• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 … 3 4 5 6 7 … 10 Dalej »
[05.08.72, Oxfordshire] Czarne wesele

[05.08.72, Oxfordshire] Czarne wesele
corbeau noir
— light is easy to love —
show me your darkness
Gdyby Śmierć przybrała ludzką postać, wyglądałaby jak Perseus; wysoki i szczupły, o kredowym licu oraz zapadniętych policzkach. Pojedyncze hebanowe kosmyki opadają na czoło mężczyzny; oczy zaś, czarne jak węgiel z jadeitowymi przebłyskami, przyglądają się swym rozmówcom z niepokojącą natarczywością. Utyka na prawą nogę, w związku z czym jego stały atrybut stanowi mahoniowa laska z głową kruka.

Perseus Black
#111
02.06.2024, 11:19  ✶  
Ogrody, nieopodal namiotów cyrkowców

Zaśmiał się - być może nieco głośniej niż mu wypadało, bowiem kilka par oczu obróciło się w ich stronę - na stwierdzenie, jakie padło z ust Laurenta. Nie wydawał się tym przejęty; nie teraz, w jego towarzystwie. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że i on przy Perseusie czuł się równie swobodnie.

— Kiedyś pewna gwiazda mugolskiego kina stwierdziła, że nieważne co mówią, byle mówili — skrzywił się, bo zupełnie nie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Niejednokrotnie był świadkiem tego, jak plotka potrafiła zniszczyć czyjeś życie, obrócić w proch to, co budowało się latami — Najwidoczniej nasz drogi celebryta wziął sobie to do serca.

Brak możliwości oparcia ciężaru swej schorowanej nogi na lasce doskwierał Perseusowi okropnie; czuł ból pulsujący w jego prawej stopie, który z wolna przesuwał się po napiętej do granic możliwości łydce i, jak ze zgrozą stwierdził Black, zaczynał subtelnie wbijać się w kolano. Dlatego kiedy też zobaczył sugestywnie wyciągnięte ramię Prewetta, nie wahał się ani sekundy. Nie sądził, aby ktokolwiek odebrał to jako coś zdrożnego - on naprawdę miał problemy z samodzielnym poruszaniem się.

— Wybacz, Laurencie, że wykorzystuję cię w ten sposób — zwrócił się do niego z łagodnym uśmiechem, który nie maskował wystarczająco tego, jak bardzo był skrępowany — Zgubiłem moją laskę. To znaczy, ktoś z obsługi ją z pewnością ma, ale nie mam pojęcia kto...

Laska na pewno znajdzie się do rana. A jeśli nie, miał w domu kilka zapasowych, choć bardzo lubił tę elegancką, hebanową, idealnie wyważoną, z posrebrzaną główką kruka i śladem bobrzych zębów - pamiątki, po balu u Longbottomów.

— Ani trochę — przyznał — Poznałem Atreusa na tyle, by wiedzieć, że ma dobre serce, ale język niewyparzony i krew gorącą...

Pytanie o Edge'a, który zapisał się w jego pamięci jako Crow i wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do jego nowego imienia, nieco zaskoczyło Perseusa, jednak nie dlatego, że ktoś rozpozna w jednym z kelnerów cyrkowca, a ze względu na to, że Laurent ponownie podjął ten temat. To, że zależało mu na odpowiedzi, oznaczało, że i jemu nie był on obcy. Wbił smutne spojrzenie w trzymany przez siebie drink, a jego ramiona uniosły się w cichym westchnieniu.

— Znam — pokiwał głową, a potem zniżył głos do szeptu, tak, że tylko Laurent był w stanie go usłyszeć — Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo mi wstyd z powodu mojego tchórzostwa. On powinien być tutaj gościem, zamiast serwować drinki ludziom, którzy nim wzgardzają, ale... Nie umiałem się nikomu postawić.

A potem napił się jeszcze i odwrócił się do niego z uśmiechem.

— Jeśli masz dość cierpliwości, by mnie nauczyć jazdy konnej, chętnie odwiedzę cię w New Forest po powrocie z podróży poślubnej.



[Obrazek: 2eLtgy5.png]
if i can't find peace, give me a bitter glory



constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#112
02.06.2024, 11:20  ✶  
na parkiecie samotnie, a potem z Peregrinusem

Mildred stała jak zamrożona, patrząc na rozgrywającą się przed nią scenę. Była wściekła, emocje kotłujące się w jej zaciśniętym gniewem serduszku świdrowały domagając się posłuchu. Ręce świerzbiły, żeby jebnąć obojgu i stąd po prostu wyjść. Ale nie zrobiła tego. Może nie szata zdobi człowieka, ale suknia prostowała jej kręgosłup, dumnie wznosiła podbródek, a złociste zmrużone oczy przyglądały się zajściu z rosnącą pogardą. Nie drgnęła ani o jedną szesnastą cala. Proszę, o to półkrwi szczur z ulicy, potrafił lepiej się zachować niż para czystokrwistych lalusiów wymieniająca się obelgami jakby byli w dziurawym kotle, a nie na super duper lansiarskiej imprezie za miliony.

Panowie zostali wyprowadzeni, możliwie dyskretnie, choć ciężko było tańczącym czarodziejom nie zobaczyć tej krótkiej konfrontacji. Ciężko było nie czuć na nie spojrzeń, słyszeć poszumu rozmów. Dlaczego zgodziła się tu przyjść? Nie pamiętała. Rzucono jej wyzwanie, a ona nigdy nie odpuszczała wyzwań. Jej pierś niemalże odsłonięta, choć kompletnie przesłonięta materią w kolorze jej własnej lekko brzoskwiniowej skóry, falowała wzburzeniem i dezorientacją. Dłonie zaciskały się w pięści, by po chwili rozluźnić. On przegrał, ona wygrała. Nie było sensu tu zostawać. Nie było.

Peregrinus pojawił się przed nią znikąd. Imię, jej własne imię zabrzmiało w jej uszach jak siarczyście wymierzony policzek, jak wyzwisko, jak nagana. Nie powinno Cię tu być. Jesteś nikim – oczywiście Grin nigdy by tak nie pomyślał, prawda? Nigdy by się jej nie wstydził, nigdy by nie skąpił zaproszeń do spotkania ze swoim mistrzem, którego była wielką fanką. Nigdy. Złociste oczy tętniły impulsywnością z której utkane było jej istnienie, ramiona na moment tylko zadrgały, palce tylko na moment wykrzywiły się w obawie, w koszmarze, który jak ciężkie bransolety osadzał się na jej nadgarstkach.

To tylko sen

Wyprostowany palec wskazujący wystrzelił ku jego twarzy i zatrzymał się na wargach, dociążając pytanie skórą dotykającą skóry. Postąpiła krok do przodu i ześlizgnęła się z jego ust, tylko po to by ująć dłonie, unieść własne ramiona, odchylić głowę w pozie, którą przed kilkoma dniami uczył ją Isaac.

– Właśnie przyszedł – odpowiedziała mu krótko, a w słowach pobrzmiewało tęsknota i krocząca z nią siostra bliźniaczka – rozgoryczenie. Nie czekając na krok z jego strony ruszyła w kołowym ruchu, pociągając go ze sobą, ona fałszywa księżniczka, zaczarowana na jedną noc suknią, która nawet nie była jej. Przymknęła powieki próbując skupić się na muzyce, próbując nie myśleć o tym, że w sumie nigdy nie tańczyli, nie myśleć o znajomym zapachu, bliskim, odległym, nieobecnym. Zawsze przegrywała z pracą. Dlaczego tak trudno było się z tym pogodzić? Zęby zgrzytnęły o siebie, upragniony spokój nie nadchodził, obcas tylko magią nie haczył o przydługi tren ześlizgujący się za jej kostki.
Pani doktor
Don't touch my crown with your flithy hands
Jasne, krótkie włosy okalają wręcz niezdrowo baldą twarz. Patrzą na ciebie szarozielone oczy, zwykle wyrażające znudzenie, choć potafią czasem rozbłysnąć, gdy ich włąścicielka uzna coś za interesujące. Wąskie wargi rzadko kiedy zdobi usmiech, szczególnie ten szczery. Jest szczupła, doś wysoka, ma 170 centymetrów wzrostu. Zwylke ubrana elagancko, acz wygodnie. Woli spodnie od sukienek czy spódnic, z drugej strony częsciej dojrzy się ja w koszuli i marynarce niż w swetrze. Wybiera raczej ciemne oraz stonowane kolory. Wielbicielka delikatnej biżuterii, szczególnie tej wykonanej ze srebra i pereł. Unois się za nią zpach ziół, a także ciężkich perfum o nucie opium.

Annaleigh Dolohov
#113
02.06.2024, 11:57  ✶  
Najpierw stoję z teamem Dolohov, Eden i Alexem, potem, gdy cała reszta się rozeszła idę w stronę stołów.

Tak naprawdę nie oczekiwała od tego dnia zbyt wiele. Ot, spotkanie śmietanki czarodziejskiej społeczności (z drobnymi wyjątkami), gdzie wszyscy mniej lub bardziej szczerze cieszyli  się z małżeństwa dwóch szanowanych rodów. Piękny obrazek podszyty kłamstwami, zamiatanymi pod dywan skandalami, hipokryzją i sporą ilością alkoholu zapewne.
Annaleigh była na wielu takich przyjęciach, toteż wiedziała, że nie da się jednak przewidzieć głupoty niektórych osobników, toteż spodziewała się, że prędzej czy później napatoczą się problemy.
Inne, niż jej prywatne, z którymi starała się dojść do porządku od jakiegoś czasu. Przynajmniej w swojej głowie.
Najbardziej w końcu irytowało ją to, że tak naprawdę nie do końca wiedziała na czym stoi. Nie umiała znaleźć pewnego gruntu przy interakcjach z Vakelem. Łatwo było udawać przed ludzkimi spojrzeniami, że nic się nie zmieniło, gdy te jednak tylko się od nich odwracały, tak naprawdę nie wiedziała co robić. Czuła, jak stąpa po cienkim lodzie, który za chwilę może pęknąć, gdy postawi krok w złym miejscu.
A nie miała pojęcia nawet, jaką musi obrać trasę.
Alexander Mulciber nie należał do grona jej ulubionych osób. Pomijając już opinię publiczną o jego osobie, był po prostu kolejnym elementem, który szargał już i tak mało poprawną opinię jej siostry. I tak, wiedziała, że to nie jego wina, bo co nieco znała Lorettę i może była gotowa oszukiwać społeczeństwo, ale nie siebie. Nie zmieniało jednak to faktu, że ciepłe i przyjazne relacje nie wchodziły przy tym wszystkim w grę.
Dlatego może nawet zabawnie oglądało się jak biedak robi z siebie idiotę, choć gdzieś w głębi jej czaszki powoli rodził się ból głowy. Mimo to jej wargi uniosły się w delikatnym uśmiechu, gdy słuchała kolejnych wymianach przytyków.
Zawsze jakaś odmiana po kolejnych pytaniach o zdrowie, pracę i jej małżeństwo, gdzie z uśmiechem musiała udawać, że wszystko jest w porządku.
Nie wtrącała się, gdy Vakel próbował zaimplementować odrobinę rozsądku w rozmówców, bo wiedziała, że sobie poradzi.
Odprowadziła jedynie wzrokiem Lyssę i Trelawney'a, którzy widać rozsądnie postanowili się  usunąć w przyjemniejsze miejsce, by zaraz wrócić do Alexa i Eden, która widać postawiła zacząć bawić się w działalność charytatywną, chcąc zabrać Mulcibera, gdzieś, Annie miała nadzieję daleko.
I pewnie nawet by się udało, gdyby nie to, że facet nie miał za grosz instynktu samozachowawczego.
Zajęło jej chwilę, by pojąć, co dokładnie miał na myśli Mulciber, łapiąc sens w słowach, które zostały ukradkiem wplecione w niby błahą rozmowę.
Poczuła jak krew odpływa jej z twarzy, ręka zaciska na kieliszku, a całe ciało się spina. Zniknął uśmieszek, pozostała lodowata wrogość.
- Co takiego powiedziałeś? - wycedziła, zastanawiając się, kto usłyszał te słowa i jak szybko dotrą one do obecnych na sali Anthonego i Cassandy, którzy zapewne też nie usłyszeli wszcześniej jakże radosnych wieści. O ile w ogóle były prawdziwe, a nie rzuconą dla zdobycia uwagi plotką.
Myślała, że Luovain przychodzący do niej ze swoim problemem będzie jej głównym zmartwieniem. On jednak miał na tyle przyzwoitości, że poinformował ją o nim osobiście i w cztery oczy. Loretta zaś widać ukrywała dość radosne wieści, by w końcu mógł o nich donieść jej, cóż, mąż od siedmiu boleści, na cholernym weselu Blacków, przy tłumie gapiów, którzy zapewne już podchwycili szokujące wyznanie. Kto w ogóle wypuścił ją z domu twierdząc, że jest dorosła i może decydować o swoim życiu?
Bo w tym momencie jasno zostało pokazane, że była niezrównoważoną gówniarą, którą należało trzymać pod zamknięciem.
Vakel mógł widzieć gromadzącą się w niej furię, którą tłamsiła w sobie zapewne tylko dla tego, że nie pozwoliłaby sobie na przemoc przy świadkach, nie tak, jak pewne zwierzęta na parkiecie. Musiała wziąć głęboki oddech, czując wściekle bijące serce. Wiedziała, że jeśli zaraz się nie uspokoi, to te może przysporzyć jej dodatkowych problemów. Przymknęła na chwilę oczy, starając się na szybko przeanalizować, co zrobić, by w zalążku zdusić pożar, który zaraz może wybuchnąć.
Musiała znaleźć Louvaina przed Alexem. Zapewne wiedział nieco więcej o sytuacji, w końcu byli cholernymi bliźniakami, kiedyś niemalże nierozłącznymi. Może chociaż on został poinformowany o jakże radosnych wieściach.
- Przeproszę cię, muszę porozmawiać na osobności z kilkoma osobami. - Uśmiechnęła się na pokaz do Vakela, jeszcze bardziej blada niż przed paroma chwilami, zanim nie odłączyła się od niego i nie poszła w stronę stołów.
Jak Dolohov będzie miał szczęście, to padnie na zawał zanim w ogóle minie wieczór. Przynajmniej i ona i on będą mieli święty spokój.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#114
02.06.2024, 15:20  ✶  
Ogrody

Znowu skończył w ogrodach i znowu z pojedynczym towarzystwem. To jakieś przeznaczenie tego ślubu? Jego bytność tutaj? Miał co rusz prowadzić z kimś pogawędki, wracać do wnętrza i potem znów z kimś? Aż się obejrzał do miejsca, gdzie wcześniej stał Rodolphus, ale teraz go tam nie było. Nie to, żeby szczególnie mu to przeszkadzało, ale zaczynał się zastanawiać, czy to będzie jakaś norma.

- Proszę cię... większość celebrytów bierze sobie to do serca. - Poczuł się swobodniej, trochę zeszło z niego powietrza, trochę się rozluźnił. Im więcej wypije tego alkoholu tym miał być bardziej rozluźniony - siłą rzeczy. - Głównie dlatego, że też są ludźmi, a noszą na sobie presję tysięcy oczu w niego wpatrzonych. W końcu napięcia jest za dużo. Robi się głupie rzeczy, z tych głupich rzeczy ludzie piszą aferę, przez aferę presja jest jeszcze większa... ale komu ja to tłumaczę. - Machnął niedbale dłonią na znak, że przecież mówił o oczywistych rzeczach do człowieka, który specjalizował się w rozmontowywaniu ludzi na części pierwsze. - Znam Philipa i to dobry człowiek. Ma jednak swój temperament, zupełnie jak Atreus, więc nieciężko było o scysję. - Przecież nie mógł powiedzieć Perseusowi prawdy na ten temat, ale też wcale nie chciał kłamać, więęęc... brylował gdzieś pomiędzy.

- Ach tak? - Lekko zaskoczony spojrzał na mężczyznę i ten jego skrępowany uśmiech, automatycznie się rozglądając za jakimś służącym, ale przecież tutaj żadnego nie było. - Oto więc misja - odnalezienie twojej laski. - I nawet nie mam na myśli Vespery. Zawrócili powoli w tym spacerze z powrotem do wejścia, mijając dwóch gadających ze sobą jegomości. Grzecznie się sobą już zajmowali. - Nie masz za co przepraszać. Przecież to powinność każdego dżentelmena. - Przynajmniej on to uważał za oczywistość i nie czuł się urażony, a wręcz cieszył się, że jakkolwiek ma szansę pomóc Blackowi, nawet jeśli to tylko zwykłe podanie ręki, żeby wygodniej mu się szło. Bał się tego spotkania, pogawędki sam na sam, bał się swojego napięcia, bał się spojrzeń, jakie mogły między nimi się przesuwać i że tym sposobem doprowadzi do jakiejś tragedii na jego własnym ślubie. Tymczasem było naprawdę przyjemnie. Ten strach i obawy umknęły z jego głowy w lwiej części na tyle, żeby o rozluźnieniu móc mówić.

Laurent przystanął, prawie się zatrzymał, kiedy usłyszał, że mężczyzna zna Edga - i że cenił sobie ich znajomość, ale bał się komuś przeciwstawić. Zacisnął mocniej palce na drinku i krew się w nim zagotowała. W następnej chwili złość opadła i ruszył znów normalnym tempem. Nie potrafił tego skomentować. Nie potrafił powiedzieć "przecież nic się nie stało", ani "mogłeś zachować się lepiej". Czy w ogóle zapraszanie go jako gościa miało sens? Czy by nie było gorzej dla Perseusa i samego Edga? Nie każdy miał charakter, żeby stawać naprzeciwko lwa i szczerzyć na niego kły jadowe - czasem kończyło się to przecież porażkami. Perseus był delikatny. Jak porcelana, która rozleci się nawet pod mocniejszą myślą, co dopiero dotykiem - jak miałby niby walczyć o jedną osobę z całą rodziną i to w dzień ślubu? Laurent czasami się zapominał się, że ludzie wybierali swoje drogi komfortu - i nie była nią koniecznie stawianie na swoim.

- Dość ciężko wyczerpać moją cierpliwość, ręczę za to. Uczyła się u mnie między innymi dziedziczka Yaxleyów, Geraldine. - Może ją znał? Nie widział jej wśród gości, ale było ich naprawdę bardzo, bardzo dużo. - Kiedy się wybierasz w podróż i dokąd?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#115
02.06.2024, 18:13  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.06.2024, 18:33 przez Lorraine Malfoy.)  
Przy stole z deserami. Na początku stoimy razem z Ambrosią, a w miejsce Eden, która odeszła od nas kilka chwil temu, wchodzi Jagoda. Przyglądam się bójce o Millie (ale udaję, że się WCALE A WCALE nie przyglądam) i ludziom na parkiecie. Podchodzi do nas Desmond. Uśmiecham się do Anthony’ego w oddali.


– Stryj Fortinbras zawsze miał wyjątkowe poczucie humoru – westchnęła cicho Lorraine. – Nie słyszałaś tego, ale nieomal zwrócił się do Perseusa per “synu”, kiedy składał młodej parze życzenia. – Musiałam dyskretnie zatuszować jego omyłkę. Malfoy, stojąca wówczas z reprezentacyjnym uśmiechem u boku stryja, powolnym, hipnotyzującym gestem odrzuciła do tyłu swoje długie, złotoblond włosy, z powodzeniem odciągając uwagę gości od fatalnego przejęzyczenia: jakkolwiek z Eunice nie łączyły ją przesadnie ciepłe stosunki – zawsze o wiele lepiej dogadywała się ze starszym kuzynostwem – Lorraine nie zamierzała pozwolić, by rodzony ojciec wystawiał kuzynkę na pośmiewisko. Prowokowanie dalszych komentarzy na temat nieudanego małżeństwa najmłodszej córki Fortinbrasa Malfoya z Perseusem Blackiem nie było nikomu potrzebne: ród Malfoy odniósł już wystarczającą porażkę wizerunkową, udzielając im – wbrew wierze, tradycji i zdrowemu rozsądkowi – przyzwolenia na rozwód. Rookwoodowie nie będą równie wspaniałomyślni, pomyślała zimno Lorraine, wodząc wzrokiem za towarzystwem skupionym wokół Blacka. 


Zamierzała podroczyć się trochę z Eden, i wypytać ją, co też na temat ślubu Perseusa sądzi nieobecny na spotkaniu ich małej loży szyderców Elliott, ale niespodziewanie zagadnęła je podstarzała kuzynka matki pana młodego, której twarz – oraz przypominający trajkotanie świergotnika głos – były Lorraine dobrze znane z sabatów oraz okolicznościowych nabożeństw organizowanych przez kowen Macmillanów. Choć początkowo przysłuchiwała się rewelacjom starej plotkary z nieprzeniknioną miną – pozwoliła sobie tylko wyniośle unieść brodę, kiedy ta zaczęła rozprawiać o Malfoyach – oczy wili rozbłysły na wieść o przedmałżeńskich ekscesach państwa młodych: natychmiast złapała spojrzenie Eden i zerknęła wymownie na Ambrosię, tłumiąc złośliwy uśmiech cisnący się na usta. Bezgłośnie przebiegła swymi długimi, eleganckimi palcami po połyskliwej powierzchni trzymanego kieliszka – jak gdyby chciała wystukać takt – z ostentacyjną odliczając kolejne święta w kole roku: Beltane, Litha, Lammas, Samhain… To miało sens. Wiadomość, że Vespera jest przy nadziei, podadzą zapewne bliżej końcówki lata. 


Westchnęła w tym samym momencie, co Eden, kiedy padło pytanie Ambrosii – dla kogoś z boku, identyczna reakcja dwóch stojących ramię w ramię kobiet z rodu Malfoy musiała wyglądać zabawnie; brakowało jeszcze tylko Eunice, żeby towarzysząca kuzynkom wróżbitka mogła rzucić swoim ulubionym: “wszystko przychodzi trójkami” – Lorraine wiedziała, że przyjaciółka nie dba o przepychanki magicznej socjety (...but moooom!!), ale mogłaby przynajmniej udawać, że nadąża. Słodką ignorancję potrafiła wybaczyć tylko Maeve, a tej nie było dzisiaj u jej boku. Co prawda, metamorfogini dotrzymała Lorraine towarzystwa, kiedy ta szykowała się na wesele, mierząc po kolei wszystkie swoje sukienki – zadziwiająco łatwo uległa jej kapryśnym żądaniom, by wyszczególnić wszystkie plusy i minusy sugerowanych kreacji, obsypując przy tym próżną wilę komplementami – sama ostatecznie padając ofiarą czułych zabiegów upiększających, bo Lorraine stwierdziła, że nawet jeżeli Maeve nigdzie z nią nie idzie, to mogą to potraktować jako pretekst do odprężenia się na pożyczonych z palarni opium leżaczkach z twarzami pomazanymi maseczką z ogórków. Malfoy wciąż jednak czuła się dziwnie nieswojo. Nie potrafiłabym udawać obojętnej – wykrztusiła Lorraine, chcąc jakoś usprawiedliwić przed ukochaną, dlaczego nie proponuje, by poszły na to cholerne wesele razem – nie gniewaj się. Skinęła tylko głową odchodzącej Eden, nagle nie mogąc dobyć z siebie głosu.


– Po ślubie, Vespera i Perseus zapewne i tak złączą majątki – stwierdziła beznamiętnie Lorraine, odpowiadając wreszcie na pytanie Ambrosii. Jej spojrzenie dalej było dziwnie nieobecne. Normalnie rzuciłaby w stronę kobiety jakimś protekcjonalnym żartem, może powyzłośliwiałaby się chwilę, że "taka stara, a taka naiwna”, ale nie chciała prowokować gniewu Rosie, o której wiedziała, że cały wieczór umykała spojrzeniem przed Louvainem Lestrangem, z poświęceniem trwając u boku Lorraine, zresztą: sama nie miała na takie przytyki humoru. 

– Nieważne, kto zapłaci. Chester Rookwood weźmie to na siebie. Vespera, jego ukochana córeczka – teraz pani Black – będzie miała inne zadanie niż organizacja mężowskiej stypy: skupić się na tym, by wystarczająco przekonująco szlochać za wdowim welonem – wymruczała cichutko. – Choć w tym powinna mieć już wprawę. Do trzech razy sztuka, Rosie.

Ocknęła się nagle ze swojego transu, obdarzając towarzyszkę przepraszającym uśmiechem.

– Wybacz, te migreny są chyba zaraźliwe. 


Weź się w garść, Malfoy. Lorraine odetchnęła głęboko. 

Chciała jeszcze coś dodać, ale obok niej zmaterializowała się nagle eteryczna, rudowłosa nimfa, w osobie Jagody Brodzki – zdziwaczałej klątwołamaczki, trudniącej się na co dzień jubilerstwem – z którą Lorraine nawiązała dosyć luźną znajomość, gdy ta pomagała Macmillanom przy jednym z sabatów. Uśmiechnęła się lekko, może tylko ździebko litościwie, do ekscentrycznej damulki. To w końcu nie była jej wina, że pochodziła z zacofanego państewka, gdzie czarodzieje czystej krwi mogli co najwyżej psidwaki szczać prowadzać, a nie w wielkim towarzystwie bywać.

Przedstawiła sobie obie kobiety.

– Niech będzie pochwalony, Jagodo, jakże mi przyjemnie. Niechybnie to łaska samego Czarnoboga ponownie skrzyżowała nasze ścieżki.


Uniosła tylko brwi, słysząc komentarz o urodzie żyrandola. Mina Jagody sugerowała, że miałaby ochotę się na nim powiesić. Lorraine musiała przyznać w duchu, że to byłoby całkiem zabawne: popełniając samobójstwo na oczach gości, może i straumatyzowałaby wszystkich tu zgromadzonych, na zawsze zmieniając trajektorię ich żyć, ale przynajmniej uczyniłaby to wesele niezapomnianym. A jak skorzystałby na tym Perseus: gabinet magipsychiatry pękałby w szwach! Ba, weselnicy przemieściliby się prosto z sali bankietowej pod drzwi jego lecznicy. Może nawet zwróciłyby mu się koszty wesela.

A gdyby jej się to nie udało, skręciłoby ją jeszcze bardziej z zażenowania. Odwróciła na chwilę wzrok od towarzyszących jej kobiet.


Marzenia są na wyciągnięcie ręki, przeczytała, uśmiechając się gorzko. Zgniotła kartkę z wróżbą, zaciskając dłoń w pięść, aż jej pobielały knykcie. 

Co za pierdolone bzdury.

Marzenia Lorraine były równie odległe, co jej spojrzenie, i choć nie raz zdarła sobie paznokcie aż do krwi, wbijając pożądliwe palce w marzenia o przyszłości, której nie mogła mieć – niczym pełnokrwista wila, zatapiająca swe szpony w słodkim, wijącym się pod nią miłośnie ciele, obezwładniająca ofiarę przekleństwem jej własnego pożądania – dalej miała tę cholerną ambicję, która nie pozwalała jej odpuścić, nigdy. Nawet wtedy, kiedy wiedziała, że jej się nie uda. A może zwłaszcza wtedy. Utkwiła wzrok w parach tańczacych na parkiecie. Moje dłonie są bezużyteczne, zabrzmiało w jej głowie echo czerwcowej rozmowy z Atreusem.


Tym samym Atreusem, który nagle przyłożył z pięści prosto w głupią, pyszałkowatą twarz Christophera Rosiera.

Twarz Lorraine była doskonale obojętna. Odwróciła głowę. Nie patrz w tamtą stronę, pomyślała desperacko. Nie patrz. Udawaj, że jest powietrzem, powtarzała. Spojrzała. W końcu musiała się upewnić, że Atreus wygra. 

Omiotła wzrokiem twarz mężczyzny, kiedy ochroniarz dyskretnie odeskortowywał obu panów z sali. Dobrze, szkoda byłoby jego twarzy, pomyślała chłodno. Siostra Atreusa powinna mu postawić oficjalne rozpoznanie zespołu stresu pourazowego po Beltane, wtedy odpowiedzialność za wszystkie jego wyskoki – dajmy choćby na to, incydent z Lammas – możnaby zrzucić na karb choroby psychicznej. 

Dziwne, że nie rozpiął spodni, i znowu nie uderzył kogoś swoim… 


Powiodła wzrokiem po parkiecie, na dłużej zatrzymując zaniepokojone spojrzenie właśnie na Florence: po samej tylko mowie ciała kobiety, nagle dziwnie zesztywniałej w ramionach przystojnego Longbottoma, wywnioskowała, że ta również jest delikatnie wzburzona całą sytuacją. Zapałała wobec niej rzadkim współczuciem. Dobrze wiedziała, jak to jest: dobrze znała gorycz rozlewającego się w piersi rozczarowania i palącą policzki gorąc zażenowania, które szybko przemieniało się we wstyd. Lorraine sama miała ojca, którego nieprzystojne nawyki musiała bezustannie kryć, by nie wystawić na szwank reputacji rodziny. Lubiła rozbuchany temperament Bulstrode’a, lubiła jego agresję, i to, że gdyby mógł, rozpierdoliłby bez wahania każdego, kto stanąłby na drodze jego pragnień. Ale teraz, Lorraine poczuła… Niezrozumiałą irytację. To nie był bar na Nokturnie, tylko bal arystokratów. W tym świecie liczyły się pozory, nie pięści. Powiodła spojrzeniem dalej, przyglądając się reszcie tańczących par: widziała, jak Erik Longbottom odprowadza na bok wysoką blondynkę z Yaxleyów, wyraźnie zniesmaczony bójką, patrzyła, jak Sauriel obraca w tańcu Bellatrix... Nie patrzyła na tajemniczą kobietę w brzoskwiniowej sukni, o której względy poszło, jeszcze tego brakowało, żeby ktoś posądził ją o zazdrość. Lorraine daleko było do zazdrości. Życzyła Atreusowi dobrze, życzyła mu, by znalazł sobie kobietę, która okiełzna jego gniew, bez względu na to, co do niego czuła. Wiele razy zastanawiała się, czy nie zakończyć definitywnie znajomości z Bulstrodem, ale nigdy nie chodziło tu o jego rozwiązałość, nigdy nie chodziło o inne, chodziło o coś więcej. Na łono Matki, przecież on i Maeve ze sobą kiedyś sypiali, i nie robiła im o to wyrzutów. 


Ale wtedy nadszedł on – choć nie w bieli, tylko w nieśmiertelnych beżach – młody Bachus, którego zwykle blade policzki barwił niezdrowy rumieniec alkoholowego upojenia, a przepełnione sztywnością ruchy cechowała przedziwna gracja... Która tylko utwierdziła Lorraine w przekonaniu, że Desmond Malfoy był kompletnie pijany.

Posłała mu promienny uśmiech.

Tak jak rozsądnych ludzi alkohol potrafił przemienić w zamroczonych głupców, tak Desmonda Malfoya przemieniał po prostu w człowieka.

Desmond wdał się pod tym względem w jej ojca, Armanda: ten nawet pod wpływem – a może zwłaszcza – zachowywał zblazowany urok. Zastanawiała się, czy to swego drogiego tatusia powinna winić za upodobanie kuzyna do pijaństwa. Armand, człowiek jakkolwiek próżny i do cna zepsuty, miał przecież swoją dumę: klasycznie wyedukowany, doskonale obyty w towarzystwie, fascynował swoich rozmówców rozległą wiedzą na temat sztuki oraz magnetyczną osobowością, bezwstydnie żerując na naiwniakach ulegających jego czarowi. Ojciec Lorraine był doskonałym aktorem, zaprawionym w grze pozorów dalece bardziej niż jego jedyna córka. Na pierwszy rzut oka, nikt nie pomyślałby, że za niewinnym, może tylko nieco zawadiackim uśmiechem na jego wciąż przystojnej twarzy, może kryć się sam Diabeł. Nie podobała jej się myśl, że Desmond mógłby czerpać z niego przykład.


Zaczęła pomstować w myślach na stryja, który w pewnym momencie zwyczajnie poddał się, zarzucając wychowanie jedynego syna. Desmond, w jej mniemaniu, miał przez to skłonność do ulegania niewłaściwym wpływom. Jeżeli ktoś miał zadbać o tego dzieciaka – który z natury nie był przecież zły, widziała go przecież w kołysce, kiedy się urodził, i nie wyglądał wtedy jak czarci pomiot, tylko jak dziecko – bardzo zagubionego dzieciaka, pomyślała z dziwnym niepokojem w sercu, to była to chyba tylko sama Lorraine. Choć buntowała się czasem straszliwie przeciwko tej odpowiedzialności. W końcu nie była jego cholerną matką.

Będzie musiała zabrać go na zakupy, żeby kupił nowy garnitur.


------ [OD TEGO MIEJSCA JEST TERAŹNIEJSZA AKCJA, NIE DZIĘKUJCIE] ------

– Takie wesele to wspaniała okazja, żeby się poznać – rzuciła z leniwym zblazowaniem stałej bywalczyni salonów, wyciągając ramię w stronę Desmonda, jakby chciała gestem zaprosić go, by stanął obok: jej uśmiech (jeszcze) nie powiewał chłodem, ale nie był tak ciepły, jak wcześniej, kiedy rozmawiała z Ambrosią sam na sam. Zwróciła twarz w stronę przyjaciółki, wciągając wszystkich w niezobowiązującą rozmowę. – Nasz drogi przyjaciel, Stanley, ostatnio napomknął mi, że poznaliście się na jakimś weselu, wyobrażasz sobie? Pozwolę więc sobie dokonać prezentacji. Ambrosia McKinnon, słynna wróżbitka. Jagoda Brodzki, artystka zza morza. - Cieszyła się, że kazała Jagodzie tak długo uczyć ją wymowy obcobrzmiącego nazwiska, aż to naturalnie wybrzmiało w jej ustach. – A ten wspaniały młody człowiek – mały, obślizgły psychopata, pomyślała znużona, choć nie bez pewnej czułości – to mój drogi kuzyn, Desmond Malfoy.


Lorraine uważała, że Desmond potrzebuje po prostu dystrakcji – dystrakcji innej niż mordowanie kotów, i prześladowanie siostrzenicy jej ukochanej, o czym już zdążyła go dosadnie uświadomić – a co był lepszą dystrakcją niż romans? Może wtedy nabierze trochę ogłady, pomyślała z nadzieją. ...A może i nie, stwierdziła, przenosząc wzrok na Jagodę.

Czy Jagoda była w ogóle w jego typie?

Wyglądała i zachowywała się jak skończona ofiara, więc pewnie tak.


Lorraine popatrzyła znacząco na Desmonda. Jej porozumiewawczo spojrzenie było dziwnie drapieżne. Gówniarz nie wiedziałby, czym jest jest sarkazm, nawet gdyby ten walnął go w twarz woskową świeczką w kształcie penisa, ale znał dobrze naturę kuzynki, i to, kiedy w jej spojrzeniu czaiła się sugestia.

– Jagoda pochodzi z Jugosławii. Czyż to nie cudownie barbarzyńskie? – zapytała niefrasobliwie, celowo decydując się na dobór takich, a nie innych słów. – Powiedz nam, kochana, macie tam jakieś egzotyczne zwyczaje ślubne? Składacie kogoś w ofierze waszym bogom? – Pozwalacie gościom bić się na gołe pięści? – Widziałam kiedyś piękny pejzaż pędzla jugosławiańskiego artysty przedstawiający rodzinne strony Jagody. Desmondzie, z pewnością bybyś zainspirowany jego twórczością. – Przeniosła spojrzenie na pannę Brodzki, jakby spieszyła z wyjaśnieniem. – Mój kuzyn także przepięknie maluje.


Lorraine uśmiechnęła się uprzejmie, wodząc kolejno wzrokiem po twarzach zebranych.

Czuła zbliżającą się migrenę. To wylew, szepnęła jej nad uchem Eden.

Nie piła, ale nagle uświadomiła sobie, że nie wytrzyma z tą autystyczną ariergardą na trzeźwo. Zaczęła dyskretnie rozglądać się za kelnerem roznoszącym drinki, ale zamiast tego, jej wzrok napotkał postać, która przewijała się gdzieś na peryferiach jej spojrzenia cały ten wieczór.

Na widok Anthony'ego Shafiqa twarz Malfoy rozświetlił momentalnie ciepły uśmiech. Powinien objawić się przy dźwiękach jakiegoś zręcznego francuskiego menueta, a nie przy tym tragicznym rzępoleniu, pomyślała wesoło, widząc, że przyjaciel kieruje swe kroki w jej stronę.


@Eden Lestrange
@Ambrosia McKinnon
@Jagoda Brodzki
@Desmond Malfoy
@Anthony Shafiq


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#116
02.06.2024, 18:49  ✶  
Podchodzę do stołu z deserami i sięgam po najsłodszy z nich, a potem wracam na parkiet


Tańczyć tak, jakby nikt cię nie widział, kochaj, jakbyś nigdy nie został zraniony, śpiewaj tak, jakby nikt cię nie słuchał i żyj tak, jakby to było niebo na ziemi. Z tych trzech zasad, Anthony stosował się tylko do ostatniej, a i tak jego niebo było pociągnięte melancholijnym lazurem. Choć tutaj, na przyjęciu, biegle prześlizgiwał się wydeptanymi ścieżkami obycia, znając pragnienia arystokratycznej tłuszczy, ich głód sensacji, która co rusz dawała ujść w tłumionych przypływach.

To przyjęcie było trudniejsze, rozbudzonym marzeniem, które zaciskało gardło, lśnieniem oczu odległych i bliskich. Dreszcz co rusz przemierzał kręgosłup i sam już nie wiedział, czy to myśl o kolejnym spotkaniu, do którego nie musiał odliczać miesięcy a dni, godziny nawet! A może to strach, że jego zatroskani przyjaciele odkryją go, znali się trzydzieści długich lat i wiedział, był pewny, że jedno spojrzenie Morpheusa i cała farsa budowana z taką pieczołowitością trzaśnie z hukiem. Szczęśliwie obaj pozostawali w układzie podobnej maskarady, choć posiadającej inne podwaliny. Wygodniej im było działać, tkać ministerialne intrygi, gdy z trudem można było wyśledzić ich wzajemną zażyłość. Teraz jednak ów nić wpijała się w skórę, Anthony czuł, że długo nie utrzyma fasady obojętności, zwłaszcza teraz, zwłaszcza gdy wykradał okruchy Erikowego czasu i układał je z taką pieczołowitością w swoim równie zapchanym obowiązkami kalendarzu.

A więc taniec, najlepsza ucieczka, pod patronażem chyżonogiego Merkurego, patrona kupców i złodziei, najlepszego w swej niepozorności. Dostrzegł ją bardzo szybko, otoczoną wianuszkiem innych, z parą lśniących błękitów okraszonych ramą perfekcyjnej twarzy w aureoli srebrzystych włosów. Nawet jej skóra w upośledzonej percepcji dyplomaty zdawała się nie być szara, a lśniącoblada, zachwycająca jak zawsze, jak od pierwszych chwil, gdy zobaczył ją przed laty na recitalu, którego okazję dawno zatarł w pamięci, w przeciwieństwie do tonów i cierpienia, które z taką precyzją wyciągnęła pieszcząc i karząc biel kości słoniowej i czerń hebanu fortepianowych klawiszy.

Kilka kroków starczyło, by ujął jej dłoń i ukłonił się starym zwyczajem.

– Państwo wybaczą, orkiestra nie będzie na nas czekać, Lorraine? – w ostatnim słowie, w imieniu miękko ułożonym na języku zadał pytanie o zgodę, bo przecież nigdy nie chciał okazywać jej braku szacunku, a gdy tylko skinęła głową, porwał ją na parkiet, dobierając biel jej orchidei do bukietu swych partnerek w tańcu, które dziś miały możliwość uprzyjemnić mu to przykre doświadczenie uczestniczenia w czyimkolwiek ślubie. Kroki przyszły same, ręce płynnie ze swobodnych przeszły w splot mający zagwarantować ich dobrą w tańcu komunikację. Anthony absolutnie nie martwił się o to, że jego partnerka nie wyłuszczy z gestów jego intencji i tanecznych arabesek, które zamierzał implikować w liczbie dosyć sporej. Nie martwił się, ponieważ nie robili tego po raz pierwszy.

– Jak się bawisz? – zapytał miękko po dwóch obrotach, wracając do podstawowej figury by prócz ruchu uraczyć się również rozmową. – Myślałaś o mnie gdy piłaś wino do obiadu? – dodał, do kobiety, która byłaby pewnie jego drugą żoną, gdyby nie fakt, że bardzo, bardzo chciał aby w życiu zaznała szczęścia i miłości. – Sądzisz, że moglibyśmy doradzić przy trzecim ślubie Perseusa nieco lepszą orkiestrę? Są tak zblazowani, jakby to był ich pięćdziesiąty walc, a nie drugi dopiero... – mruknął pozwalając sobie przechylić ją przez ramię, z przyjemnością patrząc na łuk, który tworzyło jej wciąż młode ciało.

Czarodziej
Some legends are told
Some turn to dust or to gold
But you will remember me
Remember me for centuries
Wysoki (191 cm), szczupły i zawsze zadbany brunet, który ewidentnie poświęca dużo czasu na to, by wyglądać najlepiej jak tylko się da. Najczęściej stroi się w wysokiej jakości szaty, garnitury i koszule. Niemal zawsze uśmiechnięty.

Jonathan Selwyn
#117
02.06.2024, 19:43  ✶  
Trzeba będzie potem wypytać Morpheusa a tę jego całą Ollivanderównę, ale obecnie nie było to istotne. To znaczy, oczywiście, relacje romantyczne jego przyjaciół zawsze były bardzo istotne, ale ta rozmowa mogła poczekać.
– Prawda? To pewnie dlatego tak nie może spać po nocach. Nie rozumiem, jak własna matka może rozpowiadać o córce takie plotki? I jeszcze sugerować, że łączyłoby nas cokolwiek innego poza bliskością dusz przed ślubem – mówił jakby naprawdę był tym wszystkim strasznie oburzony. Objął swoją "ukochaną" partnerkę w zbrodni "szczerze" tym przejęty. – Tak mi przykro moja droga, że musisz to znosić.
To znaczy... Nigdy by jej tego nie powiedział, ale rzeczywiście trochę współczuł Charlotte tej sytuacji. Skłamalby, gdyby powiedział, że jego własne relacje rodzinne nie ucierpiały po tamtym skandalu, ale dalej pozostawał z rodzinami i krewnymi w dobrych stosunkach, nawet jeśli czasem wolał zachować dystans. Charlotte natomiast trafiła się matka–idiotka, która uparcie nie była w stanie pojąć, że miała absolutnie wspaniałą córkę, a ten jej irytujący upór był jedynie kolejna z jej zalet.
– Hm... Mówisz, że ludzie zmieniają się po nich w krowy? – spytał, marszcząc brwi, gdy spróbował drinka. – Nie czuję się w ogóle inaczej?q
Miał wrażenie, że nic się nie zmieniło. Może jedynie poczuł potrzebę tego, by po opróżnieniu pierwszej szklanki sięgnąć od razu po następną, nie obawiając się żadnych skutków ubocznych, o których wspominała Lottie. Może też nagle poczuł, że mógłby krzyknąć tutaj na głos Kto jest Śmierciożercą, przyznać się bez strachu o własne życie, ale jednak miał w sobie na tyle dużo rozsądku, aby tego nie zrobić.

!weselnedrinki
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#118
02.06.2024, 19:43  ✶  
Tańczyć każdy może, trochę lepiej czasem, trochę gorzej, ale ty niezaprzeczalnie masz talent! Nogi rwą ci się do tańca i nie masz wątpliwości, że nadążysz za każdym rytmem!
god (self-diagnosed)
Suffering feels religious if you do it right. Reach out and touch faith!
Celebryta; Jedno z najbardziej znanych nazwisk Londynu. Nosi się w drogich ubraniach w gwieździste wzory, a jego ulubiony kolor to niebieski (najczęściej w ciemnych tonach, przeszywany złotą lub srebrną, błyszczącą nicią). Jest bardzo wysoki, ma ponad 180 centymetrów wzrostu i jest przy tym bardzo chudy, wręcz wychudzony. Zawsze przepięknie pachnie - nie wychodzi z domu bez spryskania się drogimi, męskimi pachnidłami. Czaruje słowem - wie jak mówić, aby docierać do ludzi.

Vakel Dolohov
#119
02.06.2024, 20:14  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.06.2024, 22:45 przez Eutierria.)  
Karciana sztuczka nie zrobiła na Dolohovie większego wrażenia - niech jełop poczeka, aż wyciągnie sobie talię tarota z gardła, w tym celu wkładając do niego całą rękę. Wyczekiwał Alexandra, jak zawsze stojąc w bezruchu - wyprostowany, dumny, kryjąc lekkie zaciekawienie pod płaszczem zobojętnienia.

Nie ulegało jego wątpliwości, że Alexander Mulciber był skomplikowanym człowiekiem. Musiał też być przegniły do szpiku kości - Dolohov nie musiał być aurowidzem, żeby to zobaczyć - wystarczyło kilka razy porozmawiać szczerze z Lorettą Lestrange, aby wiedzieć, jak bardzo cuchnącym z wewnątrz człowiekiem musiał być ten ćpun, aby przyciągnąć do siebie kogoś o tak zepsutej duszy. Każda osoba go wspierająca, czy to żenującym uśmiechem, czy taką szopką, jaką odstawiła tutaj Eden, mogła zostać dopisana do listy potencjalnych Śmierciożerców i najgorszych degeneratów. Ah, teraz widząc ją obok, przypomniało mu się, czyją córką była i wszystko powoli nabierało sensu. To była wcześniej Eden Malfoy, dziecię Fortnibrasa, którego też nie lubił. Ale czy on lubił kogokolwiek oprócz siebie? Może polubiłby ją bardziej, gdyby mógł odegrać tutaj scenę, jaką widział teraz w myślach, a czuł potrzebę złapania jej za kudły i przejechania jej paskudną, ciętą skalpelem mordą po stoliku z deserami, tak żeby przypomniała sobie, za kogo wyszła za mąż, a od kogo powinna trzymać się z daleka.

Ale jego intencje?

On chciał sobie stąd po prostu iść. Pomyślał więc: ciekawie to brzmi, zupełnie jakbyś znaczył dla niej więcej niż jakieś pokurwiałe szczenię, po czym rozpoczął spacer ścieżką, która miała zaprowadzić go do ulotnienia się z przyjęcia.

- Nic osobistego... - powtórzył po nim, tym razem wyraźnie zniechęcony. - Zacznij czytać moje artykuły od początku do końca, jeżeli zamierzasz mnie obrażać. Kiedy kończysz lekturę na nagłówku i pierwszym akapicie, wychodzisz na skończonego półgłówka. - Bo faktycznie Dolohov i Trelawney spędzili wiele godzin nad tym, aby spojrzeć na tę sprawę z perspektywy aurowidzów i niciowidzów - zwyczajnie nie wybrali do tych badań jakiegoś ćpającego heroinę przychlasta z rodziny Mulciber, skoro mieli pod ręką Aurora z Ministerstwa Magii. Może dlatego ten przykurcz nie miał o tym pojęcia? I zawsze, ale to zawsze bawiło go drwienie z pisania artykułów do Czarownicy, bo to świadczyło o ludziach jedno - wiedzieli o jego horoskopach dla Czarownicy, ponieważ to ją czytali, nie wiedzieli o artykułach i felietonach do Astrolabium i Horyzontów Zaklęć, wszak to już była lektura wymagająca jakiegokolwiek zaangażowania szarych komórek. Jak to szło, Mulciber? Napij się wina i zgoń to na księżyc? - Nie mieszaj mojej rodziny w to co zamierzasz odwalić na tym weselu. - Pokręcił głową i zintonował to tak, jakby to faktycznie była groźba. Dodałby: i zejdź mi z oczu, ale czuł już w kościach, że mu z oczu wcale nie zejdzie, bo musiałby być skończonym idiotą, aby nie sądzić, że Mulciber nie zasłuży sobie na to, żeby połowa tu zebranych wymieniła po wieczorze preferowany zawód na nakładacza klątw. Nie zamierzał jednak bawić się w niańkę.

Skinął głową do Peregrina, nie okazując przy tym żadnych głębszych emocji.

- Oczywiście, skarbie - odpowiedział Annaleigh, po czym pocałował ją w policzek i rozeszli się w swoje strony. Kurwa mać, ale on jej nienawidził.

Później, kiedy siedział przy stoliku razem z innymi astronomami z rodziny Black (a na szczęście było ich tu sporo) posyłał jej pełne ciepła uśmiechy, jakby weryfikował, czy wszystko jest w porządku. Jeżeli nikt już nic od niego nie chciał, tak też spędził resztę wieczoru, a później zabrał „ukochaną” żonę do domu. No bo przecież wszystko pomiędzy nimi było w jak najlepszym porządku, a on wcale nie zabijał buzującej w nim odrazy dysputami o podróżach międzyplanetarnych.


with all due respect, which is none
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#120
02.06.2024, 20:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.06.2024, 23:06 przez Morpheus Longbottom.)  

Schodzę z parkietu z Florence, ostentacyjnie ignoruję Peregrinusa i Millie, komplementuję Leviego i Septimę, witam się z panią Dolohov i podchodzę do Gwiazdy Socjometrycznej.

Podczas gdy ciało wykonywało znane ruchy tańca, myślał o tym, jakże łatwiej byłoby podejść do rodziny Dolohov z Florence Longbottom u boku, uśmiechnąć się do zdjęcia, ślicznego portreciku na rubrykę towarzyską Czarownicy, zasugerować wielką przyjaźń, aby zdekoncentrować polityczne ugrupowania, tworzące się między rodzinami, jakże bowiem wstrząsnęłaby socjetą myśl o Lyssie Mulciber i Eriku Longbottomie jako kojarzonej parze. Nie musiał przecież mówić tego wprost, wystarczyła sugestia dla prasy, aby wprawić zębatki przeklętej machiny knowań w ruch. A przecież i on był widywany w towarzystwie Aleksandra Mulcibera.

— Również nie życzę im źle. Wyglądają na szczęśliwą parę, szczęśliwszą niż spore gro państwa młodych, na których ślubie byłem. Przysięgi brzmiały szczerze. Spekulacje brzmią zabawnie, ale sam bym nie chciał ich usłyszeć na swoim ślubie. Trochę im współczuję — odpowiedział magimedyczce, obracając ją po raz ostatni, niż łagodne diminuendo końca utworu zapowiadało kolejny. Skłonił się kobiecie i ucałował powietrze nad jej dłonią i odprowadził ją ku stolikom, mijając bez zaszczycenia spojrzeniem Peregrinusa i tajemniczej nieznajomej, udając, że nie odnotował podobieństwa mężczyzny do siebie samego.

Skinął głową Septimie i jej partnerowi, gdy kierowali się na parkiet, zatrzymując się tylko przelotnie:

— Wyglądacie państwo jak władcy Hadesu — uśmiechnął się do obojga z iskierkami w oczach i kontynuwal swoją drogę do stolika pod ramię z krwistą Florence. Tak blisko było widać, że materiał jego szala był tym samym, z którego zrobiono jej suknię. Przypadek, może zrządzenie losu, a może plotki o zaślubinach posagowej Florence Bulstrode były prawdą, a dobór tekstyliów z góry zaplanowany?

Nachylił się do niej, gdy zasiedli na miejscu, aby odetchnąć i napić się wybornego wina, aby szepnąć jej na ucho, spoglądając w stronę wejścia do sali:

— Wybaczysz mi, że zostawię cię tutaj? Chciałbym przywitać się ze znajomym. —Morpheus Longbottom nie należał do odważnych osób. Porywczy, owszem, lecz nie odważny. Wstał jednak ze swojego miejsca.

Nikt mu nie powiedział, że Vakel tu będzie. Powinien to przewidzieć. Powinien uprzedzić sam siebie, zamiast spoglądać na wskroś sali, ponad umagicznione drinki, ponad stoły. Oczywiście, że wszyscy patrzyli na Dolohova, który wyglądał jak spełnienie wszystkich marzeń. Oczywiście, że ludzie kochali to, jak gestykuluje i to, jak mówi.
[a]Może starzenie się sprawiało, że stawał się niecierpliwy.

Zatrzymał na chwilę Anneleigh, aby powitać i ją, gdy ich ścieżki zetknęły się na chwilę ze sobą. Zawsze podziwiał takie posągowe piękności jak ona czy Florence. Sądził, że chodziło o ten charakterystyczny sposób w jaki poruszały się wyspecjalizowane magimedyczki, pewność siebie i władza nad życiem i śmiercią, leżące w ich dłoniach.

— Dobry wieczór, pani Dolohov. Wygląda pani wyjątkowo olśniewająco tego wieczoru. Mam nadzieję, że znajdzie pani dla mnie miejsce w swoim bileciku — odniósł się do dawnej tradycji wpisywania się damom na konkretne tańce do uroczych kajecików, zawiązywanych wstążką na nadgarstku, zapowiadając, że chciałby z nią zatańczyć, lecz nie zamierzał psuć jej planów na ten moment swoją impertynencją; zrobi to później, o ile Vakel go nie anihiluje.

Kolejne skłonienie się, obrót na obcasie lakierka. Czuł, jak serce dudni mu w piersi, podchodzi do gardła. Gdy byli młodzi, wszystko było jak film, jak piosenka. Ta ze smutnym zakończeniem. Miał wrażenie, że słyszy walc z Romeo i Julii na parkiecie, ale nie zamierzał wsłuchiwać się i pytać Antoniusza czy miał rację. Na szczęście Antoniusz podbijał parkiet, a Charlotte i Jonathan znaleźli szczęście w drinkach. Nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać. Było już na to za późno.

— Mistrzu Dolohov — pierwsze dwa słowa, które wypowiedział do niego bezpośrednio po dwudziestu latach, siadając przy tym samym stoliku, co reszta astronomów, niemal naruszając przestrzeń osobistą celebryty. Chciał, aby wyraźne wybrzmiało to w głowie Vakela, aby te dwa słowa, tak miękko wypowiedziane, gnębiły go sugestią, zaszytą w spółgłoskach oraz w intencjach w głowie Morpheusa. Spoglądając na Vakela, musiał nieco zadzierać głowę w górę. W swojej głowie, w swoich intencjach, sięgał po dłoń Vasiyenki i składał na jego knykciach jeden pocałunek, pojedynczy, jakże niestosowny. Pocałunek, który nigdy się nie wydarzył.

— Koniunkcja twojego Saturna z dzisiejszym Uranem na 92°. Pomyślne połączenie, łączące twórczość i oryginalność ze zdrowym rozsądkiem i rozwagą. Mogą razem dokonać wielkich rzeczy. Długie tranzyty, spodziewam się kolejnego doskonałego artykułu w pana wykonaniu.




And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Eutierria (86), Vakel Dolohov (4601), Eden Lestrange (3470), Erik Longbottom (1959), Geraldine Yaxley (2553), Elliott Malfoy (1818), Atreus Bulstrode (3090), Maeve Chang (2327), Perseus Black (6995), Florence Bulstrode (4185), Annaleigh Dolohov (2420), Bard Beedle (3687), Rowena Ravenclaw (1633), Lyssa Dolohov (4335), Peregrinus Trelawney (2902), Victoria Lestrange (9114), Sauriel Rookwood (8778), Pan Losu (1065), Ulysses Rookwood (3480), Louvain Lestrange (2769), The Edge (3390), Bellatrix Black (2539), Desmond Malfoy (1847), Oleander Crouch (1811), Augustus Rookwood (739), Laurent Prewett (5386), Laurence Lestrange (2605), Christopher Rosier (2447), Imogen Rookwood (1243), Lorraine Malfoy (6872), Edward Prewett (463), Septima Ollivander (677), Leviathan Rowle (855), The Overseer (1575), Alexander Mulciber (6092), Ambrosia McKinnon (1617), Rodolphus Lestrange (3360), Albert Rookwood (1218), Morpheus Longbottom (3345), Anastazja Dolohov-Burke (619), Millie Moody (3720), Isaac Bagshot (1894), Anthony Shafiq (6079), Jonathan Selwyn (3381), Mirabella Plunkett (567), Charlotte Kelly (2647), Jagoda Brodzki (1744)

Wątek zamknięty  Dodaj do kolejeczki 

Strony (33): « Wstecz 1 … 10 11 12 13 14 … 33 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa