• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[8.09.72] Just do what I say and I'll love you

[8.09.72] Just do what I say and I'll love you
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#1
08.06.2025, 15:12  ✶  

Podróż przez Limbo wydawała się wręcz nierealna. Przeżył to, pamiętał przecież. Był tego pewien tak jak pewien był tego, że nadchodzi kres prawa i porządku. Wciąż jednak, dla niego, było to coś zawieszonego między abstrakcją, a rzeczywistością. Skala jednak wciąż w pełni nieodkryta. A to dlatego, że prawdziwy surrealizm miał dopiero się wydarzyć. Bo co jeśli ta Otchłań, zjawi się wśród nas? Pierwszy krąg piekielny zawitał do świata żywych i przyniósł ze sobą to czego miał pod sobą aż w nadmiarze. Śmierci. Między zabójstwem, a morderstwem, Louvain wciąż odnajdywał sporo czasu na studia własne. A posteriori. Tak niecodzienna sytuacja jak masowy terroryzm w skali kraju, bez wątpienia skłaniał do przemyślenia. Jeden widząc kolejny zawieszony na niebie mroczny znak, z przerażeniem w gardle krzyczał “Dlaczego?!”. Drugi zaś, niczym wygłodniała bestia, dumny ze swojej zbrodni, wpatrując się w ten sam symbol na przedramieniu, pytał podekscytowany “Dlaczego?”. Dlaczego akurat dzisiaj?  Dlaczego tak nagle? Dlaczego tak bardzo? Skąd ta kara? Skąd ten zaszczyt? Odpowiedź w obu przypadkach była niemalże identyczna, różniło się tylko czyją krew miało się tej nocy na rękach. Własną czy cudzą?

Ciągła gonitwa myśli. W tej samej chwili był drapieżnikiem jak i ofiarą. Chory w obłędzie i tym samym obłędem zdolny zarażać w każdym możliwym kierunku, wciąż jednak należało uważnie stawiać kolejne kroki. Wszystkie służby postawione w stan najwyższej gotowości. Nietrudno wpaść na obławę, gdy ulice gościły dzisiaj wszystkie możliwe patrole aurorów i brygadzistów. Ale trudno odmówić sobie cudzej śmierci, kiedy nad Londynem zapanowała anarchia jak nigdy wcześniej. Niczym ogar spuszczony ze smyczy gnał za wykrwawiającym się brygadzistą. Bez wsparcia, osamotniony, biedny mundurowy stał się raptem kolejnym tapasem podczas śmierciożerczej uczty. Młody brygadzista uciekał, ile tylko sił miał w nogach. Ranny i pozbawiony swojej różdżki próbował się ratować paniczną ucieczką. Może nawet byli rówieśnikami, może nawet mieli szansę się kiedyś poznać. Jednak Louvaina teraz nie było. Był Martes, kierowany wyłącznie instynktem mrocznej sługi.

Pościg rozciągnął się na długość kilku alejek, jednak kiedyś musiał się zakończyć. Rana na podbrzuszu jaką otworzył mu Martes sączyła się obficie, przyśpieszając jego wyczerpanie organizmu. Upadł w końcu. Na niewielkim, ustronnym podwórzy, otoczonym przez płonące kamienice Horyzontalnej. Upadł wprost pod nogi jedynej osoby, która mogła pomóc mu w tym stanie. Błagał o pomoc, kurczowo trzymając się za kawałek materiału jej odzienia.

Trzask pożeranej przez ogień miejskiej zabudowy, niemalże zagłuszył jego przybycie. Za to czuć było go znakomicie. Obłok ciemności przedarł się przez podwórko. Zmienił kształt, przybierając nieco bardziej ludzką sylwetkę. Opary czarnego dymu wciąż krążyły wokół niego, opadając miarowo o podłoże. Dym przyniósł za sobą intensywną woń spaczenia. Dla większości duszący odór, dla nielicznych słodki aromat. Louvain wciąż w swoim śmierciożerczym uniformie, uśmiechnął się cynicznie pod swoją maską. Nie sądził, że spotka się dzisiaj z Cynthią, lecz najwidoczniej ich losy były splecione ciaśniej, niż mogłoby się im wydawać. Zatrzymał się odrobinę w swojej krwiożerczej pogoni, wciąż jednak korzystał z atrybutów strachu jakie mu nadano.

- Nie mieszaj się, to nie twój problem. - zwrócił się do medyczki, a maska na twarzy zniekształciła magicznie jego głos. Nigdy wcześniej nie pokazywał się jej w tej, pełnej odsłonie. Głos miał metaliczny, chłodny i stanowczy. Nieludzki, jakby pozbawiony postaci która się nim wypowiadała. Trzymając odległość, wymierzył w ich dójkę różdżką, grożącym gestem. - Chyba, że Ty też nim jesteś... Kawałek diabelskiego rechotu wyrwał się spod jego maski, choć wcale nie zamierzał.


Czarodziej
“It was hotter than rage, and sharper than fear, and cut deeper than helplessness, all because I couldn’t get to you.”
Mieniące się srebrem, długie pasma włosów opadają Cynthii prosto na ramiona i ciągną się za połowę pleców, spod wachlarza czarnych rzęs spoglądają stalowoniebieskie, chłodne tęczówki. Jest średniego wzrostu o dość drobnej, smukłej budowie ciała. Wydaje się krucha i delikatna, głównie przez bladość skóry, pozbawiona siły fizycznej. Doskonale dostosowuje sposób mówienia oraz gesty pod towarzystwo, w którym aktualnie przebywa, sprawnie manipuluje za pomocą wyglądu. Jest niewinnie śliczna, a jednocześnie przeraźliwie kojarzy się z zimą.

Cynthia Flint
#2
08.06.2025, 21:26  ✶  
Paradoks. Gdyby miała wybrać jedno słowo, które mogłoby opisać tę wrześniową noc, użyłaby właśnie jego. Bo chociaż widok za oknem, wybuchy i chaos wśród mieniącej się pomarańczem łuny Londynu była zaskakująca na pierwszy rzut oka, to jeśli poświęciła temu kilka sekund, jej nadejście było logiczne w świetle minionych wydarzeń i splatających się ze sobą eventów. Wszystko działo się szybko, a jednocześnie ciągnęło się w nieskończoność, jakby metalowa wskazówka starego zegara utknęła, potraktowana jednym z dostępnych dla czarodziejów zaklęć. Dookoła panował chaos, jej uszu dobiegł krzyk, a w nozdrzach dominował swąd spalenizny, śmierci i strachu. Wszystko wirowało, jak żar tańczący w gorących podmuchach wiatru, uderzało, niczym te grube bele, podtrzymujące angielskie domostwa, zmieniając niegdyś dobre i proste życie ludzi w pobojowisko. Zacisnęła dłonie, starając się złapać głębszy oddech, taki, który nie wywołałby kaszlu lub pieczenia w płucach, bo miała wrażenie, że tkwi gdzieś pomiędzy tym wszystkim, całkiem osobno. Kilka sekund ciszy sprawiło, że tłumiony ból gdzieś w skroniach uderzył mocniej, a serce znów zabiło tak, jakby było skrzydłami kolibra, którego zatrzymanie oznaczałoby koniec. Nie była jeszcze w formie, wciąż miała kilka dni wolnego i prawdopodobnie nie powinna ruszać się z domu, ale to zrobiła. Zareagowała na wezwanie z Ministerstwa, bo przecież poza szefem Departamentu Aurorów, nie było nad nią nikogo i o zgrozo, miała pełne przeszkolenie medyczne. Ludzie potrzebowali pomocy i nawet jeśli Flint preferowała pracę z martwymi, tak dziś musiała wyjść ze strefy komfortu i przypomnieć sobie wszystkie te zabiegi, które pozwoliłby ofiarom uciec z objęć śmierci, zamiast szukać jej przyczyny. Te były widoczne gołym okiem – poparzenia, ataki serca, uduszenie, zatrucie dymem, obrażenia wywołane gruzem lub unoszącymi się odłamkami, okazjonalnie zaklęcia. Musiała wziąć się w garść, nawet jeśli nie była w formie po tym, co zrobiła ostatnio. Zamrugała, jakby zbudzona z transu i rozejrzała się po zniszczonej ulicy, dostrzegając kolejne płonące pobojowisko, poprawiając torbę na ramieniu.
- Marcus, idź z tymi aurorami na drugi koniec ulicy, a ja pójdę sprawdzić tam. - brzmiała chłodno i stanowczo, zwracając się do jednego ze swoich podwładnych z kostnicy, jednocześnie wskazując dłonią jedną z odchodzących uliczek. Wszystko płatało figle i nie mogła pozwolić, aby jej wewnętrzne zaburzenia wyjrzały na światło dziennie – pomijając już obawę o to, kogo mogli spotkać i jak miałaby się wytłumaczyć. Chłopak pokręcił głową.
- Mieliśmy się nie rozdzielać, to niebezpieczne. Kilkanaście metrów stąd zniszczono sta..
- O ile dobrze pamiętam, nie pytałam Cię o zdanie. Idź i zajmij się robotą, chyba że chcesz wytłumaczyć górze, dlaczego ignorowałeś polecenia przełożonego w zaistniałej sytuacji, ale o ile się nie mylę, wiąże się to z naganną i konsekwencjami zawodowymi. - uniosła brew, przyglądając mu się z miną, która kolejnej porcji sprzeciwu by raczej nie zniosła. I owszem, prychnął coś pod nosem, ale poszedł, doganiając patrolujących to miejsce mężczyzn.
Prawda była taka, że bezpieczniej było, gdy była sama. O tym mu jednak powiedzieć nie mogła, a chłopak był zdolny i młody, pochodził z dobrej rodziny – zapewne takiej, która wspierała szalejący w stolicy ogień. Pół biedy, gdyby spotkali kogoś, kogo nie znała i kto zareagowałby na nią agresją, ale jeśli wpadliby na niewłaściwego śmierciożercę... Kolejna fala dyskomfortu sprawiła, że przymknęła oczy, starając się zdusić wszystko to, co się wewnątrz niej działo, odkąd sięgnęła głębiej, niż powinna w nekromancję.

W ciszy skwierczał ogień, pięknie pękało drewno i unosiły się małe światełka, będące znakiem wszystkich tych tragedii, które zostały wywołane. Oliwa została dolana do ognia. Skręciła w kolejną uliczkę, rozglądając się dookoła. Proste zadania, nie rozdrabniaj się, pomóż..
Zastyga w bezruchu w momencie, gdy zorientowała się, że ręka zaciskała się na materiale jej koszuli – brudnej od sadzy i krwi, trochę rozciętej i nieschludnej. Błękitne oczy powędrowały w dół, a gdy napotykały twarz wyrażającą ból i przerażenie, wstrzymała oddech, znów na kilka sekund zastygając.
- Będzie dobrze. - słyszała swój głos, ale nie była pewna, czy mężczyzna go słyszał. Był młody, wykończony. Czuła bicie jego serca, zapach jego krwi – tyle razy tej nocy korzystała z nekromancji, że wyczuwała słabnące nitki życia bardziej, niż by sobie tego życzyła. Kucnęła, pomagając mu usiąść i wyjęła z torby eliksir, podając chłopakowi, wyciągając dłoń w stronę miejsca, za które się trzymał. Krwotok był mocny, ale nie był jeszcze w objęciach śmierci.
Poczuła coś jeszcze. Niepokojącego, zimnego, pełnego szaleństwa i nienawiści, kolorem zlewającego się z ogniem. Złowieszczą radość. Nie była kobietą, którą było łatwo przestraszyć, ale przebiegł ją dreszcz i gdy odwróciła głowę w stronę źródła owej aury, wolna dłoń sięgnęła do różdżki. Znów się jej zakręciło w głowie, znów zrobiło się słabiej, ale nie miała na to czasu. Obcy i znajomy jednocześnie. Maska była osobliwa, faktycznie przerażająca. Kolejny element, który sprawił, że na chwilę znów się wszystko zatrzymało. Zrobiło się chłodniej w piekle.
I Merlin jej świadkiem, rozsądna kobieta by odpuściła. Nie była żadną wielką czarownicą, nie była magiem bojowym i wiedziała, że poniekąd – jeśli nie będzie przeszkadzała, nic się jej nie stanie, czy to za sprawą ojca, Lestrangea czy Borgina. Cofnęłaby się, wiedząc, że ten chłopak i tak miał małe szanse, jeśli nie trafi na stół. Nie było tak, że nie poradziłaby sobie z jednym czarodziejem, nie była całkiem bezbronna. Mogłaby odciąć mu na chwilę dopływ powietrza, podgrzać krew, pozbawić przytomności lub wywołać zawroty na tyle silne, że mogłaby spróbować zabrać brygadzistę. Była to jednak granica, której zwyczajnie bała się przekroczyć względem drugiego człowieka. Bo dokąd by ją to zaprowadziło? Szarpnął jednak koszulę znów, skupiając na sobie jej uwagę. Spojrzała na młodą, bladą i przerażoną twarz z tym wyrazem oczu świadczącym o tym, że wcale nie chciał umierać. Bo kto by chciał w taki sposób? Zacisnęła mocniej palce na jego ranie, zachęcając, aby wypił eliksir. Praca z Rudim sprawiła, że czuła się znacznie pewniej w korzystaniu z nekromancji na żywym organizmie, więc kolejny raz sięgnęła po to, po co nie powinna tak często. Nie mógł być przytomny, byłoby to zbyt ryzykowne i być może zbyt bolesne. Nie mogła odpuścić. Oczy i uszy były tej nocy wszędzie, a porzucenie współpracownika, podwładnego właściwie na pastwę losu bez próby jego ratowania, było drogą do Azkabanu.
- Ja tylko wykonuje swoje obowiązki, podobnie, jak Ty. - znów brzmiała obco we własnych uszach, znów nie mogła zapanować nad słowami. Podniosła wzrok na zamaskowaną postać dopiero wtedy, gdy młody brygadzistka oddychał spokojniej, a jego głowa opadła na ziemie, podtrzymana jej dłonią. Rana krwawiła mniej, ale bez narzędzi, nawet ona nie była cudotwórcą. Jej palce mocno zaciskały różdżkę. Na pewno nie był to Stanley, od niego dostałaby monolog i wywód o tym, że znów wplątywała się w to, co ją nie dotyczyło. I to świadczyło o kłopotach, związało jej żołądek ciaśniej w supeł, pozostawiając w głowie myśl pełną wdzięczności, że nie jadła niczego od rana. Przekręciła głowę na bok, przyglądając się postaci badawczo. Serce biło jej szybko, znów przypominając skrzydła kolibra. Podniosła się powoli, ale wciąż tak, jakby leżąca postać tkwiła poniekąd za nią, częściowo przynajmniej. Przesunęła brudnymi od krwi palcami po szyi i policzku, pozbywając się przyklejonych do skóry włosów, brudnych od sadzy, podobnie jak cała reszta. Nie było tu bezpiecznie, mogli przyjść inni – nie była tylko pewna, co było gorsze – fakt, że śmierciożerca z nią rozmawiał, zamiast rzucać cruccio, czy może to, że ona nie próbowała go rozbroić? To jak nic zakrawało o przesłuchanie, o ile nadejdzie świt. I świadek. Przeniosła wzrok na wymierzoną w nich różdżkę i z pewną dozą brutalności odkryła, że nawet jeśli by chciała, zwyczajnie nie mogła się ruszyć. To był tylko dzieciak. Nie mogła też zapytać wysłannika Voldemorta, nie mogła podejść bliżej i sprawdzić, czy przypadkiem nie był to pewien zły i obrażony, czarnowłosy dowódca. To była myśl, której nie chciała do siebie dopuścić. Gdyby mogła swobodnie.. Ściągnęła brwi, przenosząc wzrok gdzieś wyżej, znów na jego maskę, zupełnie jakby wpadła na jakieś rozwiązanie – bo gdyby chciał ją zabić, nie pytałby o to, czy była wrogiem lub też, czy chciałaby nim być. Opuściła różdżkę niżej, kierując jej szczyt gdzieś na lewo, rzucając niewerbalne zaklęcie, które miało na celu sprawdzenie, czy poza ich trójką, w najbliższej okolicy nie było wścibskich oczu lub uszu. Tylko trzy bicia. Drgnęła, przystępując z nogi na nogę, starając się na bok odsunąć zawroty i zlewające się ze sobą obrazy. Brygadzista oddychał słabiej, spał głęboko, odcięty od zmysłów i świata. - Uwierz mi, chciałabym się w to nie mieszać, ale na to już jest za późno. - rzuciła pod nosem, cicho, zwilżając wargi, a błękitne oczy przemknęły po zdobionej masce. Prawdopodobnie w całym tym harmidrze tego nie słyszał, ale może to i lepiej? Nie powinna go prowokować. Miała jednak potrzebę zdobycia informacji i o zgrozo, przyćmiewało to zdrowy rozsądek i kruszejące blokady, których starała się trzymać, żeby funkcjonować. Jak miała mieć inaczej szanse dowiedzieć się, czy wszystko było w porządku, czy ich dowódca pamiętał o porcie? Której ścieżki by nie wybrała, coś było nie tak. Rzucało podejrzenia.- Jestem Twoim wrogiem?
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#3
17.07.2025, 21:00  ✶  
Apetycznie

Większość nie potrafiła się bać. I nie chodziło o to, że byli nieustraszeni. Po prostu robili to w obrzydliwy sposób. Ta większość, która wpadała w trwogę wyłącznie z obawy o własne życie. Nędzarze, biedacy, kobiety, dzieci i niedołężni. Wszyscy ci których życie niewiele znaczyło i Martesa mało obchodził ich los. I nie chodziło, że ich życie było nic nie warte. Zwyczajnie ich obecność na tym świecie, czy nawet brak, naprawdę niczego nie zmieniało w historii świata. Ich egzystencja nie wnosiła zbyt wiele treści do opowieści o naszych czasach, a przerażeni byli o utratę życia tak jakby mieli nie wiadomo co do zrobienia przed odejściem. Jedna sierota w tą czy tamtą stronę, czy jakkolwiek zmienia to chociaż o odrobinę kurs w jakim zmierza to wszystko? Strach o własne życie był przeciętny, coś jak ryba z frytkami. Spotykane najczęściej, bez polotu, bez finezji. Wystarczające, żeby zagłuszyć głód. Głód śmierci.


Smacznie

Niektórzy jednak swoim lękom ulegali w nieco bardziej wdzięczny sposób. Zwykle ci którzy śmierci nie obawiali się w tak paniczny sposób. Przyzwyczajeni do ryzyka lub pogodzeni z ustępliwością własnego ducha. Razem ze strachem na ich twarzach było coś koło oszołomienia wymieszanego ze zdziwieniem. Zaskoczenie, bo to co do nich docierało zwykle przerastało to czego się mogli spodziewać. Bali się już nie tylko o swoje własne, ale również bezpieczeństwo kogoś więcej. Bliskich, rodzin, a nawet całych społeczności. Ktoś taki dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że to co zaraz sięgnie po ich śmiertelność było tak destrukcyjne, że nie zaprzestanie tylko na jednym życiu. Taki strach był czymś co nie tylko zaspakajało głód śmierciożercy, ale również było pożywne dla wszystkich mrocznych zmysłów.


Pysznie

Osobiście jednak zaczął odkrywać coś czego nie spodziewał się w sobie odnaleźć. Najbardziej łakomy stawał się w obliczu, o zgrozo i ironio, obawy tych których znał już dość dobrze. Ci bliżsi lub dalsi. Wszyscy ci których zdążył poznać nieco lepiej, a dopiero po raz pierwszy miał okazję ujrzeć, jak paraliżuje ich konsternacja na widok jego własnej osoby. Zbić z  tropu to mało powiedziane. Wbić w taki rytm aby nie potrafili myśleć trzeźwo z obawy nad tym co nastąpi. Z jego własnej przyczyny, lub czegoś innego. Bez znaczenia. To uczucie jakby łamał pewną regułę, jakby sprzeniewierzał własne morały, jednocześnie było tak satysfakcjonujące, że zagłuszało te poczucie winy. Coś jak deser przed obiadem. A Cynthia potrafiła się bać obłędnie. Na moment, aż zapomniał po co tutaj biegł i dlaczego właściwie się tutaj znalazł. Na drobną chwilę przestał istnieć ten młodziak, walące się tropy i pożoga nad nimi. Widok jej przerażenia był piękniejszy, niż dowolne inne wspomnienie o niej z jego głowy. Czy wtedy, kiedy udawała dla niego kurwę lub wtedy, kiedy bawili się razem w klubie. Stojąca tak sparaliżowana strachem. Nie miała odwagi go zaatakować, nie wiedząc czy sprosta zagrożeniu. Nie mogła też uciekać, pewnie obawiając się, że z mechaniki prostego instynktu to ona stanie się dla niego nową ofiarą. Cały czas trzymając ją celowniku własnej różdżki. I przeciągałby łapczywie tą chwilę tak długo, ile tylko był w stanie, gdyby jedno jej zdanie nie wybiło go z śmiertelnej powagi. Zarechotał głośno, a maska na twarzy znowu zniekształciła jego głos w nienaturalne metaliczne brzmienie. - Pielęgniareczko... Pokręcił głową, jakby rodzic rozczulony nad popełnionym głupstwem dzieciaka. - Ja nie wykonuję tylko swoich rozkazów. Ja spełniam marzenia. Poprawił w najbardziej delikatny sposó jaki potrafił tę drobną niespójność w jej myśleniu. Rozkazy to może i faktycznie wypełniała ona, ale on robił to z zupełnie innych powodów. Chociaż jeszcze nie wiedziała kto krył się pod maską, to po tylu rozmowach z nim na tematy wojny i nie tylko, powinna dobrze wiedzieć, że tacy jak on nie robią tego wyłącznie z poczucia obowiązku. Tutaj zwykle kierowali się już czymś z wyżej półki piramidy potrzeb. Pozwolił jej na to jedno zaklęcie, bo i tak za moment kurtyna tajemniczości miała się tutaj rozpłynąć w obłokach spalenizny. Spojrzał tak jak i ona na brygadzistę i wiedział, że czas ucieka, a miał jeszcze jedną podłość do wyznaczenia tej nocy.

- Wrogiem? Nieee. Wręcz przeciwnie. Odparł uzbrojony w kilka nut ironii we własnej postawie. W końcu machnął różdżką nad własną głową. Czarny dym głębiący się do tej chwili wokół niego, tworząc z jego postaci hiobowego afryta, zaczął opadać na posadzkę, ukazując pod warstwą smogu zwyczajne ciemne czarodziejskie szaty. Najpierw ściągnął kaptur z głowy, a dopiero potem zdjął trupią maskę, ukazując obojgu swoje podłe oblicze. Spojrzał Cynthii głęboko w oczy, a w jego wzroku nie było ani grama pokory. Pełne pychy oraz dumy spojrzenie, w pełni świadome wszystkich okropieństw których się dopuścił i wszystkich tych których był częścią, a które nie wyszły spod jego własnej różdżki. Pyszny paniczyk w całej swojej okropności. W końcu jednak jęk bólu spod ich stóp przykuł jego uwagę. Zrobił krok w stronę rannego, a potem pochylił się lekko nad nim. - Muszę ci powiedzieć, kolego bohaterze, że trafiłeś najgorzej jak tylko mogłeś. Zaczął wzdychając teatralnie, niby na moment przejęty jego losem. Odór spaczenia wręcz, aż parował nad jego głową. Tyle czarnej magii w tak krótkim czasie jeszcze nie było mu dane z siebie wykrzesać. - Pani Flint to uzdolniona, doskonała wręcz, uzdrowicielka. Jest tylko jeden problem. Spojrzał spod brwi w górę na twarz Cynthii. Ze swoim szelmowskim uśmiechem mogła się już domyśleć, że knuje coś, co tylko drań jak on mógł wymyśleć. Problemów było o wiele więcej, niż tylko jeden, ale w tej konkretnej sytuacji był jeden szczególny. - Cynthia jest po mojej stronie, a nie Twojej. Dokończył robiąc wymuszony grymas jakby właśnie wspominał o drobnym towarzyskim nieporozumieniu, jakby wcale sie rozchodziło się o życie brygadzisty, tylko lekkie nieporozumienie. Czy właśnie demaskował swojego tajnego współpracownika o pseudonimie “Hipokrytka”? Owszem. Jak zwykle zresztą to on rościł sobie pełne prawo do kontrolowania sytuacji, wpędzania jej w kłopotliwe sytuacje i wiele innych problemów.

- Dokładnie tak. Składała mnie do kupy po Baltane, kiedy mordowałem tak jak dzisiaj. Kiedyś nawet pomogła mi w porwaniu. Uwierzyłbyś patrząc na tę słodką, niewinną buźkę? Coraz większy miał z tego wszystkiego ubaw. Aż przyklęknął sobie na błotnistej kostce podwórza, tuż obok swojej ofiary, zrównując się z nią poziomem. Igrał sobie z własnym losem, a w szczególności jej losem. I to go tak okropnie podniecało. Nagle jakby podskoczył w zaskoczeniu. Zrobił głośny wdech tak jak wtedy, kiedy przypominasz sobie coś ważnego. - Ups, chyba się trochę wygadałem. Odezwał się w końcu w stronę swojej partnerki. Partnerki w zbrodni. Zrobił przy tym głupią minę, drapiąc się po tyle głowy. - Chyba nie ma teraz innego wyjścia. Będziesz musiała go zabić. Perfidne okrucieństwo w końcu rozlało się w całości po jego twarzy. W górę uniosły się kąciki ust, a gdyby nie był Zimnym pewnie dostałby rumieńców z ekscytacji. 


Czarodziej
“It was hotter than rage, and sharper than fear, and cut deeper than helplessness, all because I couldn’t get to you.”
Mieniące się srebrem, długie pasma włosów opadają Cynthii prosto na ramiona i ciągną się za połowę pleców, spod wachlarza czarnych rzęs spoglądają stalowoniebieskie, chłodne tęczówki. Jest średniego wzrostu o dość drobnej, smukłej budowie ciała. Wydaje się krucha i delikatna, głównie przez bladość skóry, pozbawiona siły fizycznej. Doskonale dostosowuje sposób mówienia oraz gesty pod towarzystwo, w którym aktualnie przebywa, sprawnie manipuluje za pomocą wyglądu. Jest niewinnie śliczna, a jednocześnie przeraźliwie kojarzy się z zimą.

Cynthia Flint
#4
30.07.2025, 21:24  ✶  
Strach nie był emocją mile widzianą w życiu ludzi, bo uznawano ją za słabość, a kto pozwalał sobie na takie w czasach, w których przyszło im żyć? Co zabawne, jednocześnie był to ten element, który przypominał o tym, jaką wartością było życie i jak wiele człowiek mógł znieść, aby się go kurczowo trzymać. Ostatecznie, liczyło się tylko przeżycie – dzisiejszej nocy była wielokrotnie tego świadkiem. Był to strach pospolity, unoszący się w powietrzu jak dym, który całunem otulał zdewastowany Londyn. Nie była ze strachem blisko, chociaż dogłębnie znała jego smak i goryczkę, którą pozostawia na języku. Dotychczas nie postrzegała go w sposób normalny, bo jej głowa niegdyś uznała, że nic straszniejszego w życiu już nie zobaczy, więc jakich potworów miałaby się bać? Wędrówka na krawędź budziła w niej jednak rzeczy, o których zapomniała. To był impuls, który rozlał się po ciele i którego pomimo lat przyzwyczajenia, nie mogła opanować. Zaskoczył ją samą, podobnie jak zamaskowanego czarodzieja. Pomimo jego pojawienia się, nie zamierzała dać zamknąć się w jego kajdanach, kalkulując. Przewidując. Analizując. W tym przecież zawsze była dobra, znacznie lepsza niż w dzikości i impulsywności, która zdawała się samym centrum jestestwa Lestrange'a.
Zacisnęła usta, ściągając na chwilę brwi w grymasie niezadowolenia, który przemknął na jej bladej, brudnej buzi, wywołanego określeniem, którego względem niej użył. Brakowało, tylko żeby prychnęła lub wywróciła oczami, ale zamiast tego, smukłe palce nieco ciaśniej przywarły do jasnego drewna różdżki. To, że nie była magiem bojowym i czarownicą, która lubowała się w klątwach, nie oznaczało wcale, że była bezbronna. Nie chciała przekraczać granic arkan nekromancji w obawie przed narastającym później łaknieniem, przypominającym lub też właściwie będącym odłamem czarnej magii rozlewającej się po ciele. Czasem jednak nie było wyboru. A pielęgniarki wcale nie miały takich umiejętności, jakimi szczycić się mogła Cynthia. Jedno zdanie sprawiło, że pomimo maski i głosu, doskonale wiedziała, z kim rozmawia.
Spełniał marzenia, prowadził rebelię, budował świat od nowa z gruzu i popiołu, niczym najwierniejszy sługa mesjasza czystokrwistych. Przekręciła głowę na bok, ale leniwie przesuwając po jego sylwetce spojrzeniem raz jeszcze, zmienionej przez szaty i aurę, którą emanował. Chociaż wiedziała, że to Louvain, nie opuściła różdżki. Wyprostowała się i zadarła podbródek, obserwując jak mgła i czerń rozlewa się dookoła postaci, a płomienie rozświetlają znajome lico. Odwzajemniła jego spojrzenie ze złością i nutą czegoś jeszcze, co było trudną do nazwania iskrą. Jego twarz, tak dobrze jej znana, a jednocześnie tak obca w tym kontekście. Pełna pychy, dumy, czego dopełnieniem był okrutny, chłopięcy urok, który zawsze był jego największą bronią. Patrzyła na niego, a jej umysł, zwykle tak precyzyjny i analityczny, nie potrafił złożyć w całość tego obrazu. Wiedziała o wszystkim, miała wyobrażenie, ale dostrzec to na żywo? To było inne. A to był przecież Louvain, który śmiał się z nią w klubie, któremu podała smoczą oliwę, ten, który od lat wpuszczał ją do swojego świata, krok po kroku. Jednocześnie był Louvainem z pozbawionymi jaśniejszych żyłek oczyma, pełnym mroku i szaleństwa, mającym krew na rękach. I był dumny z tego, co zrobił, emanował poczuciem wyższości. Nie mogła odwrócić wzroku.
Jego słowa, skierowane do rannego brygadzisty, były jak kolejne, precyzyjnie wymierzone ciosy. Każde z nich uderzało w fundamenty jej starannie budowanego, podwójnego życia. Doskonale wiedziała, do czego zmierzał – znała go zbyt dobrze, aby było to dla niej zaskoczeniem. Kolejna gra, która uwidocznić miała okrucieństwo i ją złamać, podporządkować. Zwilżyła wargi, czując, jak uchodzi z jej słów powietrze, a świat na chwilę jej zawirował. Sadysta, ale nie kłamca. Wpatrywała się w niego bez słowa, a każde kolejne wypowiadane przez niego sprawiało, że uciekały jej możliwości. I on wcale nie oczekiwał sukcesu, on chełpił się jej porażką.
Jego słowa odbijały się echem w jej głowie, która próbowała rozegrać partię szachów z rzeczywistością. Kolejne ruchy pionków przychodzące jej do głowy sprawiały, że je zbijał. Spojrzała na krwawiącą postać, nad którą się pochylał, opowiadając z uśmiechem. Nie była zaskoczona tym, że tyle mówił, bo on i tak nie mógł tego przeżyć, niezależnie kto będzie jego katem. Miała wrażenie, że jego występ ciągnie się godzinami, ale czas był niewdzięczny i wcale nie zatrzymywał się, gdy było to potrzebne.
Wydała z siebie westchnienie, po którym nastąpiło ciche mruknięcie i odwróciła twarz w jego stronę, odwracając spojrzenie niebieskich oczu od przerażonego mężczyzny, który chyba zgubił się w natłoku informacji. Przecież kilka minut temu mu pomogła. Jego udawane zakłopotanie, ten chłopięcy, rozbrajający gest, gdy drapał się po głowie – to było najgorsze. To było czyste, nieskrępowane okrucieństwo, zabawa jej kosztem, jej życiem, jej przyszłością. Patrzyła na niego i po raz pierwszy nie widziała w nim przyjaciela, obiektu skomplikowanych uczuć czy sojusznika. Widziała potwora, posłańca ciemności, którego sama karmiła. Coś w niej pękło, ale nie było złamane. Ta lodowa skorupa, którą otaczała się przez lata, ta fasada spokoju i kontroli – roztrzaskała się w pył. Nie było krzyku, nie było łez. Była tylko absolutna, ogłuszająca pustka. Świat skurczył się do trzech punktów: twarzy Louvaina, wykrzywionej w perfidnym uśmiechu; przerażonych oczu umierającego brygadzisty; i ciężaru różdżki w jej własnej dłoni, która nie drżała tak, jak przypuszczała, że będzie. Uniosła wolną dłoń i opuszkami palców przesunęła po jego rozgrzanym policzku.
Nie miała lepszego wyjścia. To było mniejsze zło, mniejsza tragedia, chociaż sięgająca najdalszych i najbardziej ukrytych fragmentów jej duszy.
- On ma rację. - przytaknęła w końcu, odwracając spojrzenie od śmierciożercy, a potem kucnęła i wbiła spojrzenie w twarz brygadzisty. Nie chciała go zabijać, ale nie było dla niego ratunku. Mogła jedynie okazać mu litość i zrobić to w sposób łagodny. Był przecież czyimś synem, czekał na kogoś. Nie umiała posługiwać się zaklęciami niewybaczalnymi, musiała więc sięgnąć do nekromancji, jej gałęzi przesyconej czarną magią w podobny do zaklęć sposób. Pożerający. Przypominający rozprzestrzeniającą się na duszy chorobę. - Jestem po jego stronie. I nie ma dla Ciebie ratunku, nie wrócisz dziś do domu. Przykro mi, że nie miałeś więcej czasu.
Umieranie młodych ludzi zawsze było stratą, bo mogli osiągnąć coś nowego dla całych pokoleń. Odwróciła wzrok do jego twarzy i przez chwilę przyglądała się własnym dłonią, które gdy uniosła, zadrżały lekko, jakby w proteście. Bezcelowym.
Gdy człowiek umiera, jego mózg odtwarzał sceny z jego życia i tracił poczucie czasu, dzięki czemu czasem te kilka minut, które żył po śmierci ciała, mogły ciągnąć się w zanikającej świadomości w nieskończoność i mieć inne zakończenie, niż w rzeczywistości. Jej smukłe palce przemknęły szyi brygadzisty, zaciskając się na krtani, a rdzeń różdżki został wycelowany w klatkę piersiową. Rzucała niewerbalne zaklęcie, które powoli zaczynało wprawiać jego ciało w drżenie, uwalniając spazmy i stróżkę krwi w nosa, która cieknąć coraz obficiej, barwiła również jej palce. Była chłodna na tle rozgrzanej od przebywania wśród płonących budynków skóry. Podniosła spojrzenie na jego oczy, dostrzegając panikę – bo nawet jeśli chciał walczyć, szarpać się, jej magia i kontrola nerwów mu to uniemożliwia. Nie zamierzała jednak odwracać wzroku od śmierci, której była przyczyną. Bo mogłaby go uratować, gdyby okoliczności były inne.
Postać znieruchomiała, wpatrując się pustym wzrokiem zarówno w Cynthię, jak i znajdującego się obok Louvaina, a kobieta cofnęła dłoń. Podniosła się, opuszczając luźno jasny, przepełniony magią patyk, a wolną dłonią złapała za maskę, którą mężczyzna trzymał. Przesunęła po niej zakrwawionymi palcami, a potem zacisnęła je na krawędzi, unosząc trzymany przez niego przedmiot do góry tak, aby zbliżał się do jego twarzy. Podniosła na niego wzrok, odchylając nieco głowę do tyłu, gdy już wstał, aby utrzymać złapany wcześniej kontakt.
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#5
11.08.2025, 00:12  ✶  

W swojej pysznej pozie, przy wszystkich atrybutach brutalności, od trupiej maski do przesiąkniętej aromatem spaczenia różdżki, mógł w cudzych oczach uchodzić za maniakalnego furiata. Jednak nie on był tutaj tym szalonym. Bo jak nazwać osobę która w kółko powtarzała ten sam błąd, oczekując nowych rezultatów. Ile przykładów musiała doznać na własnej skórze Cynthia, żeby wreszcie dotarło do niej, że ma sensu próbować go analizować. Traciła tylko czas na biernej obserwacji i próbie wysuwania wniosków. Bo w przeciwieństwie do jej ksiąg i trupów w ambulatorium miał własną inicjatywę. Bo cały czas jaki poświęcała na tą całą deliberację go, on w tym czasie zrobił już kolejne kilka ruchów. Mniej, lub w ogóle nie przemyślanych, ale wciąż były to jakieś akcje i reakcje. Czas nie zatrzyma się w miejscu ani on nie miał zamiaru oddawać jej pola do manewru. Liczyły się przede wszystkim rezultaty. A rezultatów jakich oczekiwał były diabelnie proste. Zniszczyć wszystkie prawdy na jakich opierała swój świat. Nie zależało mu na tym by ją skrzywdzić, bo... zależało mu na niej. Jednak ze wszystkich sił musiał udowodnić, że nie ma żadnego wpływu na to co się wokół nich dzieje. Że nie ważne jak bardzo będzie się starała, i tak stanie się tak jak on sobie tego zażyczy. Odebrać jej wszystkie siły, by w końcu przestała się przed nim bronić. Zaakceptowała, że jeśli sobie ją wymarzył, to w końcu i tak ją dostanie.

Zaskoczyła go. Spodziewał się, że jak zwykle będzie się wykręcać i szukać innego wyjścia z sytuacji, niż tego które oferował on. Domyślał się, że najpierw odmówi zabicia brygadzisty. W końcu nie była morderczynią, mimo że śmierć wcale nie była jej obca. Wiedział, że z dużą dozą prawdopodobieństwa znała odpowiednie zaklęcie, tylko była słaba by potrafić zabić wedle uznania. Ci którzy leczyli i potrafili uzdrawiać, zabijanie przychodziło im najtrudniej ze wszystkich osób na świecie. A oprócz tego wszystkiego zakładał, że po prostu dla samego nie uleganiu mu w pierwszym odruchu będzie protestować przed jego sugestią. Być może będzie próbowała manipulować jego pamięcią lub zastosuje jakieś inne sztuczki czy półśrodki, ale nie będzie zabijać. Jednak było to pozytywne zaskoczenie. Po pierwsze dlatego, że od spełniania jego wymagań i oczekiwań potężnie rosło jego ego oraz duma, co było przyjemnością ciężką do opisania zwykłymi słowami. Po drugie samo odbieranie życia było dla niego bardzo interesujące, zwłaszcza tej szczególnej nocy. A ona odebrała to życie bardzo precyzyjnie. Bez agresji i bez brutalności. Niemalże w białych rękawiczkach jak profesjonalistka. To nie była metoda, którą wybrałby osobiście, bo ból i cierpienie były dodatkowymi smakołykami przy morderstwie, jednak w jej rękach wychodziło to bardzo schludnie. Uśmiechnął się promieniście. Nie w sposób cyniczny, czy ironicznie. Był pełen podziwu, którego nie zamierzał teraz niczym maskować. - To było piękne. Naprawdę piękne. Pochwalił ją szczerze, powtarzając się przy tym, aby podkreślić swoje uznanie. Nawet ułożył dłonie do symbolicznego gestu bezdźwięcznego zaklaskania jej do tego co właśnie mu pokazała. Przez ostatnie parę godzin był obecny przy naprawdę wielu morderstwach i żadne nie było tak... czyste? Większości towarzyszyły niszczycielskie zaklęcia, które zadawały obrażenia fizyczne, lub przynosiły ból doprowadzający do skrajnego wycieczenia. A tutaj? Wyglądało to jakby po prostu ułożyła młodego mężczyznę do snu, z którego miał się już nigdy nie obudzić.

Był tym wszystkim tak zaabsorbowany, że nie potrafił od niej odwrócić wzroku choćby na moment. Za to jej wzrok wydawał się jakby nieobecny. Była taka milcząca. Do tego stopnia, że zaczął się zastanawiać co dzieje się pod tą falą blond włosów. A może nie był jej to pierwszy raz? Być może w kostnicach Ministerstwa działy się rzeczy o których nie mówiło się poza nimi? Nagle z dziewczyny, o której myślał, że wolno mu było z nią zrobić co tylko mu się podobało, stała się nową zagadką. Aż nawet zapomniał o tym trawiącym jego trzewia żalu, który wciąż przez nią nosił. W końcu się jednak poruszyła. Chwyciła w dłoń jego maskę. Pozwolił jej na to, ciekawy tego co teraz nią kierowało. Domyślał się, że może kiełkować w niej jakaś gorycz do niego, przez to do jakiej roli jej sprowadził, jednak biorąc pod uwagę to jak łatwo jej przyszło zabójstwo. Cóż, nie był już tego taki pewien. Naznaczyła jego maskę krwią. Krwią poległego chłystka pod ich stopami. Nie czuł ani grama przywiązania do niego, a tym bardziej jakiegokolwiek wewnętrznego poruszenia tym zajściem. Nie miał poczucia winy, nie dzisiaj. Dzisiaj coś takiego jak odpowiedzialność i karność za czyny nie istniała. Dzisiaj mógł być tą mroczną zjawą z Kromlechu, która czekała na taką noc od kilku lat.

- Pasowałaby Ci. Nawet bez niej potrafisz być zimna tak jak Wostok. Odezwał się do niej półszeptem. Kompletnie oczarowany jej obojętnością, twarz łagodną miał jak rzadko kiedy. Na moment obrócił maskę w jej kierunku, stawiając na linii przed jej twarzą, próbując sobie zwizualizować jak mogłaby wyglądać Księżniczka Lodu w uniformie mrocznej sługi. Zdarzało się, że dziewczyny pożyczały od swoich partnerów koszule czy swetry. Mało która miała okazję wpasować się w mundur terrorysty. Na samą taką myśl rozczulił się. Dlatego zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Maskę odwiesił przy pasie. Objął się oburącz wokół szyi, kciukami przylegając do jej brody i policzków, gładząc delikatnie, aż w końcu pocałował ją.


Czarodziej
“It was hotter than rage, and sharper than fear, and cut deeper than helplessness, all because I couldn’t get to you.”
Mieniące się srebrem, długie pasma włosów opadają Cynthii prosto na ramiona i ciągną się za połowę pleców, spod wachlarza czarnych rzęs spoglądają stalowoniebieskie, chłodne tęczówki. Jest średniego wzrostu o dość drobnej, smukłej budowie ciała. Wydaje się krucha i delikatna, głównie przez bladość skóry, pozbawiona siły fizycznej. Doskonale dostosowuje sposób mówienia oraz gesty pod towarzystwo, w którym aktualnie przebywa, sprawnie manipuluje za pomocą wyglądu. Jest niewinnie śliczna, a jednocześnie przeraźliwie kojarzy się z zimą.

Cynthia Flint
#6
25.08.2025, 22:58  ✶  
Nie było dźwięku. Nie było błysku światła. Było tylko ciche, ostateczne zerwanie. W jednej chwili serce młodego brygadzisty biło w panicznym rytmie, a w następnej… była już tylko cisza. Pusta, głucha cisza w miejscu, gdzie przed sekundą było życie. Cynthia, ze swoją mroczną wiedzą, poczuła to, jak pęknięcie niewidzialnej, srebrnej nici. To było czyste. Bezkrwawa egzekucja, precyzyjna jak cięcie skalpela. I było to najohydniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiła. Wybór, który jej podarował nie był tak naprawdę żadnym wyborem, bo mniejsze zło wciąż było złem. Oszczędziła mu bólu i tortur, oszczędziła krzyków oraz cierpienia, pozwalając mu umrzeć łagodnie, w towarzystwie najważniejszych dla niego wspomnień, zamknęła go w bańce, z której stopniowo ulatywało powietrze. Gdy odsunęła dłoń od jego piersi, a jej palce, choć niesplamione krwią, zdawały się palić ją żywym ogniem. Spojrzała na nie, jakby należały do kogoś innego. To nie były dłonie uzdrowicielki, nie były to nawet dłonie koronera. To były dłonie morderczyni.
Głos Śmierciożercy, pełen szczerego, perwersyjnego podziwu, dotarł do niej jak zza grubej, szklanej ściany. „To było piękne. Naprawdę piękne.” Piękne. To słowo uderzyło w nią tak, jakby fizycznie oberwała z pięści, wywołując skręt żołądka. Podniosła powoli wzrok, a jej umysł, w akcie desperackiej samoobrony, zaczął się wyłączać. Dźwięki stawały się przytłumione, kolory traciły na intensywności. Został tylko on, Louvain, uśmiechający się promiennie, jakby właśnie obejrzał wspaniałe przedstawienie. Nie mogła tego objąć rozumem, chyba dlatego, że nigdy nie chciała przecież nikomu zrobić najgorszej z możliwych krzywd, nie była taką osobą. Iskra przerażenia plątała się jednak z maleńką fascynacją tym, co umożliwiała jej nekromancja. A może robiła już coś podobnego wcześniej, tylko o tym nie pamiętała? Obserwowała, jak składa dłonie do bezdźwięcznych oklasków. Patrzyła, jak jej milczenie i pustka w oczach podsycają jego fascynację. Czuła się jak okaz w gabinecie osobliwości, lalka, marionetka, która zrobiła to, czego dokładnie sobie życzył przez to, w jakiej sytuacji ją postawił. Przez krótką chwilę nawet chciała go zapytać, co według niego było pięknego w odbieraniu komuś życia, ale żaden dźwięk nie mógł wydobyć się spomiędzy jej warg, jedynie nimi poruszyła, starając się po prostu nie spoglądać na leżącego bezwładnie mężczyznę i na swoje ręce. Może faktycznie coś było? Maska była chłodna pomimo tego, jak gorąco było dookoła nich, a szkarłatna smuga pozostawiona na metalu podkreślała tylko jej surowość i groteskowe piękno. Przesunęła po niej spojrzeniem, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół, chociaż tak naprawdę próbowała poradzić sobie z tym, co działo się wewnątrz niej. Wyłączenie było niegdyś najłatwiejszą dla niej drogą, ale teraz nic nie było już tak proste. Pojedyncze myśli, emocje, przebijały się przez taflę, pozwalając jej dostrzec inne kolory. Nie była tylko pewna, czy je lubi.
- Może okazać się, że masz rację. - odparła w końcu, pokonując suchość w ustach i podnosząc na niego wciąż puste spojrzenie, ale nie obdarzyła go żadnym uśmiechem. Kolejny raz obróciła przedmiotem w dłoni, zanim skierowała go w stronę właściciela. Popychał ją na drogę, która do takiej maski prowadziła, podobnie zresztą do widma Azkabanu. Wyprostowała głowę, gdy maska ustawiona przez Louvaina miała zakryć jej twarz, jakby zastanawiała się, czy faktycznie by pasowała – to jednak nie było to, teraz było jej po prostu obojętne. Dotarło do niej, jak szybko biło jej wcześniej serce, kołatało się w panice, a jednak nawet nie drgnęły jej palce. Może była taka jak oni wszyscy, tylko nie chciała tego widzieć? Żołądek kolejny raz się skręcił, a ona musiała zacisnąć usta i wstrzymać powietrze, kierując myśli w stronę tego, co dzisiejszego wieczora miała do zrobienia. Jego szept, jego komplement na temat jej chłodu, dotarł do niej, ale nie zarejestrowała go w pełni. Była zbyt daleko.
Zaskoczeniem – kolejnym zresztą, był wyraz jego twarzy. Zupełnie zapomniała, że ta umiała przybrać tak łagodne, opiekuńcze wręcz oblicze i odrobinę zbiło ją to z tropu. Nie miała pojęcia, dokąd zawędrowała jego fantazja. Gdy jego dłonie objęły jej szyję, a kciuki pogładziły policzki, nie drgnęła. Nie cofnęła się. Nie oddychała. Zamknął jej twarz w dłoniach, chłodnymi palcami hacząc o rozgrzaną skórę jej buzi, a potem zmniejszył odległość na tyle, że równie gorący oddech rozlał się na jej ustach. Uwolniło to frustrację, zmęczenie, złość, fascynację – wszystkie te rzeczy, które nie były rozsądne tego wieczoru. Uniosła dłonie, zaciskając palce na jego szacie, kurczowo trzymając materiał tak, jakby mogła w ten sposób zrobić mu krzywdę, zaprotestować przeciwko temu, do czego ją zmusił. Była kobietą dumną i nauczoną tego, żeby radzić sobie samej, dzięki czemu nie roztrzaskała się przez ten czuły gest na setki kawałków i nic nie zwilżyło jej oczu czy policzków. Chaos i czas na chwilę się zatrzymał. Trzymała głowę wysoko, powieki mając zaciśnięte, zmuszając Louvaina, aby zrobił krok do tyłu, jeśli ów atak z zaskoczenia odniósł skutek, a jeśli nie, tylko mocniej przylgnęła do jego ciała. Kilka sekund później przygryzła dolną wargę mężczyzny nieco mocniej, niż powinna i odsunęła się, obdarzając go krótkim spojrzeniem, zanim wspięła się na palce. Tym razem to jej oddech rozlał się po jego skórze, pieszcząc ucho i szyję. Mruknęła w zastanowieniu, nim się odezwała, jakby kluczowy był wybór odpowiednich słów. - Czasem, żeby dostać to, czego chcemy, trzeba zapłacić naprawdę wysoką cenę.
Tylko czy zawsze było warto? Nie znała odpowiedzi.
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#7
05.10.2025, 17:31  ✶  

Wypracowany mechanizm w kolektywnej świadomości wypracował społeczny stereotyp jako narodziny człowieka były czymś pięknym, a przynajmniej powodem do radości. Tak jakby przyjście na świat kolejnego człowieczego nielota wcale nie było okupione mnóstwem cierpienia, bólu, a to wszystko poprzedzało szereg wyrzeczeń i cholernej niewygody. Jednocześnie ten sam mechanizm kazał myśleć, że śmierć jest tragedią, a przynajmniej powodem do smutku. Chociaż śmierć często była końcem udręki, a nierzadko nawet momentem ulgi. Przykrość po stracie kogoś bliskiego, to bardzo egoistyczny powód, żeby nadawać temu wszystkiemu tak ponurego nastroju. Co według niego było piękne w odbieraniu komuś życia? Wszystko. Sam widok, wszystkie kolejne warstwy tego czynu, a nawet aura tego wszystkiego. Przyjemnym było patrzeć jak iskra Matki uchodziła z ciała, robiąc z człowieka jedynie pustą skorupę. W tym przypadku widok nieudolności brygadzisty i to w jak żenujący sposób rzeczywistość weryfikowała jego pragnienia o byciu strażnikiem porządku i zapewne chęć ratowania innych. Plany pewnie miał wielkie, jednak był za słaby. Po co więc takie nieudolne życie sztucznie wciąż podtrzymywać? Potem wpadał aspekt rywalizacji. Louvain zawsze musiał z kimś lub z czymś konkurować. Całkiem jakby ta machineria pychy działała na paliwo ze zwycięstw nad przeciwnikiem. Brygadzista przegrał swoje życie, Louvain wygrał jego śmierć. I to co było w tym wszystkim najpiękniejsze to przecież Cynthia. Widział sporo śmierci zadanej w brutalny i krwawy sposób tej nocy, ale śmierci zadanej tak czysto i finezyjnie nie widział. Było to więc coś bardzo niespotykanego i dla kogoś kto śmiercią się karmił było to jak odkrycie nowej kuchni, pełnej przepysznych nowiutkich smaków. Jeśli był to jej morderczy debiut, to jako morderca z doświadczeniem mógł śmiało wróżyć jej jeszcze wielu sukcesów w tej branży. No i właściwie najważniejsze. Zrobiła to, bo ją do tego zmusił. Zmanipulował na tyle, że nie zostawił jej zbyt wielu innych opcji. Zaszantażował. I świadomość tego wszystkiego najbardziej była dla niego ekscytująca.

Wyciągnął ją z tego lodowego pałacu, nie pozostawiając już żadnych złudzeń, ile warta była jej te fasadowa przenikliwość. Odkąd ona pierwsza ugodziła jego ego, wtedy, kiedy go wybrała, a kiedy tego najbardziej potrzebował, miał wewnętrzną potrzebę udowodnienia jak bardzo się we wszystkim myliła. Jak ta wyniosłość i jej chłód w niczym jej nie pomogą. Nienawidził tego jak Cynthia swoją bierność i brak odpowiedzialności usprawiedliwia tym, że nauczono ją być chłodną oraz dumną i w ten sposób radzić sobie ze wszystkim. Jednocześnie nie miał intencji, aby ją zranić. Nie robił tego z nienawiści do niej, tylko do jej postępowania. Zrobił to, żeby zademonstrować jej, że czego by nie zrobiła i tak wyjdzie na jego. Że inicjatywa jest zawsze po jego stronie. Że dalsze stawianie przed oporu nie ma żadnego sensu, bo on zawsze musi wygrywać. I właśnie teraz napawając się widokiem zdruzgotanej uzdrowicielki, dopiął swego. A był to przecież dopiero prolog do czego był prawdziwie zdolny.

Dobrze, że nie zapłakała. Słone łzy tylko odebrałyby mu słodki smak zwycięstwa jaki spijał z jej ust. Odbierał to co, jak uważał, zupełnie mu się należało. Bez cienia trwogi, bez grama zawahania, czy aby to do czego ją zmusił było niewłaściwe. Dlaczego miałoby nie być? Na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone. Pozwolił jej na ten krok do przodu, samemu ustępując nieco miejsca. Nieznacznie, bo zaraz po tym jego dłonie spłynęły po niej całej, zatrzymując się w okolicy bioder. Przycisnął ją do siebie, zaciskając palce na jej postaci. Mocno tak by przylgnęła do niego całą sobą. Kiedy ugryzła go w wargę mruknął, nieco zaskoczony. Taki ból był akceptowalny, przyjemny. Taki mogła mu sprawiać, w przeciwieństwie do takiego po którym zmuszony był wsadzać ją w sytuacje takie jak sprzed paru chwil. Uśmiechnął, a może nawet parsknął sarkastycznym śmiechem na jej słowa. Wyświechtane frazesy, okrągłe zdania, które z brudną rzeczywistością nie miały zbyt wiele wspólnego. - Nie będzie żadnej ceny, jeśli będziesz grzeczna jak dzisiaj. Odparł pysznie, pełen przekonania o swojej niezawisłości. Jego ego nie pozwalało mu na to, by jakieś przestrogi docierały do jego myśli, zwłaszcza od kogoś kto tym razem słuchał jego nakazów, nie na odwrót. - Wystarczy, że będziesz robiła to co mówię, a cała reszta już sama się ułoży. Dołożył jeszcze kilka słów do pełni swojego cynizmu, a potem jego wargi znów wyrwały się, by odnaleźć słodycz jej ust.


« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Cynthia Flint (3517), Louvain Lestrange (3207)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa