Podróż przez Limbo wydawała się wręcz nierealna. Przeżył to, pamiętał przecież. Był tego pewien tak jak pewien był tego, że nadchodzi kres prawa i porządku. Wciąż jednak, dla niego, było to coś zawieszonego między abstrakcją, a rzeczywistością. Skala jednak wciąż w pełni nieodkryta. A to dlatego, że prawdziwy surrealizm miał dopiero się wydarzyć. Bo co jeśli ta Otchłań, zjawi się wśród nas? Pierwszy krąg piekielny zawitał do świata żywych i przyniósł ze sobą to czego miał pod sobą aż w nadmiarze. Śmierci. Między zabójstwem, a morderstwem, Louvain wciąż odnajdywał sporo czasu na studia własne. A posteriori. Tak niecodzienna sytuacja jak masowy terroryzm w skali kraju, bez wątpienia skłaniał do przemyślenia. Jeden widząc kolejny zawieszony na niebie mroczny znak, z przerażeniem w gardle krzyczał “Dlaczego?!”. Drugi zaś, niczym wygłodniała bestia, dumny ze swojej zbrodni, wpatrując się w ten sam symbol na przedramieniu, pytał podekscytowany “Dlaczego?”. Dlaczego akurat dzisiaj? Dlaczego tak nagle? Dlaczego tak bardzo? Skąd ta kara? Skąd ten zaszczyt? Odpowiedź w obu przypadkach była niemalże identyczna, różniło się tylko czyją krew miało się tej nocy na rękach. Własną czy cudzą?
Ciągła gonitwa myśli. W tej samej chwili był drapieżnikiem jak i ofiarą. Chory w obłędzie i tym samym obłędem zdolny zarażać w każdym możliwym kierunku, wciąż jednak należało uważnie stawiać kolejne kroki. Wszystkie służby postawione w stan najwyższej gotowości. Nietrudno wpaść na obławę, gdy ulice gościły dzisiaj wszystkie możliwe patrole aurorów i brygadzistów. Ale trudno odmówić sobie cudzej śmierci, kiedy nad Londynem zapanowała anarchia jak nigdy wcześniej. Niczym ogar spuszczony ze smyczy gnał za wykrwawiającym się brygadzistą. Bez wsparcia, osamotniony, biedny mundurowy stał się raptem kolejnym tapasem podczas śmierciożerczej uczty. Młody brygadzista uciekał, ile tylko sił miał w nogach. Ranny i pozbawiony swojej różdżki próbował się ratować paniczną ucieczką. Może nawet byli rówieśnikami, może nawet mieli szansę się kiedyś poznać. Jednak Louvaina teraz nie było. Był Martes, kierowany wyłącznie instynktem mrocznej sługi.
Pościg rozciągnął się na długość kilku alejek, jednak kiedyś musiał się zakończyć. Rana na podbrzuszu jaką otworzył mu Martes sączyła się obficie, przyśpieszając jego wyczerpanie organizmu. Upadł w końcu. Na niewielkim, ustronnym podwórzy, otoczonym przez płonące kamienice Horyzontalnej. Upadł wprost pod nogi jedynej osoby, która mogła pomóc mu w tym stanie. Błagał o pomoc, kurczowo trzymając się za kawałek materiału jej odzienia.
Trzask pożeranej przez ogień miejskiej zabudowy, niemalże zagłuszył jego przybycie. Za to czuć było go znakomicie. Obłok ciemności przedarł się przez podwórko. Zmienił kształt, przybierając nieco bardziej ludzką sylwetkę. Opary czarnego dymu wciąż krążyły wokół niego, opadając miarowo o podłoże. Dym przyniósł za sobą intensywną woń spaczenia. Dla większości duszący odór, dla nielicznych słodki aromat. Louvain wciąż w swoim śmierciożerczym uniformie, uśmiechnął się cynicznie pod swoją maską. Nie sądził, że spotka się dzisiaj z Cynthią, lecz najwidoczniej ich losy były splecione ciaśniej, niż mogłoby się im wydawać. Zatrzymał się odrobinę w swojej krwiożerczej pogoni, wciąż jednak korzystał z atrybutów strachu jakie mu nadano.
- Nie mieszaj się, to nie twój problem. - zwrócił się do medyczki, a maska na twarzy zniekształciła magicznie jego głos. Nigdy wcześniej nie pokazywał się jej w tej, pełnej odsłonie. Głos miał metaliczny, chłodny i stanowczy. Nieludzki, jakby pozbawiony postaci która się nim wypowiadała. Trzymając odległość, wymierzył w ich dójkę różdżką, grożącym gestem. - Chyba, że Ty też nim jesteś... Kawałek diabelskiego rechotu wyrwał się spod jego maski, choć wcale nie zamierzał.