Morpheus Longbottom zdawał sobie sprawę, że nie jest najprzystojniejszym mężczyzną w okolicy. Był niski jak na czarodzieja, najniższy Longbottom, nawet pośród dzieci swojego rodzeństwa, poza Danielle, która zresztą była kobietą. Złamany nos, plebejska opalenizna. Uśmiechał się jednak z tą pewnością świata i przyglądał, jakby nie chciał stracić ani jednego oddechu, który wydawała z siebie Vera. Kolory ptak, nocny łowca z kamiennych korytarzy, o pięknych piórach i ostrym sporzjrzeniu i jednocześnie swoja własna ofiara w miekkich gestach dłoni i łagodnym złocie słońca. Pocałowało go słońce.
— Obu, ale chodziło mi głównie o drinka — dowiedział jej, rozbawiony. Pomimo toastu i tego, że napił się z niego, zaproponował po raz drugi skosztowanie umagicznionego trunku. Na szczęście obyło się bez dodatkowych efektów, jak staniecie w płomieniach. Longbottom lubił sprzeczać się że swoim kosmogramem i mówić, że woda była jego żywiołem, a nie ogień.
— Gdy gloryfikujemy samych siebie, nasza chwała nic nie znaczy. To jak mężczyzna przechwalajcy się wielkością przyrodzenia. Od samej opowieści wiesz, że nie ma czym się chwalić.— stwierdził. — Nie możemy też akumulować mocy w sobie, swoich wyznawców, a przecież znamy wiele przykładów osób, które żyją teraz, które na pewno by korzystały z tego, że można stać się egregorem dzięki uwielbieniu zbiorowemu. Jednak nie można. Możemy akumulować moc w przedmiotach, lecz nie w samych sobie i nie w taki sposób, jak egregory. Jeśli spłycimy rolę bogów do słowa kreacji, powiedziałbym, że jesteśmy bękarcimy wersjami bogów, herosami, który mają jednego boskiego rodzica lub nawet babkę czy dziadka. To jednak piękna myśl, którą lubię rozważać. Gdyby tak patronować jednej rzeczy...
Wyciągnął dłoń do przodu, łapiąc między palce ostatnie promienie słońca, które za chwilę zgasły, jakby chciał sprawdzić, czy nadejdzie błogosławieństwo. Jego skóra zalśniła złotem, długie palce lekko się zaginęły, jakby rozważał uściśnięcie promienia. Jakby należało to do czegoś osiągalnego. Nieskutecznie uciekał od myśli uwielbienia innej osoby, jako boga. Chociaż nadal żywy, nawiedzał go nocami pełnymi koszmarów i cudnych snów. Wielbił kiedyś, dawno temu, kogoś jak boga i stracił przez to serce. To był jeden z tych dni, gdy nie wiedział co robić i chciał wrócić do wieczoru, gdy spotkali się po raz pierwszy.
— Ostatecznie nie czuję nic, nie ma to jednak dla mnie znaczenia. Gdybyś miała być boginią, jakiemu zagadnieniu byś chciała patronować? — zapytał.— A wspominając o losach, idziemy do koła? Chyba słyszę występ chórku Hogwartu więc już otworzyli loterię.
Opłacił depozyt za kieliszki wcześniej, więc mogli eksplorować resztę miejsca. Obejrzał się na scenę, zdziwiony przerwanym występem, ale ostatecznie wolał jakichś cyrkowców niż zawodzenie dzieci. Udawał też, że nazwisko Dolohova nie robi na nim wrażenia. Dobrze mu to szło. Dwadzieścia lat wprawy.