"Nie sprzedałem go", zapewniał, choć przeczył temu złoty laur, który ściskał w ręce. Wierzyła mu – a może po prostu chciała wierzyć – w końcu w przypowieści o Samsonie i Delilah, to on był bogobojnym poczciwcem, a ona kłamliwą krętaczką. Wierzyła wbrew wszelkiemu rozsądkowi, który nakazywał doszukiwać się w słowach podstępu albo manipulacji. W pewnym sensie, Lorraine była równie emocjonalna, równie oddana sztuce, co Baldwin – równie prawdziwa, pomyślała ze złością, a może i prawdziwsza. Kiedyś potrafiła przecież komponować, ale po śmierci matki spaliła wszystkie swoje dzieła, rozsypując popioły pod lasem Greengrassów. Czy Baldwin mógłby powiedzieć to samo?
Nienawidził zepsucia arystokratycznego świata, do którego Lorraine tak desperacko aspirowała, widząc ruinę tam, gdzie ona widziała blichtr. Nie blichtr – blask bogactwa nie kusił jej tak jak to, co bogactwo zapewniało – sposobność. Sposobność, aby zmienić swe życie na lepsze. Lorraine chciała, aby Baldwin ją w tym wspierał, nie zaś nieustannie robił na złość, raz zawoalowanie wyśmiewając te starania wierszem, raz – prosto w twarz. Gdzie leży twoja lojalność, rozważała chłodno, patrząc na znękaną twarz Baldwina. "Nie sprzedałem go", mówił o obrazie. A siebie?, chciała zapytać – rzucić mu to w twarz, z takim samym ostentacyjnym wyrachowaniem, z jakim on wytykał jej potknięcia – nazwać go hipokrytą – pieprzonym hipokrytą.
Zamiast tego, pozwoliła mu ująć swoją dłoń.
Patrzyła obojętnie jak podnosi ją do ust – jak muska wargami wnętrze dłoni przyozdobionej krwawymi półksiężycami paznokci, aby złożyć na niej krótki pocałunek. Teraz mieli pasujące rany. Stygmaty szaleństwa, które Baldwin ucałował z taką samą rewerencją, z jaką oddawał cześć bogini. Wypaczona ikonografia boleści przypominająca o tym, co naprawdę ważne: on przebił swoją dłoń ku chwale sztuki i obnosił się ze skaryfikacjami na pamiątkę wzgardzonej dumy, ona – skrywała piętno destrukcyjnego gniewu, wstydząc się tłumionych myśli i impulsów – tych gwałtownych, wysyconych brutalnością i popędem do okrucieństwa. Nie musiała się już dłużej wstydzić własnej, pooranej paznokciami skóry, kiedy on w tym samym miejscu nosił bliznę, która była czymś więcej niż afirmacją autodestrukcji.
– Ręka, co drwi – odezwała się w końcu, parafrazując słowa wiersza, który w ustach Baldwina wybrzmiał gorzką pogardą, w jej zaś – niósł ze sobą słodycz tęsknoty – i serce, które karmi. – Jak modlitwa, którą oboje zanosili przed ołtarz Matki, zgodnie klęcząc obok siebie w kaplicy, nawet wtedy, gdy byli śmiertelnie skłóceni. Nie cofnęła dłoni. Jeżeli to była modlitwa, chciała aby ją usłyszał, kto bardziej potrzebował bowiem zmiłowania niż zagubione dzieci? Odetchnęła gwałtownie. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale uświadomiła sobie, że nie są sami.
– Na bogów – syknęła, wysuwając się instynktownie przed Baldwina, kierowana w równym stopniu odruchem, co świadomą kalkulacją. Znów przywdziała maskę opanowania, a jej oczy skuł lód. Nie cierpiała towarzyskich niezręczności, ale wychodząc intruzom naprzeciw demonstrowała, że nie mają niczego do ukrycia – jakkolwiek dwuznacznie mogła wyglądać z boku ich rozmowa. W głowie kołatały jej słowa stryja. "Czasem wystarczy jasno okazać niezadowolenie, aby głupcy zrozumieli swój błąd." Kto miał okazać się większym głupcem od Fortinbrasa Malfoya?
– To namiot artystów. – Głos Lorraine ociekał lodowatą uprzejmością, a choć twarz pozostała nieprzenikniona, ze słów biła irytacja.
charyzma (III) – aby wzbudzić trwogę w sercach ludzi pod namiotem, co nam przeszkadzają w prywatnej rozmowie
Akcja nieudana
Sukces!