno jej było wyprzeć z niej cokolwiek. Tego jednak na pewno nie będzie żałowała, bo był to wyjątkowo majestatyczny widok.

Sebastian mówił pięknie, nie wszyscy kapłani byli aż tak biegli w słowie, jednak on radził sobie z nim wyjątkowo dobrze. Zdecydowanie młodzi wybrali odpowiednią osobę do przeprowadzenia tej ceremonii, w końcu naprawdę wiele zależało od tego, kto się tym zajmował. Czarował głosem i słowem, wiedział co robić, aby wzbudzić dobre wrażenie.

- Może dla niego to objawienie, kto wie, co kapłani mają w głowach. - Skomentowała cicho. Temat wiary od zawsze nieco ją intrygował. Zdawała sobie sprawę z tego, że niektórzy widzą więcej, czują więcej, Sebastian być może był naznaczony przez siłę wyższą, aby na ziemi pokazywać jej istnienie w wyjątkowo przystępny sposób. Nie do końca miała pojęcie jak to działało, zaliczyła nawet pewną wątpliwość w samo istnienie Matki, gdy jej własne życie się rozsypało, jednak kiedy tutaj stała i wpatrywała się w to, co działo się na ołtarzu czuła, że może tak właśnie miało być. Wątpliwości, wahania, by później coś innego mogło spowodować powrót do dawnych przekonań. Nic przecież nie działo się bez przyczyny, musiała przeżyć swoje, aby znaleźć się tutaj, zupełnie odmieniona.

- Nie jestem w stanie sobie wyobrazić co to był za uścisk dłoni, że pamięta go do dzisiaj. - Szepnęła cicho, by jej głos nie daj Merlinie nie dotarł do nikogo więcej, niż do Benjy'ego. Wiedziała, czym zajmowali się Yaxleyowie, miała szansę widzieć Geraldine siedzącą spokojnie, zupełnie obojętną w ogrodzie kiedy jej narzeczony i Benjy tłukli się dosyć brutalnie. Nie robiło to na niej żadnego wrażenia, w przeciwieństwie do samej Prue, która nie przywykła do oglądania takich zabaw, nawet z okna. Wiedziała już, czego może się spodziewać po podobnym towarzystwie, chociaż nadal próbowała zrozumieć jak właściwie może sprawiać to komukolwiek frajdę.

Na ołtarzu pojawiły się kapłanki, Prue skupiła się więc nieco bardziej, by dostrzec to, co właściwie się tam działo. Jeszcze nigdy nie widziała tego typu rytuału, więc wzbudził on jej zainteresowanie. Kapłan, a później kobiety misternie plątały więzy na ich dłoniach. Było w tym coś mistycznego, Bletchley wstrzymała oddech, jakby nie chciała, aby on mógł im w tym przeszkodzić.

Później na ołtarzu znalazły się kolejne osoby, które dodawały swoje wstęgi, wtedy dopiero opuściła ramiona i odetchnęła głęboko. - To widok warty zapamiętania. - Mruknęła cicho, tak, by jej szept doszedł tylko do uszu Fenwicka.

szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#72
11.10.2025, 17:09  ✶  
Nietrudno było zmusić ptaki do śpiewu — nie pomyślałaby, aby to negować. Piosenki należały do ptaków, i w tym Alexander miał słuszność. Stąd Helloise wywiodła swoje pytanie: czy ptaki będą chciały śpiewać uczciwie wróżby, gdy pogoniły je wystrzały? Przyroda bywała kapryśna, szczególnie gdy człowiek próbował wyrywać jej coś siłą. Helloise bywała kapryśna, złośliwa i mściwa. Dlaczego i ptaki nie miałyby mieć prawa zanucić złej wróżby tym, którzy burzyli ich spokój?
Nie do niej należało jednakże ingerowanie w ich wyroki wygłoszone ustami proroka. Pozwoliła jego słowom usiąść między nimi. Nie odpowiadała na nie, nie od razu.
Były rzeczy ludzkie — do tych szacunek miewała lub nie. Były rzeczy boskie — do tych uczuwała respekt, na ogół. Nie rozwijała dyskusji w czasie ceremonii, mimo że wyciąganie słów z Alexandra sprawiało jej wiele przyjemności i lubiła go słuchać. Może to było grzeszne, że wolałaby — zamiast słuchać kapłanów — aby Mulciber wciąż mówił do niej i tylko dla niej.
A może i nie grzeszyła. I on musiał być bowiem w jakiś sposób powołanym, skoro miał dostęp do wiedzy, której zwykłe oko nie dostrzegało.
Nie protestowała, gdy przytrzymał ją drżącą ręką. Nie szukała jego powodów. Ledwie to zauważyła. Kilkadziesiąt minut bierności zdążyło wbić ją w otępienie, z którego umysł wyswobadzał się niechętnie. Patrzyła na przekładane przez Alexandra kwiaty na swoich kolanach, a jej pochylona głowa kiwała się lekko. Tak jak wcześniej chciała przedłużyć moment ich rozmowy, tak teraz pragnęła, żeby moment ciszy się nie kończył. Lubiła chwile bezprzytomności i głębokiej modlitwy — może dlatego, że tak rzadko bywała nieświadoma; czas nocnego odpoczynku zwykle poświęcała eksterioryzacji, aktywnemu chłonięciu świata oczami ducha. Wyciszenie odnajdywała za dnia: w świątyniach i opium.
— Co przychodzi dobrowolnie… — odpowiedziała mu w końcu cicho i sennie, odnajdując pod palcami kuleczki jarzębin — można posiąść lepiej. Przemoc pozostawiam potrzebie. Zwykle jest gorzka i nie aż tak... satysfakcjonująca.
Nie była może myśliwym rozsmakowanym w pogoni i zapachu przerażonej zwierzyny, lecz dostrzegała rolę niższych ogniw w naturalnej hierarchii. Nie odmawiała sobie prawa do zaspokajania własnych potrzeb kosztem słabszych istot, nie czuła się z tego powodu źle, a jednocześnie dbała o to, aby nie brać więcej, niż to było konieczne — z szacunku do nich. Uważała to za właściwy porządek.
Dziecięce głosy przyciągnęły jej uwagę. Były wcale niedaleko — ledwie rząd przed nimi, Helloise widziała po skosie boki małych głów. Wymiana pomiędzy dzieciakami — a już szczególnie słowo liść — przywołała uśmiech na jej twarz. Z cichym chrupnięciem czarownica odłamała usztywniony liść od swojego kołnierza. Nie wstając z krzesła, pochyliła się w stronę psotników przez miejsce Alexandra, który siedział bliżej nich, a dla poprawienia równowagi wsparła się jedną ręką na jego kolanie.
— Dostałeś więc wzór — owionęła dzieci szeptem zza ich pleców — pewnego dnia możesz powołać tę nieistniejącą roślinę do życia.
Włożyła swój listek we włosy dziewczynki — teraz oboje mieli po jednym — po czym się wycofała.
Liść był prawdziwym klonowym liściem unieśmiertelnionym eliksirami — choć sztywny i błyszczący, wciąż był raczej delikatny. Być może nawet bardziej w tej formie, niż gdy usychał na drzwie: powleczony cienką warstewką ochronną niczym kryształem stracił całą elastyczność. Zaczerwieniony wzdłuż brzegów, wewnątrz przy żyłkach wciąż zielenił się wspomnieniem wiosny.


dotknij trawy
Czarodziej
Some legends are told
Some turn to dust or to gold
But you will remember me
Remember me for centuries
Wysoki (191 cm), szczupły i zawsze zadbany brunet, który ewidentnie poświęca dużo czasu na to, by wyglądać najlepiej jak tylko się da. Najczęściej stroi się w wysokiej jakości szaty, garnitury i koszule. Niemal zawsze uśmiechnięty.

Jonathan Selwyn
#73
11.10.2025, 17:23  ✶  
Jonathan skinął głowa na znak, że przyjmuję wyzwanie i skierował swoje spojrzenie na wskazaną przez Charlotte czarownicę w różowym stroju i jej partnera, ale zanim zdążył sięgnąć do ich nici, towarzyszącą mu czarownica zaczęła zachowywać się... Niepokojąco.
– Co masz na myśli? – odszepnął w pierwszej chwili myśląc, że może ktoś obok dokonał wątpliwego wyboru perfum i teraz  nos przyjaciółki cierpiał, jako niewinna ofiara tej zbrodni, ale... Chyba nie. Żaden z leśnych zapachów, który do niego docierał nie wydawał mu się być tym, który był z jakiegokolwiek powodu podejrzany.
Próbując jak najmniej zwracać na siebie uwagę (ciężkie zadanie, ale to w końcu był ślub jego kuzyna) Jonathan rozejrzał się po zgromadzonych, próbujac przypatrzeć się reakcji tych którym ufał najbardziej w takich sytuacjach. Morpheus nie wyglądał jakby chwilę wcześniej doznał niepokojącej wizji. Anthony... Głowa przy... szefa nie wyglądała na szczególnie zaalarmowaną. Nikt nie wyglądał na szczególnie zaalarmowanego. Jonathan więc uznał, że może po prostu przyjaciółka była jeszcze bardziej niż on wyczulona na wszelkiego rodzaju zapachy natury, uścisnął delikatnie jej dłoń I ponownie wrócił do oglądania ceremonii. Jednak podczas tego zajęcia, jako że trwała ona całkiem długo jak na tradycyjną magiczną ceremonię przystało, Selwyn skorzystał z okazji, aby podejrzeć nici dwójki, o której wcześniej mówiła Charlotte... A także głównej pary młodej.

Percepcja III na nici Prudence i Benjiego
Rzut Z 1d100 - 84
Sukces!


Percepcja III na nici Ambroisa i Geraldine
Rzut Z 1d100 - 80
Sukces!
god (self-diagnosed)
Suffering feels religious if you do it right. Reach out and touch faith!
Celebryta; Jedno z najbardziej znanych nazwisk Londynu. Nosi się w drogich ubraniach w gwieździste wzory, a jego ulubiony kolor to niebieski (najczęściej w ciemnych tonach, przeszywany złotą lub srebrną, błyszczącą nicią). Jest bardzo wysoki, ma ponad 180 centymetrów wzrostu i jest przy tym bardzo chudy, wręcz wychudzony. Zawsze przepięknie pachnie - nie wychodzi z domu bez spryskania się drogimi, męskimi pachnidłami. Czaruje słowem - wie jak mówić, aby docierać do ludzi.

Vakel Dolohov
#74
11.10.2025, 18:57  ✶  
Nawet doskonałość dało się dopracować. Dolohov udowodnił to wielokrotnie, obalając teorie sprzed stuleci, kończąc zdania legend sprzed lat, opisując za pomocą matematyki zasady rządzące światem.

Dzisiaj udowadniał to jeszcze bardziej dopracowaną maską i doczepionego do niej wachlarza emocji. Oh, jego głos mieć i jego uśmiech, aby wnieść do bogów skargę za swą niedolę – bo kogoś takiego musieli wysłuchać. Nie chodziło już nawet o to, jak Dolohov potrafił się świetnie odgryzać i jak łatwo dostrzegał słabe punkty wszystkiego, na co spoglądał tymi wnikliwymi oczyma. Chodziło o jakąś taką wzniosłość i to, jak dobrze budował siebie i wszystko wokół w taki dokładnie sposób, aby móc z tymi bogami rozmawiać z brodą zadartą wyżej niż oni.

Od kościstych palców na biodrze Annaleigh nie biła energia kogoś, kto nie chciał się do niej zbliżyć, chociaż Morpheus musiał wiedzieć, że nienawidził wręcz bliskości kobiet. Nie miał papierosa między wargami, nawet minimalnie nie śmierdział dymem – a przecież kopcił jak stara lokomotywa jednego za drugim, jakby potrzebował tej spalenizny na płucach na równi z tlenem. Nie wyglądał w ogóle jak rozedrgany, pełen jadu i ironii Vasilij siedzący naprzeciw podczas ich ostatniej kolacji, łudzący się, że jest od Morpheusa większy, że nic w nim nie skomli na myśl, że Longbottom nie był jego własnością. Nie brzmiał jak kreślący na kartce nieostrożne słowa Vasilij, który tak mocno chciał usłyszeć jestem, żyję po tym jak oboje zajrzeli śmierci w ślepie. To był Vakel. Doskonały Vakel w swoim doskonałym kostiumie. Aż ciężko było uwierzyć, że to właśnie w tym stroju idealnego męża, wieszcza i celebryty odnajdywał taką wolność – ale to był w końcu jego twór – więc głupie by to było, gdyby nie mógł w niego wcisnąć ogromu swoich żądz, trzymać w ryzach ogromu swoich wad.

– Witaj, Morpheusie – powiedział i uśmiechnął się, doskonale przykrywając wszystko to, co się w nim kłębiło. Chciał go spotkać od wielu dni. Zobaczyć tę smutną, zmizerniałą twarz. Te smutne oczy pełne lęku, uciekające przed każdym spojrzeniem, jakby choć delikatna próba oceny jego zachowań przeszywała go na wskroś. Tak strasznie mu się nie podobało, że Morpheus się ogolił, bo to zabiło fantazję szorstkiego dotyku na jego delikatnym ciele. I nie miał swoich ozdóbek, niczego co zwykło czynić go tak apetycznym. Bezczelnie zawiesił więc na moment spojrzenie na gładkiej skórze i pustych palcach, ale nic na ten temat nie powiedział. Ciężko było u niego o bardziej wymowny komentarz niż milczenie. – Po co te formalności? Nie spotykamy się na pogrzebie. Kochanie – zwrócił się do Annaleigh słowem kompletnie niepasującym do ust Vasilija, ale idealnie leżące w tym jak mówił Vakel, o ile obie persony nie wsiąknęły w siebie już tak mocno, żeby stać się jedną osobą – to mój były współpracownik, Morpheus Longbottom. Morpheusie, oto moja żona, Annie.

To było subtelne. Coś, co zauważyć mogły tylko osoby, z którymi Dolohov dzielił życie głębiej. On praktycznie nigdy nie skracał imion osób, na których mu prawdziwie zależało, nawet jeżeli były absurdalnie przydługie. Nie istniał w jego słowniku ktoś taki jak Morfeuszek czy Morfina, nie istniał Perrin, Peregrin był rzadkością, kiedy przybierał maski. Skarby, kochania, kotki, misie i inne zdrobnienia podkreślały to, że nie traktował kogoś lub czegoś w pełni poważnie.

– Z niemal tak intensywnym zaangażowaniem jak dzisiejszą pogodę. – Annaleigh uniosła brwi, uśmiechając się przy tym nieznacznie. – Niewymowni nie powinni być nieco bardziej tajemniczy? Ty też mógłbyś się bardziej postarać. – Odwróciła twarz w kierunku męża. – Nigdy nie mówisz o tym, kim ktoś był. – Przecież każdy jasnowidz pozostawiał przeszłość za plecami. – Kim więc będzie?

– Zbyt wiele par uszu, a Peregrinus jeszcze nie skończył poprawiać tekstów do prasy.

– Oh.

I to Oh stało się przypieczętowaniem tego, że Vakel jako człowiek mający wszystko w garści, zebrał ich trójkę do tego, żeby faktycznie usiedli razem i przestali górować nad kłębiącymi się wokół gośćmi.

Ceremonia była dla Vasilija zwyczajnie nudna. Nie dlatego, że ktoś ją źle zaprojektował. Prawdę mówiąc, to całkiem dobrze wyglądające wesele, po prostu... Tyle się w jego życiu działo, aby uczynić to zgromadzenie bardzo dziwną przerwą. Tutaj płonął Londyn, tutaj przygniatał go chaos organizacyjny, tutaj jego serce rwało się we wszystkie strony kiedy tylko próba zmieszczenia cholernie długich nóg w przewidzianej przestrzeni kończyła się otarciem o udo Morpheusa. Miałby się w pełni skupić na obrzędzie religijnym? Nie potrafił, nawet on. Ale nie wynikało to wcale z pogardy – no i zachowywał się bardzo grzecznie, przez praktycznie cały czas idealnie, sympatycznie uśmiechnięty. Nawet kiedy szepnął coś ledwie słyszalnie do swojej żony, a później lekko się zawahał. Rozważał coś. Macmillan plótł coś o sile woli, o uścisku dłoni. A on miał naprawdę dobrą historię, ale...

Ale...

Powinien go aż tak męczyć?

Ostatecznie, zbyt ekstrawertyczny i zarozumiały, nie wytrzymał. Nachylił się nad uchem Longbottoma. Z rękoma splecionymi na wysokości klatki piersiowej i nie odrywając wzroku od kapłana, ale zniżając swój głos do konspiracyjnego szeptu.

– Znasz tę plotkę o kocie, który ciągle uciekał jakiemuś dziecku na Pokątnej? – Zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. – Poznałem pannę młodą, kiedy z nim chodziła. Z tym kotem. – A później wyprostował się i nie mówił już nic. W tej podniosłej chwili on jak zawsze nie mógł zachować powagi.


with all due respect, which is none
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#75
12.10.2025, 16:41  ✶  
Blask gasnącego słońca, które wyglądało spomiędzy gęstych chmur, rozlewał się po ścieżce między rzędami krzeseł, padając na włosy i ramiona ludzi. Przemykając I mieniąc się złocistymi refleksami po materiale sukien i garniturów. Złocąc strużki dymu. W powietrzu wciąż unosił się zapach kadzidła, mirtu i bylicy.
Ambroise stał nieruchomo, może trochę nazbyt sztywno, ale nie zwracał na to uwagi. Czuł pod palcami lekko wypukłą fakturę materiału krawata, który przed chwilą odruchowo poprawił, choć przecież wszystko było idealnie ułożone.
Ołtarz, kapłan, Cornelius i Millie po bokach... ...niemal wszyscy znajdowali się na swoim miejscu. Niemal. No, właśnie. Wciąż jeszcze czekali na tę jedną najważniejszą osobę.
W oddali, lecz nadal w zasięgu wzroku, Roise widział cień harfistki, która uniosła dłonie nad struny. Pierwszy dźwięk drżącej struny przeszył powietrze znacznie subtelniej od wystrzałów, kontrastując z wcześniejszymi hukami.
Świat na moment przestał oddychać.
A może to on trochę zbyt gwałtownie wstrzymał powietrze?
Dźwięk harfy poniósł się przez polanę, rozmowy wśród gości ucichły, wiatr ustał na ułamek sekundy. A potem wszystko zlało się w jedno. Barwy, ruchy, spojrzenia. Szelest liści, szum strumienia, powolny dźwięk kroków, błysk bieli.
Kiedy spojrzał w górę, niebo nad Snowdonią przybrało już barwę głębokiego błękitu z domieszką purpury. Dzień chylił się ku końcowi, a światło... ...to samo, które rano przedzierało się przez firany w zajmowanym przez niego pokoju... ...teraz tańczyło na włosach jego przyszłej żony.
Geraldine.
Szła z Gerardem alejką między krzesłami. Powoli, dostojnie, z lekko uniesioną głową, przytrzymując bukiet, który drżał od ruchu i od delikatnego powiewu wiatru. Wyglądała pięknie. Naprawdę oszałamiająco, choć zupełnie inaczej.
Znał ją. Każdy ruch, każdą drobną zmianę w wyrazie jej twarzy, każdy gest dłoni, który zwykle poprzedzał słowa. A jednak w tej chwili wydawała się inna. Nie inna naprawdę, ale inna dla oka. Wszystko, co towarzyszyło jej nadejściu, układało się w jakiś własny rytm. Niemal zbyt doskonały, zbyt odrealniony, by mógł w to wierzyć. Mimo to patrzył. Nie mógł nie patrzeć.
Pomyślał wtedy, że być może, po raz pierwszy od dawna naprawdę nie potrzebował niczego więcej. Wszystko było już niemal w zasięgu jego dłoni. Cała reszta była tylko dodatkiem.
Uśmiechnął się lekko, prawie niezauważalnie, gdy zorientował się, że jego oddech spłycił się odrobinę zbyt mocno. Zaczerpnął powietrza w płuca, wymieniając gesty z Gerardem i przejmując od niego pannę młodą.
Nie wiedział, co właściwie czuł. Może to, że wszystko, co do tej pory trzymał w ryzach właśnie ustępowało miejsca czemuś o wiele prostszemu, prawdziwszemu.
Nie było w nim wahania, nawet jeśli to był moment, w którym dotarło do niego, że jego życie naprawdę przestawało być wyłącznie jego. Wiedział to już wcześniej, tak też starał się postępować, lecz w tej jednej minucie poczuł się zupełnie inaczej. To uczucie przypominało bardziej nagłą świadomość czegoś większego, czego nie dało się już cofnąć. Wiedział, że to nie był tylko rytuał, nie kolejny obowiązek w długim łańcuchu rodzinnych oczekiwań. To było coś, co sam wybrał. Ją. I co ona wybrała.
Zrobili to oboje.
Czuł się...
...ckliwiej? Może i był ckliwy. Miał to gdzieś. Zupełnie nie patrzył już na innych ludzi.
Z początku nie patrzył nawet na Sebastiana, tylko na Geraldine, kiwając lekko głową na jej ciche słowa. Odpowiedział spojrzeniem. Nie musiał mówić nic na głos. Oboje wiedzieli, że już dawno zaczęli.
Przez chwilę myślał o tym, jak długo dochodził... ...oni dochodzili do tego punktu. Ile rzeczy musiało się wydarzyć, by oboje stanęli właśnie tutaj. Spotkania, rozmowy, kłótnie, śmiech. Chwile, w których nie potrafili się zrozumieć i te, w których nie potrzebowali słów. Każda z nich niosła ze sobą coś, co dziś wydawało mu się oczywiste.
Powinni byli zrobić to już dawno temu. Być może dla niektórych, którzy zbyt dobrze ich nie znali, było to dosyć nagłe. Jednak z drugiej strony? Nie. Wcale nie. To było po prostu właściwe.
Zamrugał, gdy wiatr poruszył welonem Geraldine. Materiał uniósł się lekko, muskając jego rękaw. Dotychczas luźną dłonią, poprawił więc biały woal, a potem po prostu się uśmiechnął. Swobodnie, naturalnie, lekko. Nie patrząc na otoczenie, na innych ludzi, przeznaczając ten uśmiech wyłącznie dla narzeczonej.
Cholera. Kazania też nie za bardzo słuchał. Nie myślał o gościach, o rytuale, o tym, że setki oczu wpatrują się w nich oboje. To była ich chwila.  Jeszcze przez kilkanaście sekund, zanim nie zreflektował się i nie zaczął zwracać uwagi na to, co mówił Sebastian. Wtedy dopuścił do nich również kapłana i cały świat z zewnątrz.
Znał te formuły, podobne słowa. Słyszał je nie raz, uzupełnione o mniej lub bardziej personalne elementy, a jednak tym razem wszystko brzmiało inaczej. Zwroty, które brzmiały zbyt górnolotnie, by mogły do niego przemówić w jakimkolwiek innym momencie, teraz wydawały mu się dziwnie adekwatne. Nawet, jeśli Ambroise w pewnym momencie, gdy kapłanki ruszyły w ich stronę...
...zdał sobie sprawę, że nie pamięta ani początku, ani końca przemowy. Wiedział, że słowa były, brzmiały dobrze, ale nie potrafiłby ich powtórzyć, choćby nawet chciał to zrobić. A nie chciał. Znajdował się w trochę innym świecie, nawet jeśli postępował zgodnie z porządkiem ceremonii.
Sebastian zawiązał pierwszą wstęgę. Srebrną ze znakiem kowenu Whitecroft. Materiał był chłodny w dotyku, miękki, niemal śliski, gdy zetknął się z ich dłońmi. Później dołączyły do nich kolejne wstęgi od członków rodzin: zielona, głęboka jak lasy Doliny i Snowdonii, złamana biel, niebieska, przypominająca niebo, które zaczynało się już chylić ku zmierzchowi. Każda wstęga coś znaczyła, każda pochodziła od kogoś, kto był częścią tej układanki. W mniejszym lub większym stopniu.
Niektórzy wiążący je członkowie rodzin patrzyli z dumą, inni z ostrożnością, a może po prostu z powagą właściwą tej chwili. On sam czuł coś, czego nie potrafił zdefiniować. Ciepło? Ulgę? Nie. Raczej spokój. Spokój, którego nie doświadczył od bardzo dawna. Tym razem był naprawdę spokojny. Nie musiał tego udawać. Zwłaszcza przed sobą.
Każda wstęga wiązała coś więcej niż tylko dłonie. W tradycji oznaczały zaufanie, połączenie i wspólne przeznaczenie... ...i choć Ambroise, pragmatyk z natury, zawsze uważał, że prawdziwe więzi nie rodzą się z rytuałów, lecz z decyzji.
W tej chwili... ...w tym jednym momencie... ...rzeczywiście czuł, że te gesty (zwłaszcza te od najbliższych, dostrzegalnie szczęśliwych) mają moc. Z każdym kolejnym węzłem czuł jak jego oddech staje się głębszy, jak nieuświadomiony ciężar w klatce piersiowej ustępuje miejsca czemuś lżejszemu.
Nie potrzebował słów, by wiedzieć, co myśli Geraldine. Wystarczyło jedno spojrzenie, drobny gest. Cały świat i tak skurczył się do przestrzeni między ich palcami. Czuł ciepło jej skóry i kolejne wstęgi oplątujące się wokół ich rąk.
Nie wiedział, ile minęło czasu. Może kilka minut, może wieczność. Aż wreszcie wszyscy, którzy mieli im pobłogosławić tu i teraz, w ten sposób, powrócili na swoje miejsca.
Tej części tradycji stało się zadość.

Nici między młodymi.
Zgodnie z tą odpowiedzią: kolor nici nie jest określony i zdaje się mienić w oczach (Anam Cara), ewentualnie dosyć ciemny róż (miłość i pożądanie).


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#76
12.10.2025, 20:57  ✶  

Cornelius uniósł brwi nieco wyżej, niż zamierzał, gdy usłyszał odpowiedź Millie, krótką, może zbyt nonszalancką, ale wypowiedzianą z tym typem pewności, którego nie dało się nauczyć ani od którego nie można się było odzwyczaić, chyba, patrząc na nią. W jej głosie nie było prowokacji, raczej pewna prostolinijność, która, o dziwo, znowu chyba, chwilowo przestała go razić. Czas łagodził obyczaje, a może po prostu sam Lestrange zdążył się zestarzeć na tyle, by nie chcieć strzępić sobie języka. Możliwe, że nawet w duchu przyznał, że Moody miała pewien urok, nieokrzesany, ale autentyczny, przypominający mu ludzi, których życie jeszcze nie złamało do końca, chociaż na pewno próbowało to zrobić. Trudno mu było określić, czy mówiła poważnie, czy jedynie bawiła się jego reakcją, ale to drobne uniesienie brwi wystarczyło, by pokazać, że zdołała go, choć na moment, wypełnić pobłażliwym rozbawieniem. Nie zdegustować, nie urazić, po prostu leciutko rozbawić. Świadkowa Geraldine była niepoprawna w każdym geście, w każdej zbyt swobodnej sylabie, a mimo to miała w sobie coś odświeżającego, jak niespodziewany, mocny i chaotyczny powiew powietrza, który rozwiewał gęsty, popożarowy dym wiszący stagnacyjnie w dusznym pomieszczeniu. Na dłuższą metę na pewno był w stanie zirytować i przeziębić, ale chwilowo był całkiem… Odświeżający i potrzebny. Corio nie zdążył jednak skomentować jej odpowiedzi, bo w tym właśnie momencie ich rozmowę przerwał znajomy głos.

Ambroise dołączył do nich z tą niewymuszenie nieprzejętą postawą, która zdawała się być jego nieodłączną cechą od czasów szkolnych, krok przyjaciela Corio był spokojny, lecz spojrzenie czujne, Roise wyglądał jak człowiek, który dokładnie wiedział, że dziś wszystko obracało się wokół niego, a który potrafił tę świadomość dźwigać z godnością. Potem wszystko potoczyło się ustalonym rytmem, tak jak powinno, i rozległ się pierwszy z wystrzałów. Ten dźwięk był dla niego sygnałem do przejścia w stan pełnej gotowości. Ustawili się zgodnie z ustalonym porządkiem, a chwilę później również całe zebrane towarzystwo zaczęło się wyciszać i wstawać, synchronicznie, jak jeden żywy mechanizm, zaskakująco sprawnie jak na arystokratyczne zgromadzenie. Melodia harfy uniosła się pośród zgromadzonych, gwar przycichł, dźwięki melodii zadrżały w chłodnym powietrzu, a wiatr poniósł je pośród drzew. Lestrange wzrok skierował w dół alejki, w stronę, z której miała nadejść panna młoda.

Na tle chłodnego, zachmurzonego nieba pojawiła się sylwetka Geraldine, prowadzona przez ojca, natomiast tenże ojciec Geraldine, idący obok, prezentował się… Cóż, zupełnie inaczej niż jego córka. Kroczył tuż obok niej, dumny jak paw, w tradycyjnym stroju łowieckim, z czapką ozdobioną piórami, które falowały przy każdym kroku. Lestrange nie mógł się powstrzymać, by nie unieść lekko kącika ust. W tym całym obrazie idealnej ceremonii, Gerard Yaxley wyglądał jak ktoś, kto przyszedł nie na ślub, lecz na polowanie i to z zamiarem symbolicznego upolowania zięcia.

Przyjaciółka Corneliusa była opanowana, idąc spokojnie, dziś wydawała mu się… Inna, naprawdę inna, Yaxley była… Piękna, obiektywnie piękna, nie tylko dlatego, że tak należało myśleć o pannie młodej, ale dlatego, że w jej ruchach, w jej twarzy było coś nieuchwytnego, jakiś nieokreślony spokój kobiety, która naprawdę wiedziała, co robi. To nie była do końca ta sama Geraldine, którą Corio znał, ta dzisiejsza była łagodniejsza, jakby pozwoliła sobie na to, by przez chwilę nie walczyć.

Kiedy Geraldine i jej ojciec dotarli do ołtarza, tłum ucichł niemal natychmiast, on również odruchowo wyprostował się, poprawiając rękawy jasnozielonego garnituru, który w blasku popołudniowego słońca nabierał chłodnego, szmaragdowego odcienia. Jego myśli na chwilę odpłynęły w stronę dawnych czasów - uroczystości, przysięgi, słowa o miłości, wierności i wierze, wszystko to Lestrange słyszał już nieraz, omawiane w różnych konfiguracjach międzyludzkich, pod różnymi imionami, a jednak, patrząc na Ambroise’a i Geraldine, musiał przyznać w duchu, że coś w tym obrazie miało sens. Oboje byli z tych, którzy potrafili stanąć naprzeciw siebie i się nie cofnąć, ale jednocześnie we właściwych chwilach dawali sobie spokój, właśnie dlatego tak dobrze do siebie pasowali. Cieszył się, że dotarli do tego na nowo, zanim było za późno, świat ich wszystkich był obecnie wystarczająco brutalny, by iść przez niego samotnie, Corio coś o tym wiedział, nawet jeśli miał syna, ciotkę i przyjaciół. Nie mógł narzekać.


Sebastian Macmillan rozpoczął kazanie, tonem pełnym wzniosłej powagi, którego to Lestrange słuchał uważnie, choć jego myśli momentami odpływały w stronę obserwacji, jak zawsze, od czasu do czasu myślał również o tym, jak dziwnie naturalne wydawało mu się to wszystko, ale zaraz wracał do bieżącej chwili. Zauważył, że niektórzy goście poruszali ustami, inni z kolei wyglądali, jakby marzyli o kieliszku wina i końcu tej liturgicznej poetyki. Kiedy kapłan wspomniał o „świętym znaku obecności Matki”, Corio kiwnął lekko głową, przyjmując do wiadomości coś, w co nigdy nie miał zamiaru wierzyć, ale co szanował dla samej tradycji. A gdy Macmillan wspomniał o Geraldine, jej sile woli, odwadze, determinacji, mężczyzna mimowolnie uniósł wzrok, by spojrzeć na pannę młodą. Wiedział, że to prawda, znał ją na tyle, by wiedzieć, iż każdy z tych przymiotów był nie tylko słowem, ale faktem, czymś, co czyniło ją kimś wyjątkowym nawet w świecie pełnym silnych ludzi. Corio słuchał, chociaż wymowny uśmiech, który pojawił się u niego przy wzmiance o „silnym uścisku dłoni Geraldine”, był już trudny do opanowania.

Gdy nadszedł rytuał zarękowin, Lestrange pozostał na uboczu, obserwował w milczeniu, jak srebrna wstęga z symbolem kowenu spoczęła na dłoniach młodej pary, a kolejne - rodzinne, barwne, zdobione i proste - zaczęły tworzyć estetyczny wzór. A kiedy Cornelius spojrzał na Ambroise’a, który patrzył na Geraldine tak, jakby reszta świata przestała istnieć, uświadomił sobie, że naprawdę cieszył się, że to właśnie on został poproszony, by stać dziś obok, bo nawet jeśli nie wierzył w kapłanów, symbole i rytuały, wierzył w ludzi - no, przynajmniej w tych niektórych.

ᴀʟᴄʜᴇᴍɪsᴛ ᴏꜰ ɢʟᴀss
what is the point
in having a mind
if you do not use it
to make judgements
178cm wzrostu; zielone oczy; ciemnobrązowe kręcone włosy; trzydniowy zarost na twarzy; dołeczki w policzkach; lekko przygarbiona postura; chód opieszały, nieco niezgrabny

Elias Bletchley
#77
12.10.2025, 21:01  ✶  
Eliasz nie miał za bardzo kogo zaprosić na wesele, biorąc pod uwagę, że sam dowiedział się o ceremonii stosunkowo niedawno. Wprawdzie miał parę koleżanek, które mógłby spróbować wyciągnąć, ale przez pracę w warsztacie i natłok zamówień w Szklanej Alchemii nie za bardzo miał szansę zastanowić się głębiej nad tym wszystkim. Dosyć szybko podjął więc decyzję, aby przyjść sam. W pewnym momencie grupy i tak się wymieszają, więc na pewno znajdzie sobie jakąś grupę z którą przesiedzi wesele.

Gdy zaczepiła go siedząca nieopodal kobieta, chłopak w pierwszej chwili nie zareagował, sądząc, że mówi do kogoś innego. Dopiero po chwili zorientował się, że nikt nie odpowiedział na jej powitanie, zerknął na nią i... Trochę skonfundował go jej widok. Miał wrażenie, że już ją gdzieś widział. W innym makijażu. W innych włosach. W innych ciuchach, ale... Nie za bardzo potrafił dopasować jej twarz do konkretnego środowiska. Klientka? Dalsza sąsiadka? Znajoma znajomego?

— H-hej? — rzucił powoli, uśmiechając się niepewnie. Dopiero po chwili go olśniło. Cukiernia na Pokątnej! No tak! Przecież wysłali go tam przed ogniskiem, żeby odebrał jakieś zamówienie. Ugh, zupełnie wypadło mu z głowy. — Och, panna... Panna Figg, tak? Dobrze pamiętam? Eliasz Bletchley.

Podał jej rękę na powitanie, czerwieniąc się lekko. Nie spodziewał się tutaj właścicielki londyńskiej klubokawiarni. Nie żeby było coś złego w byciu właścicielką londyńskiej klubokawiarni. Po prostu do tej pory nie był świadom tego, jak blisko ta kobieta była z Ambrożem, skoro zaprosił ją na wesele. Jaki ten świat mały. W sumie... Eliasz zmrużył oczy, taksując kobietę uważnym wzrokiem. Blondynka wyglądała na taką, która mogła mieć pieniądze. Ciekawe, czy byłaby zainteresowana grą w karty, kiedy na weselu atmosfera już nieco się rozluźni... Zaprosić jeszcze parę osób i miałby rozrywkę na co najmniej kilka godzin. Może nawet bym coś wygrał, pomyślał przelotnie, podnosząc się z krzesła, gdy na weselu rozbrzmiała melodia weselna.

Przez całą przemowę kapłana kowenu walczył ze sobą, aby nie zacząć ziewać. Robił wszystko, aby tylko odwrócić swoją uwagę od monotonnego monologu Macmillana: rozglądał się na boki, liczył poszczególne deseczki z których były zrobione krzesła dla gości, a nawet zerkał co jakiś czas w niebo, próbując doszukać się na nim jakichś wymyślnych kształtów. To nie tak, że cały obrządek go nudził czy też nie zgadzał się z tym, o czym mówił kapłan. Doskonale wiedział, że Geraldine i Ambroise do siebie pasują. Gdyby było inaczej, to nie krążyliby na swoich orbitach przez tyle lat, a po prostu w pewnym momencie by się pozabijali. Przy użyciu noży i skalpelów.

Bletchley po prostu nie miał jakoś szczególnie rozwiniętej sfery duchowej. Nie potrafił wygospodarować na to czasu. W czasach szkolnych wolał poświęcać czas dosłownie czegokolwiek innemu, a wraz z wejściem w dorosłość coraz trudniej było znaleźć te kilka godzin, aby skupić się na więzi z Matką. Odwiedzenie sabatu? Wrzucenie paru monet na zbiórkę na rzecz kowenu? Niech będzie. Ale analizowanie przemów kapłanów i kapłanek? Uczestniczenie w zebraniach kowenowego chórku? Merlinie broń, pomyślał, przestępując z nogi na nogę, jakby próbował wystukać jakiś konkretny rytm.

— Psst… Myślisz, ze długo będzie jeszcze tak gadał? — szepnął do Figg, pochylając się delikatnie w jej stronę. — Jeśli zawsze tak się rozkręca, to dziwne, że jeszcze nie zrobił kariery w polityce.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#78
13.10.2025, 00:00  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.10.2025, 01:55 przez Alexander Mulciber.)  
"Co przychodzi dobrowolnie można posiąść lepiej. Przemoc pozostawiam potrzebie".

– Podoba mi się – rzucił, niby to z lekkością, a jednak świadom ciężaru tego wyznania. Bo przecież nie potrafił inaczej. Zawsze udzielał wymijających odpowiedzi, zamiast mówić wprost, choć nie dlatego, że chciał brzmieć tajemniczo, czy wyrafinowanie. Cenił prostotę, ale w jego życiu nic nie było proste. W jego głowie nic nie było proste. Wystarczyłoby powiedzieć, że nie wszystkie wizje przychodziły do niego dobrowolnie. Niektóre wydzierać musiał siłą, inne same go rozdzierały, a jeszcze inne – krążyły nad rozdartym umysłem jasnowidza jak sępy. Chciały nasycić się padliną, ale i ulżyć mu w cierpieniach. Sam przecież wiele razy wróżył przez zęby, bo objawienie nie chciało nadejść, nieważne, jak rozpaczliwie by nie zaklinał losu. Być może prościej byłoby mówić o kobietach, o tych, które tak słodko i ulegle potrafiły ugiąć się pod nakazem jego woli, i o tych, które trzeba było złamać, aby słuchały, ale Alexander wolał myśleć o wizjach. O tych, które nawiedzały go nocą, lekkie jak sen, składających pocałunki na jego powiekach, aby się obudził. Budził go świergot tych samych ptaków, które wcześniej przeleciały ponad ich głowami. Czy był uczciwym, gdy próbował schwytać sen, tak jak chwytał ptasie piosenki? A czym różnił się krzyk spłoszonych ptaków od krzyku jasnowidza? Wizje wyrywały się z niego w sposób gwałtowny, wstrząsając posadami istnienia Alexandra tak, jak śpiącymi pośród drzew ptakami wstrząsnął wystrzał.

Mógłby powiedzieć jej o tym wszystkim, ale później. Później, Helloise.

Nie sądził, aby pozostali weselnicy myśleli o ptakach, spłoszonych salwą wystrzałów. Nie sądził, aby interesowali się ich urywanymi pieśniami, wyśpiewanymi w popłochu skrzydeł. Nie dbali o wróżby, o przelatujące wysoko ponad ich głowami metafory, skryte w szeleście piór. Metafory, prędzej czy później, lądowały bowiem na talerzu. Oskubane z lśniącego pierza, nadziane śliwkami, wysmarowane przyprawami korzennymi. A weselnicy dbali o to tylko, przy którym ze stołów znajdzie się pieczeń z bażanta, przy którym podadzą przepiórki. Kiedyś... Kiedyś frustrowało to Alexandra. Kiedyś, kiedy był jeszcze młodzieńcem, nie potrafiącym pojąć, że inni nie widzą głębi tam, gdzie widział ją on. Czy nie patrzyli wystarczająco uważnie? Czy może nie przywiązywali do tego żadnej wagi? Nie wiedział, co było gorsze. Z czasem jednak przestał obarczać winą za swe frustracje innych ludzi, skłaniając się ku bardziej kontemplacyjnemu podejściu, więcej wybaczającemu. Wolał wierzyć w potęgę ignorancji aniżeli głupoty, nie był więc taki znowu skory, aby osądzać z góry innych, chyba że odrzucali prawdę, woląc trwać w swej ślepocie. Nie osądzał więc ani Geraldine, ani Ambroise'a. A jednak...

– Chciałbym, żeby inni mogli choć raz spojrzeć na świat twoimi oczami.

Przekonania Helloise wielu opisywałoby jako dziwaczne. Jemu bynajmniej nie przeszkadzała jej dziwaczność.

Umysł Helloise przypominał Alexandrowi pajęczynę. Myśli jak nitki babiego lata na palcach, czepiały się go, lepkie i nieoczekiwane. Gdy przedzierał się głębiej, próbując przeniknąć gąszcz jej przekonań, nici stawały się gęstszymi. Umysł Helloise był pajęczyną, w której tkwiły tłuste muchy idei, gnijące w słodkim maraźmie swych kokonów. Z niektórych spijała krew powolutku, niektóre pożerała w całości, żeby szamocząc się, nie wzruszyły posadami pajęczego królestwa. Alexander nie bał się pająków. Miały wiele oczu, tak samo, jak i on. Nie chciał więc niszczyć jej pajęczyny. Przyglądał się jej wzorom, świętej geometrii, którą mógłby poddać ściślejszej analizie, gdyby pajęczyca nie lubiła kolekcjonować nieprzydatnych gratów. A jednak hipnotyzującymi były ściegi, jakie tworzyła. Więc przyglądał się. Przyglądał się, siedząc tak, aby wiatr nie ośmielił się poruszyć pajęczyną Helloise. Przesunął lekko dłoń, gdy przechyliła się ponad nim, aby szepnąć coś do siedzących rząd dalej dzieci, choć zrobił to po to tylko, aby upewnić się, że dziewczyna z Kniei nie straci przypadkiem równowagi.

Była jak rozespana pajęczyca, bujająca się na swej nici, jak gałązka ugięta wiatrem, przechylająca się ku niemu wraz z wieńczącym ją owocem, niby koroną. Wyglądała jak królowa jesieni. W końcu tak zdobną była jej suknia, na której dźwigała wszystkie skarby odchodzącego lata, przytłaczając swym dobrobytem. Być może to właśnie dla niej, dla Helloise wywróżył ów dobrobyt z lotu ptactwa, pomyślał wesoło, może to do niej należała jego wróżba? A jednak milczał, patrząc, jak odłamuje od kołnierza klonowy liść, podarek dla dziewczynki, na oko pięcioletniej, która kręciła się nieco na krześle, niecierpliwie wyczekując końca ceremonii. Coś na kształt uśmiechu przypałętało mu się na moment na usta, gdy zobaczył, jak wsuwa liść we włosy dziecka. Gdy spotkał się spojrzeniem z opiekunami dziewczynki, i siedzącego obok chłopca, skinął lekko głową. Rozpoznał Anthony'ego Shafiqa, ale niespecjalnie zależało mu na nawiązaniu rozmowy.

Odwrócił zamiast tego głowę, aby poszukać wśród rosnących na polanie drzew klonu, z którego mogliby potem uszczknąć liść albo i dwa, aby naprawić jesienną suknię Helloise.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#79
13.10.2025, 09:12  ✶  

Yaxley dotarła do ołtarza. Starała się jednak nie skupiać na tym, że wszystkie spojrzenia były skierowane w ich stronę. To mogłoby ją nieco przytłoczyć, nie lubiła znajdować się na świeczniku, podczas ślubu, tym bardziej własnego było to jednak niemożliwe. Przyjęła więc jedną z najprostszych metod na radzenie sobie z podobnymi momentami, udawała, że nikogo poza osobami znajdującymi się na ołtarzu tutaj nie ma. Całkiem proste rozwiązanie, zwłaszcza, że obok niej znajdował się Ambroise, a z nim wszystko wydawało się dużo łatwiejsze. Wpatrywała się w niego, uśmiechając się dyskretnie. Nie uciekała wzrokiem, bo przecież to o nich chodziło tego dnia. Stanęli przed sobą tutaj po to, by sięgnąć w końcu po wszystko, co było im pisane.

Dość długo zajęło im dotarcie do tego miejsca, fakt, decyzja mogła wydawać się spontaniczna, jednak nie dla nich i tych, którzy wiedzieli, że to co ich łączyło było zbudowane na latach spędzonych wspólnie. Latach pełnych całej palety emocji, które im towarzyszyły, przyjaźni, nienawiści (chociaż, czy na pewno?), miłości, rozczarowaniu, bo przecież mieli szansę przeżyć ze sobą dosłownie wszystko. Nie było więc to wcale, aż tak nieoczyiwste, że wreszcie znaleźli się razem na tym ołtarzu. Prędzej, czy później to musiałoby się tak skończyć, albo byliby wyjątkowo nieszczęśliwi, jak przez ostatnie półtora roku. Doświadczenie pokazało im, że nie ma najmniejszego sensu ze sobą walczyć, dużo łatwiej szło się przez świat razem.

Sebastian zaczął mówić. Yaxley, wyjątkowo słuchała tego, co ma do powiedzenia, przynajmniej z pozoru, tak naprawdę docierały do niej jedynie pojedyncze słowa. Reszta była zagłuszona dosyć głośnym biciem jej serca. Nie było dla niej szczególnie istotne to, co padnie z jego ust, najważniejsze było bowiem to, do czego miała doprowadzić ta ceremonia. Ślub miał być początkiem ich oficjalnej drogi, teraz już nie tylko w swoich oczach będą rodziną, to było dla niej istotne, chociaż nigdy nie spodziewała się, że tak się wydarzy. Przez lata sporo zmieniło się w jej podejściu, w priorytetach. Przestała patrzeć na czubek własnego nosa, liczyło się coś więcej, miała mieć własną rodzinę, o której kiedyś nigdy nie marzyła, a teraz okazało się to być wszystkim czego pragnęła. Los bywał przewrotny.

Wpatrywała się w Ambroise'a nie opuściła spojrzenia nawet na krótki moment, była ciekawa, czy zobaczy w nich te same uczucia, które ją wypełniały. Nie mogło być inaczej, w końcu łączyła ich wyjątkowa więź, o której przecież również wiedzieli, nie było sensu z tym walczyć, bo mogli wyjść z tego bardzo mocno pokiereszowani, dużo łatwiej było się temu poddać, szczególnie, że przecież żadne z nich nie wyobrażało sobie swojego świata bez tej drugiej osoby. Być może dość późno doszli do tych wniosków, jednak mieli przed sobą jeszcze wiele szczęśliwych lat, które mieli przeżyć wspólnie. Przyszłość wydawała się być naprawdę obiecująca, szczególnie, że już niedługo nie mieli być w tym sami, a ich uczucie miało przynieść na ten świat nowego człowieka.

Odetchnęła i opuściła ramiona dopiero wtedy, gdy Sebastian oplótł ich dłonie wstęgą. Wiele razy widziała podobne ceremonie, jednak nigdy nie wydawały jej się one szczególnie istotne, to tylko rytuały, tradycja, dla Yaxley wydawać by się mogło, że nic nieznacząca. Kiedy jednak poczuła na swojej dłoni materiał, ciepło dłoni Ambroise'a, coś w niej drgnęło. Może zupełnie inaczej podchodziło się do tego, gdy to dotyczyło właśnie ciebie?

Kolejne osoby dokładały swoje wstęgi, dzięki czemu ich dłonie jeszcze bardziej się ze sobą splatały. Czuła ciepło dłoni Ambroise'a, jej zapewne była równie ciepła, ta bliskość była naprawdę wyjątkowa. Obdarzała uśmiechem każdą z osób, które się przy nich znalazły. Dobrze było widzieć, że ich decyzja jest wspierana poprzez członków rodzin, przyjaciół, najbliższych. Czuła wsparcie, jakie dawali im w tym wszystkim, wiedziała, że to co robią jest właściwe, odpowiednie.

Przestała się zupełnie denerwować tym, że skierowane są na nich oczy gości. To nie było zbyt istotne, tak właściwie powoli zaczynało do niej docierać, że już praktycznie mieli to za sobą, jeszcze chwila, a Ambroise, miłość jej życia, jedyna osoba, która mogła spowodować to, że porzuciła wolność, którą tak ceniła stanie się jej mężem. Nie przerażało jej to wcale, chociaż niosło zmiany, ale była na nie gotowa, wchodziła w ten nowy stan z ogromnym entuzjazmem i nadzieją, że mimo, iż świat wydawał się kończyć, pełen był bólu i cierpienia, to oni mogli jakoś odnaleźć gdzieś swój własny spokój i szczęście.


nici: kolor nici nie jest określony i zdaje się mienić w oczach (Anam Cara), ewentualnie dosyć ciemny róż (miłość i pożądanie)
Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#80
13.10.2025, 17:50  ✶  

Nora nie należała do osób szczególnie wycofanych - zauważyła znajomą twarz, postanowiła więc zaczepić mężczyznę, który siedział obok niej, nic przecież nie mogła na tym stracić, ona była sama, on był sam, cóż przynajmniej nie musieli milczeć i patrzeć się w ołtarz, tylko mogli wymienić między sobą kilka zdań. Całkiem proste, a może dzięki temu nie będą się czuć tacy wyobcowani, wydawało jej się bowiem, że mało kto postanowił się tu pojawić bez osoby towarzyszącej. Nie dziwiło jej to specjalnie, śluby zdecydowanie łatwiej było przetrwać w parach. Cóż jej pierwszy wybór jeśli chodzi o takie wydarzenia niestety aktualnie pewnie zbierał się do tego, aby zostać gdzieś zamknięty i nie ugryźć kogoś przypadkiem tej nocy. Nie było to nic nadzwyczajnego, jeśli Twoim najlepszym przyjacielem był wilkołak... można do tego przywyknąć.

- Tak, panna Figg, to znaczy Nora, po prostu Nora. - Nie wydawało jej się konieczne, by zwracał się do niej oficjalnie. W końcu przyjaciele jej przyjaciela byli jej przyjaciółmi? Jakoś tak to szło.

Uścisnęła mu dłoń, delikatnie, nie miała w sobie zbyt wiele siły, chociaż gest ten był całkiem pewny. Uśmiechnęła się serdecznie do Eliasa, zauważyła, że się zaczerwienił. Dziwne, przez nią? Mrugnęła nie chcąc dawać po sobie znać, że coś zauważyła. Zawsze było dla niej istotne, aby wszyscy czuli się przy niej komfortowo.

Nie miała pojęcia o tym, że Bletchley miał w swojej głowie niecny plan, aby ograć ją w karty, znając Norę, postanowiłaby wziąć w tym udział, bez żadnego powodu i z jej szczęściem przegrałaby sporo galeonów, co aktualnie nie było raczej wskazane z racji na straty, które musiała pokryć w cukierni po pożarach. Oby nie próbował zaprosić jej do takiej zabawy... nie był to najlepszy moment.

W przeciwieństwie do swojego towarzysza panna Figg wpatrywała się w ołtarz jak zaczarowana. Kapłan mówił pięknie, wydawał się znać Ambroise'a i jego wybrankę. Oczy jej się zaczerwieniły. Nora była bardzo wrażliwa, ruszały ją podobne sytuacje, wierzyła w prawdziwą miłość, chociaż nie sądziła, że kiedyś ją spotka. Mniejsza o to, była naprawdę zadowolona z tego, że Roise miał to szczęście by trafić na swojego człowieka, wydawał się być aktualnie bardzo odmieniony, zupełnie inny niż jeszcze kilka tygodni temu. Widać wystarczyło, by u jego boku pojawiła się odpowiednia osoba.

Nawet na moment nie odrywała wzroku od kapłana i pary młodej. Obserwowała uważnie wstęgi, które po kolei były zaplatane na ich dłoniach, nie miała szansy jeszcze widzieć podobnego rytuału. Wydawało jej się, iż mogą to być lokalne tradycje, których nie miała szansy poznać, bo niby skąd?

- Ciii. - Syknęła odruchowo, po chwili jednak postanowiła dodać do tego syknięcia komentarz. Elias przerwał jej moment zamyślenia. - Będzie tyle gadał dopóki nie stwierdzi, że powiedział już wszystko, co ma do powiedzenia. - Nie było w tym nic szczególnie skomplikowanego. Skoro kapłan miał jeszcze coś do powiedzenia, niech mówi, przecież drugi raz taka okazja mu się nie przytrafi, no przynajmniej nie z tą, konkretną parą młodą.

- Jeszcze nam kaznodziei w polityce brakuje... - Jakby i bez obecności wysłanników wiary nie mieli aktualnie dość zagmatwanej sytuacji politycznej. - Może lepiej niech oni trzymają się swoich świątyń. - To wydawało jej się zdecydowanie lepszym pomysłem.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: Geraldine Yaxley
Podsumowanie aktywności: Paracelsus (3444), Millie Moody (1990), Alexander Mulciber (3364), Roselyn Greengrass (971), Brenna Longbottom (1768), Pan Losu (151), Helloise (2525), Benjy Fenwick (6582), Anthony Shafiq (1060), Prudence Bletchley (4567), Atreus Bulstrode (1256), Cornelius Lestrange (3468), Elias Bletchley (1038), Nora Figg (1363), Primrose Lestrange (597), Sebastian Macmillan (2271), Icarus Prewett (411), Anthony Ian Borgin (752), Mona Rowle (322), Jonathan Selwyn (727), Basilius Prewett (463), Vakel Dolohov (1490), Charlotte Kelly (642), Jacqueline Greengrass (1243), Morpheus Longbottom (1029), Ambroise Greengrass (2354), Geraldine Yaxley (2317), Ursula Lestrange (1848), Cliodna (1495), Astoria Avery (397)


Strony (10): « Wstecz 1 … 6 7 8 9 10 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa