Puchar stał w płomieniach. A może to anielica, która otaczała go swoimi pierzastymi skrzydły? Może to płonął anielski puch, może to ogień w przerażających oczach niebiańskiego wysłannika – były w kolorze ciemnego piwa co za przypadek że Diana ma takie oczy hehe i tajemnic – a może to on sam, niegodny, zaczął się żarzyć, kiedy spoczęło na niego spojrzenie Pana? Połysk szczerego złota oślepiał Jima, ale ten nie odwrócił wzroku; nie był w stanie.
Jaśniejąca łuna otaczała boski Kielich mszalny, bogato zdobiony, wysadzany najprzedniejszymi klejnotami, prześwietny w swoim przepychu, grawerowane napisy zdobiły misterną rękojeść, choć nie poznawał obcych alfabetów, których użyli pradawni rzemieślnicy. Ale Jim nie potrzebował więcej by rozpoznać prawdziwą istotę tego, co widział pośród języków ognia, a właściwie, przed oczyma swojej duszy:
Graal. Święty Graal.
Ekstaza – tylko to słowo mogłoby oddać pełnię religijnych uniesień, które targały jego skromną duszą przepełnioną teraz zachwytem, bojaźnią bożą i pożądaniem równie bezbrzeżnym, co miłość Najwyższego; tak samo tajemniczy Kielich przepełniony był świętą krwią Pana Jezusa, aż się przelewało. Jim nie słyszał niczego poza chorami aniołów, słodkim szeptem; szemrzącym hymnem złota, lamentującym nad tajemnicą męki i zmartwychwstania. Zdjęty trwogą i radością jednocześnie, nie był w stanie ruszyć ani jednym fragmentem ciała, choć chciał paść na kolana przed boską zjawą… Ktoś chyba nawet zahaczył o niego nogą, ale ledwo to poczuł.
Na co czekasz? Znajdź mnie, wyszeptał Święty Graal. A potem zwrócił się do niego po imieniu.
Dziwne, ten anioł miał głos Layli.
Ziemia do Jima? I to mówiła dziewczyna, która pół życia spędzała w powietrzu?
– Ziemię? – powtórzył, iskierka przekory błysnęła niebezpiecznie w jego oczach. – Kiedy ja właśnie do wyższych rzeczy zostałem stworzony – odpowiedział poważnie, czując jednak, jak uśmiech mimowolnie rozlewa się na jego twarzy na sam widok Layli. Przypomniał sobie, że wcześniej nie pomyślał, żeby dać jej obrazek z Maryją! – I skąd te groźby, złośnico? Może jeszcze fikołka zrób – poradził jej grzecznie, i nie czekając na odpowiedź, pochwycił ją w ramiona. W jego oczach nie gościła już ta figlarna iskierka – płonął w nich ogień.
– Layla… Widziałaś w płomieniach to, co i ja?
Szept Jima nie był gorączkowym paplaniem szaleńca. Widać, że mężczyzna był czymś poruszony, bo na jego twarzy malował się dziwny, nabożny wyraz, jakby właśnie wydarzyło się coś niezwykle podniosłego – i nie chodziło tutaj bynajmniej o jakieś rozlane piwo – bił od niego spokój, który kontrastował z całym tym absurdem dookoła; z czeredą kapłanek wirujących w szaleńczym uniesieniu dookoła ogniska, z gwarem ludzi zgromadzonych wokół nich, z hałaśliwym pokrzykiwaniem wyznawców Matki Boskiej, którą czarodzieje znali pod postacią jakiegoś upadłego pogańskiego bóstwa…
Na co czekasz?, mówiło zniecierpliwione spojrzenie Layli. Na co czekasz?, słyszał w myślach głos Diany, kiedy wcześniej obserwował, jak odrzuca włosy i odwraca się do niego plecami, wszystko jak w zwolnionym tempie. Na co czekasz?, spytał Kielich, a Jim zrozumiał, że nie potrafi odpowiedzieć.
Nie musiał odpowiadać – musiał działać. Wiedział, że cokolwiek teraz przedsięweźmie, spotka go sukces. Rzadko było mu dane osiągnąć podobny spokój: od kiedy Flynn wrócił do rodziny było to łatwiejsze, bo jakaś część Jima przestała szukać jego imienia w kościelnych kronikach wszystkich parafii, które mijali po drodze, z ulgą przyjmując, że na żadnym cmentarzu nie napotkali dotąd nagrobka Flynna Bella, a jednocześnie nie mogąc znaleźć ukojenia… Bo jak czasem myślał, że jego brat mógł gdzieś dawno leżeć martwy, a oni wszyscy nawet nie są tego świadomi, to coś umierało mu w sercu.
Tylko wiara utrzymywała je czasem w jednym kawałku.
– Jaki ja jestem szczęśliwy – zaśmiał się, ujmując ją za ramiona, tak jak podczas jednego z ich akrobatycznych ćwiczeń, i uniósł dziewczynę w górę, tylko po to by zacząć obracać się z nią w powietrzu.
Gdyby ktokolwiek inny poszedł do niego teraz, może zachowałby tę wizję dla siebie; może nie byłby w stanie wydusić z siebie słowa, zbyt przejęty implikacjami swojego widzenia. Ale Layla – choć przedstawiała czasem do bólu przyziemny front w ich rozmowach – zawsze wspierała Jima w jego religijnym ferworze, choć dobrze wiedział, że nie zawsze podziela jego entuzjazm.
To się nie liczyło.
Layla była dobrą osobą, więc Jim był przekonany, że skończy pośród zastępów świętych w Niebie – a gdyby jakiś niewydarzony anioł próbował jednak zatrzymać jego siostrę na drodze do życia wiecznego, zapewne nie zmartwiłaby się ani na chwilę, tylko zwinęłaby klucze do Bramy Niebieskiej świętemu Piotrowi zza pazuchy, i weszła tam na własną rękę – dlatego nie wątpił ani przez chwilę, że i ona musiała poczuć to, co i on: wewnętrzną siłę, przedziwne przeświadczenie o własnej niezniszczalności, pewność… Dla Jima to właśnie była esencja wiary.
Przyzwyczaił się, że wielu traktowało jego wiarę jako żart zaledwie; krotochwilę, niewiele różnicą się od słabej anegdoty, opowiadanej w niewłaściwym towarzystwie przez kogoś niewprawnego w publicznych wystąpieniach – a żart, opowiadany przecież zbyt długo, zbyt rozwlekle, szybko stawał się nieśmieszny podobnie jak moje posty – przyzwyczaił się, że w kwestii wiary zawsze będzie odludkiem. Jim obawiał się szczerze, że to poczucie wyobcowania łatwo może wbić człowieka w faryzejską pychę. Bał się, że te samotne chwile spędzone w towarzystwie wysłużonego modlitewnika jedynie – kiedy w ukryciu przed rodziną i resztą świata powtarzał na kolanach te same formułki, wyryte w pamięci latami repetycji – nie, raczej wypalone ogniem – stanowią tak naprawdę ucieczkę przed realną odpowiedzialnością; przed realnymi problemami, którym powinien stawić czoła…
A jednak, przecież nie był sam. Kiedy tracił wiarę, wystarczyło, że spoglądał w stronę Milo: jak ten szukał swojej drogi w życiu, i nigdy się nie poddawał, choć tak długo przyszło mu zaakceptowanie, że nie miał magicznego daru (który Jim postrzegał jako dopust szatański, i często mu to mówił, choć to ie wydawało się pocieszać chłopaka…). Kiedy wydawało mu się, że coś jest niemożliwe, szedł do Layli, wdrapywał się na jakiś trapez obok niej, i po prostu siedzieli w ciszy.
Zdziwił się, kiedy prawie nadepnął na smętnie zwisającą nogawkę. Zatrzymał się, zręcznie przerywając ten króciutki taniec radości, bo szybko odzyskał równowagę. Czyżby czuł piwo? Poczuł lekką panikę, ale szybko zepchnął tę myśl gdzieś na tyły umysłu, bo poczuł już, jak jego ręce robią się cieplejsze, a nie chciał przecież przestraszyć Layli… Ale nie, przecież nie pił, nie mógł, te czasy, kiedy potrafił spić się do nieprzytomności dawno minęły… Natomiast, to nie byłby pierwszy raz, że Layla go czymś go oblała, bo przydarzył mu się spontaniczny samozapłon! Tak, to na pewno to, odetchnął z ulgą, patrząc na smutny, porzucony z boku, pusty kufel po piwie.
– Pal licho te spodnie – wymruczał, odstawiając ją z powrotem na ziemię. Przesunął ręką po spodniach, i chociaż nie zdołał naprawić nogawki rozdartej na szwie, przynajmniej nie miał już mokrego ubrania. – Przepraszam, te święte widzenia rozpierdalają mi percepcję, i nie wiem właściwie, co mówiłaś, poza tym, że chcesz mnie pobić – westchnął, obejmując dziewczynę ramieniem.
– Chodź, ukradniemy ci nowe piwo.
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić