06.10.2024, 16:32 ✶
—19/08/1972—
Góry Kaledońskie
Ambrosia McKinnon, Dægberht Flint, Peregrinus Trelawney
Peregrinus nie sądził, że wróci jeszcze w Góry Kaledońskie, a na pewno nie, że wróci tak szybko. Niedająca spokoju ciekawość i potrzeba rozwiązania napoczętej tajemnicy to jedna rzecz, ale rzecz druga, czyli potrzeba ciszy i spokoju, zdawała się nad nią zwyciężać. Na litość, ledwo w zeszłym tygodniu wrócił z Windermere po przygodach z morderczym lasem i czaszkami; ostatnie, czego potrzebował, to kolejna potencjalnie mordercza przygoda.
Sam z siebie więc by się tutaj tego dnia nie wybrał. Sytuacja zmieniła się, dopiero gdy trafił kilka dni temu do ciemnego pokoiku Dægberhta, gdzie pędzony był śmierdzący eliksir na bezsenność. W oczekiwaniu, aż miksutra dojdzie, napomknął mu słowo czy dwa o swoim wakacyjnym wypadzie, po czym temat jakby sam z siebie się rozwinął, kolega podłapał i tak skończyli tutaj. We troje, ponieważ na eskapadę Peregrinus zaprosił również kuzynkę Ambrosię. Po pierwsze, w grupie raźniej; po drugie, co dwóch egzorcystów to nie jeden. Nie to, że nie wierzył w kompetencje Flinta, ale poprzednio był jeden i nie wyszło; ostrożności nigdy za wiele.
Pogoda była niewiele lepsza niż ostatnim razem: chłodna, pochmurna, mokra i wietrzna. Peregrinus od czasu do czasu przebierał w butach palcami u stóp, żeby nieco je rozgrzać.
Przed półkolistym łukiem wejścia do jaskini stanęli około południa. Ze środka zionęło niezbyt zapraszającym ziąbem i wilgocią. Za ich plecami szumiał cicho strumień, między skałami hulał wiatr. Poza nimi nie było tu żywego ducha, jedynie tych troje wędrowców wśród kamienistych wzgórz porośniętych krótką, pożółką trawą.
— To tutaj. — Wróżbita stawał w tym miejscu już po raz trzeci. Za pierwszym razem w pojedynkę, gdy wybrał się na rekonesans. Za drugim razem w parze, gdy sprowadził tu Leona. I teraz: za trzecim razem w trójce. Być może okaże się ona szczęśliwą liczbą i w końcu dojdzie do rozstrzygnięcia. — Ta część trasy jest raczej bezproblemowa.
Na tym pierwszym odcinku zejście było jeszcze dość szerokie i rzeczywiście przystępne. Gdyby chcieli, mogliby iść wszyscy troje obok siebie ramię w ramię. Trelawney dał towarzyszom chwilę na przygotowanie się, a sam wyciągnął z plecaka lewitujący lampionik, który miał podążać przed nimi i oświetlać drogę. Lekcja wyciągnięta z poprzedniego wypadu: różdżkę lepiej było trzymać w pogotowiu niż zajętą lumosem. Gdy wszyscy byli gotowi, czarodziej wprowadził ich do jaskini.
Dotarcie do ściany z runicznym napisem, o którym powiedział im wcześniej, nie zajęło z pewnością więcej niż kwadransa. W mocnym blasku lampionu była o wiele lepiej widoczna niż oświetlana punktowo przez różdżki, jak to było za poprzednimi razami, więc w pewnym sensie Peregrin również oglądał ją po raz pierwszy. Całą nierówną powierzchnię pokrywały rysy i żłobienia, niektóre niewątpliwie powstałe naturalnie, inne zaś sprawiały wrażenie, jakby uczyniono je ludzką ręką uzbrojoną w jakieś prymitywne narzędzie. Wśród nich wybijała się bezładna, niestaranna inskrypcja runiczna: wołanie o pomoc, które już wcześniej rozszyfrował Trelawney.